Po Szanghaju wyruszyliśmy w góry HuangShan, które były ponoć inspiracją dla Camerona w trakcie kręcenia Avatara. Najpierw trzeba było się tam dostać i tu od razu przekonaliśmy się, że: po pierwsze, w kraju tak wielkim jak Chiny niewielkie dystanse na mapie przekładają się na wiele kilometrów,  po drugie pojęcie odległości nabiera nowego znaczenia, gdy pociągi jeżdżą 60 km na godzinę, a system dróg i połączeń autobusowych nie jest bardzo rozbudowany. Jednak dotarliśmy i od razu po przyjeździe się rozchorowaliśmy. Jeszcze z zakatarzonymi nosami zaczęliśmy wspinaczkę od strony wschodniej na szczyt HuangShan. Trochę nas uderzyła cena wstępu na teren parku: 115 zł (Tatry na szczęście trzymają się swoich 3, czy 4 zł), ale chyba tylko nas, bo zupełnie nie zraziło to tłumów chińskich wycieczek. Trasa, którą wybraliśmy, przez pewien czas zbiegała się ze szlakiem wybieranym prze tutejszych tragarzy, więc mogliśmy podziwiać ich tężyznę. Myśmy ledwo oddychali, a oni ciągnęli jeszcze ze sobą na górę ładunek średnio 100 kilo, lub więcej. Trzeba przyznać, że ich nogi mogłyby służyć za model anatomiczny budowy mięśni.

Widoki w górach przepiękne, ale na prawdziwe widowisko trzeba było poczekać, aż dostaniemy się do West Sea Canyon. Po kilku godzinach marszu weszliśmy na ścieżkę, która prowadziła nas w dół, a następnie w górę przepięknej doliny. Szlak poprowadzono na balkonikach zawieszonych na pionowych ścianach opadających kilkaset metrów  w dół. Zdecydowanie nie jest to miejsce dla osób z lękiem wysokości. Tomek czuł się jak ryba w wodzie, ja czasem przylepiałam się mocno do skały nieśmiało poruszając się do przodu. Piękniejszych widoków w HuangShan nie znajdziecie. Polecamy gorąco! Zwłaszcza, że ten kilkugodzinny szlak jest też wolny od mas wycieczek Chińczyków, którzy nie zapuszczają się w tak dzikie tereny.

W górach HuangShan panuje też zabawny zwyczaj. Pary zawieszają kłódki ze swoimi wyrytymi imionami, by w ten sposób nierozerwalnie się połączyć. No cóż my też taką kłódkę w górach przykuliśmy. Wisi sobie w mniej uczęszczanym miejscu z widokiem na West Sea Kanion, a klucz do niej leży gdzieś hen hen w dole kanionu. Więcej trwałości związku już chyba nie mogliśmy sobie zapewnić.

Po nocy spędzonej w dormitorium na szczycie, przed 4-tą wstaliśmy na wschód słońca. Niestety nie tylko my mieliśmy taki pomysł, a Chińczycy na najlepsze miejsca widokowe dotarli przed nami, więc z samego wschodu nie widzieliśmy wiele. Zrekompensował nam to jednak spacer w zachodniej stronie gór. Te dni przyniosły jeszcze jeden miły aspekt. Poznaliśmy przesympatycznego Amerykanina Skye’a, z którym przegadaliśmy kolejne 3 dni. Jest grafikiem artystą i ma fajną stronkę: www.si36.com. Polecamy ze względu na super zdjęcia.

W okolicy HuangShan odwiedziliśmy jeszcze malownicze wioski Houzhou: Hongcun i Xidi. W Hongcun kręcono ponoć film „Przyczajony Tygrys, Ukryty Smok”. Wioski są przykładem wiejskiej zabudowy typowej dla feudalnych Chin. Mieszkańcy tych wiosek trudnili się ponoć bardzo dochodowym handlem. Choć większość roku spędzali poza domem, swe pokaźne dochody inwestowali w utrzymanie rezydencji, gdzie czekały na nich żony z dziećmi. To właśnie niespotykana zamożność mieszkańców wiosek miało zadecydować o ich wyjątkowości i architektonicznym bogactwie. Dziś to takie małe skanseny, choć wciąż zamieszkane przez leniwie poruszających się mieszkańców.

Po kilku dniach w górach nadszedł czas wyruszyć nad wodę!