Jak tylko wydostaliśmy się z Blue Mountains z krótkim przystankiem powrotnym w Sydney (jedno z nas beztrosko zostawiło w hostelu ładującą się komórkę – kto nas zna raczej domyśli się które , wyruszyliśmy na podbój wschodniego wybrzeża. Trzy tygodnie w samochodzie może się niektórym wydać dużą ilością czasu, w pełni wystarczającą by dogłębnie poznać kraj. I być może wystarcza na zgłębienie każdego z europejskich państw, lecz w Australii trzy tygodnie to zaledwie kropla w morzu, chwilka, która pozwoli co najwyżej zobaczyć namiastkę tego co ciekawe. Od początku zdawaliśmy sobie sprawę, że wszystkiego nie uda nam się zobaczyć. Na kolejny wyjazd odłożyliśmy wizytę na Tasmanii, innym razem pojedziemy też wzdłuż Great Ocean Road w południowym stanie Wiktoria, wtedy też odwiedzimy Melbourne. Na kolejną wizytę trzeba też będzie zostawić odizolowane, ale kuszące przepięknymi krajobrazami Northern Territory i Western Australię ze stolicą w Perth. To wszystko wiedzieliśmy już przed wyjazdem, na miejscu jednak musieliśmy też zrezygnować, choć nie bez żalu, z zobaczenia archetypowego dla Australii czerwonego środka – czyli świętej dla Aborygenów Ayers Rock i połaci pustyni, czyli tzw. „outbacku”- wielkiego nic. Po prostu nie mieliśmy szans dotrzeć tam wynajętym samochodem i w 3 tygodnie przedostać się na północ wschodniego wybrzeża do Cairns, skąd wylatywaliśmy. Na naszych zdjęciach nie zobaczycie więc Australii, którą kojarzycie z pocztówek: spalona słońcem ziemia, wokół kicające wesoło kangury i znak informujący, że następna stacja benzynowa za 340 km. To nie znaczy jednak, że nie zobaczycie Australii dzikiej, spektakularnej i równie zadziwiającej.
Wschodnie wybrzeże zostało odkryte dla potomnych przez brytyjską ekspedycję Kapitana Cooka, który dotarł tu po raz pierwszy w 1769 roku. Sama Australia była już wówczas znana Europejczykom, głównie dzięki Holendrom i ich systematycznemu zasiedleniu zachodniego wybrzeża (które z resztą dość długo pozostawało holenderską kolonią). Jednak to dopiero Kapitan Cook odkrył zdecydowanie żyźniejsze, klimatem bardziej przybliżone do europejskich warunków wschodnie wybrzeże. Wystarczyło kilka lat od jego pierwszej wyprawy, by ziemie tez zaczęto szybko zasiedlać. Początkowo koloniami karnymi, następnie farmami i rozrastającymi się plantacjami. I takiego właśnie gęsto zasiedlonego, bardzo cywilizowanego regionu spodziewaliśmy się wyruszając wzdłuż wybrzeża. Nic bardziej mylnego. Jak się okazało, poza wąziutkim nadmorskim paskiem, gdzie co pewien czas faktycznie pojawi się większa miejscowość, wschodnia Australia to skupisko malutkich wiosek i miasteczek z kilkoma mieszkańcami, a wystarczy odjechać 30 km od głównej drogi, by zupełnie stracić zasięg w telefonie.
I już pierwsze dni w drodze pozwoliły nam się o tym przekonać. Nasz pierwszy przystanek na wybrzeżu to nieduża miejscowość Swansea otoczona z jednej strony przez jezioro, z drugiej przez morze. W tych miłych ‘okolicznościach przyrody’ odbyliśmy jednocześnie chrzest dla nocowania na dziko. Trochę mieliśmy na początku obawy, ale jak się okazuje w Australii to naprawdę powszechne, a co najważniejsze powszechnie akceptowane. Przez pozostałą część podróży przez większość czasu będziemy się zatrzymywać na darmowych rest areas (gdzie znajdują się ubikacje, a czasem nawet zimny prysznic), na płatne kempingi zapuszczając się jedynie, gdy poziom baterii wszystkich naszych elektrycznych urządzeń niebezpiecznie zbliżał się ku zeru. Chrzest za nami, ale stojąc na nieznanym parkingu, wciąż czuliśmy się odrobinę nieswojo, więc zerwaliśmy się wczesnym rankiem. Jak wiecie „kto wcześnie wstaje, temu pan Bóg daje”, więc i nam sporo było dane tego dnia zobaczyć. Po pierwsze poranne spotkanie z pelikanami. Po drugie szybkie odwiedziny na miejscowej plaży i lekka konsternacja, bo choć nam było jeszcze zimno i kurtki wydawały się niezbędne, surferzy ochoczo łapali poranne fale lodowatej wody. No cóż Australia to kraj surferów i to jak widać bardzo wytrwałych i zdeterminowanych (wczesny sobotni ranek).
Swoją drogą, jak widać na znaku, plaże w Australii bywają dość niebezpieczne. Na wejściu prawdopodobnie skręcisz sobie kark, jeśli przeżyjesz, najprawdopodobniej staniesz się ofiarą rekina i zostaniesz poturbowany przez wysokie fale, kiedy jakimś cudem przetrwasz do tego momentu, zostaniesz porwany przez silny prąd, próbując się ratować, spadniesz z niebezpiecznego uskoku, a na koniec poparzą cię meduzy. Ktoś ma ochotę popływać?
Tego dnia udało nam się jeszcze zobaczyć plaże Port Stephen, rozrzucone między zatoką a jeziorami Myall, należącymi do Myall Lakes National Park. Tam po raz pierwszy spotkaliśmy się z dość powszechnym australijskim zwyczajem jeżdżenia po plaży samochodami. Wystarczy mieć napęd na 4 koła i droga wolna! W wielu częściach kraju, plaże traktowane są jak doskonała szeroka autostrada, gdzie obowiązują normalne zasady ruchu i ograniczenia prędkości (np. 100 na godzinę). W Port Stephen właśnie próbowaliśmy walczyć z wiatrem i wdzierającym się wszędzie bezczelnie piaskiem (taka namiastka piaskowej burzy), gdy z pewnym zdziwieniem skonstatowaliśmy, że chyba znaleźliśmy się na środku jezdni. Wiatr był naprawdę silny. Straciliśmy przez niego sporo czasu, gdy okazało się, że nie możemy przeprawić się promem na drugą stronę jeziora ze względu na wysoką falę – trzeba było jechać na około.
Jakby na ten dzień mało było nam jeszcze atrakcji, po południu postanowiliśmy zjechać z głównej autostrady na rzecz malowniczej, choć nieco dłuższej drogi ciągnącej się wzdłuż autostrady. Nie pożałowaliśmy decyzji, bo droga zaprowadziła nas do rezerwatu flying foxes, tzw. latających lisów, czyli po prostu rudych, rozkosznych nietoperzy, a także do Ellenborough Falls. No właśnie nad wodospady akurat jechać nie planowaliśmy, ale skoro znaki pokazywały nam tak przystępną odległość 37 kilometrów, postanowiliśmy się skusić. Według mapy miejscowość Ellenborough znajdowała się z grubsza na naszej trasie. Droga była malownicza, więc w błogich nastrojach, przyglądaliśmy się okolicznym pagórkom. Podpatrzyliśmy też tysiące pomysłów na ekscentryczne i oryginalne skrzynki na listy, co i raz mijając a to kask na motor, a to mikrofalówkę, a to bańkę mleka w miejscu tradycyjnych skrzynek.
Już zaczęliśmy zachwalać pomysłowość miejscowych, gdy nagle niespodziewanie znaleźliśmy się na polnej drodze. Niby nic strasznego, ale nasze ubezpieczenie (w wersji full) wyraźnie wykluczało możliwość jeżdżenia po nieasfaltowych drogach. Chwilę potem zdaliśmy sobie sprawę, że robi się już późno i niedługo będzie ciemno, a te 37 km ciągnie się w nieskończoność. Jakby tego było mało po kolejnym odcinku wijącej się stromo pod górę drogi zapaliła nam się rezerwa. No cóż mogliśmy jechać tylko w jednym kierunku, więc po prostu cierpliwie czekaliśmy końca krętej drogi. W końcu dojechaliśmy, miejscowość okazała się zbiorowiskiem może 4 widocznych z drogi domów i jednego maleńkiego sklepiku, gdzie sprzedawano też benzynę. Tylko jak na złość był zamknięty. Robiło się ciemno, po ciemku też teoretycznie nie wolno nam jeździć, więc zaczęliśmy się denerwować. Tomek gdzieś za drzewami ujrzał światełko maleńkiego domku , więc nie mając za bardzo wyjścia, podążyliśmy za światełkiem. I wtedy właśnie za drzew wyskoczył wystraszony kangur. Ha! Pierwszy kangur, jakiego ujrzeliśmy w Australii! To miejsce musiało coś w sobie mieć! I miało. Przede wszystkim przesympatycznych mieszkańców. Jak się okazało w chatce mieszkała para dawnych hipisów, Australijczyk i jego dziewczyna z Niemiec. Georgia przyjechała do Australii ponad 20 lat temu i doskonale wiedząc, co oznacza czuć się nieswojo natychmiast zaprosiła nas na herbatę. Zadzwoniła też po znajomą, która prowadzi sklep i zapewniła nas, że w ciągu 15 minut przyjedzie, by sprzedać nam benzynę. Do tego wszystkiego po pokrzepiającej rozmowie i ciepłej herbacie odwiozła nas na rest area tuż przy wodospadach, gdzie za darmo i przy kojącym dla uszu szumie wodospadu spędziliśmy noc. Podczas porannego spaceru całą okolicę mieliśmy tylko dla siebie – brak tłumów to jedna z wielu rzeczy, która tak bardzo podoba nam się w Australii.
Ps. Okazało się, że Ellenborough Falls leżą zupełnie gdzie indziej niż miejscowość Ellenborough, która wyznaczała nam azymut na mapie. Nieświadomie zjechaliśmy z naszego szlaku kilkadziesiąt kilometrów na zachód. Malownicze wodospady o mylącej nazwie leżą niedaleko doliny Elands: skupiska luźno rozrzuconych chatek i domów, zamieszkiwanych głównie przez artystyczne dusze i hippisów, gdzie nie dociera zasięg telefonów komórkowych, a jedyny sklep sprzedaje wszystko od benzyny, po hot dogi.
Comments