Według jednych (zwłaszcza tych z wpisem narodowość: argentyńska w paszporcie) Ushuaia to najdalej wysunięte na południe miasto świata. Dalej już tylko nic tylko kanał Beagle, niewielkie chilijskie wysepki, skały zamieszkane przez lwy morskie i pingwiny i owiana legendami Antarktyka. Tylko, że na jednej z tych chilijskich wysepek o nazwie Isla Navarino leży nieduża osada, Puerto Williams. Puerto Williams to dawna baza militarna. Według niektórych założona po to, by konkurować z statusem Ushuai jako najdalej na południe wysuniętego miasta świata. Kto wie? Grunt, że osada się rozrosła, a dzięki coraz popularniejszemu trekkingowi: Los Dientes de Navarino, który rozpoczyna się w Puerto Williams, wioska co roku przeżywa najazd turystów. Pierwotnie również i my planowaliśmy wędrówkę po surowych górach Isly Navarino. Jednak po pierwsze Patagonia wymroziła nam już wystarczająco kości, poza tym zaczął nas naglić czas. Za kilka dni wylatywaliśmy do Afryki.

Ushuaia

Czasu pozostało nam więc tyle, aby poświęcić się eksploracji Ziemi Ognistej i jej najsłynniejszego miasta, Ushuai. Owiany legendami archipelag cieszy się dość ponurą reputacją. To na tym niewielkim skrawku ziemi, obmywanym od północy wodami Cieśniny Magellana, od południa Kanału Beagle, swój żywot zakończyło setki marynarzy. Do dziś wybrzeże usiane jest wrakami statków, czasem sprzed kilkudziesięciu lat. To tu osiedlali się kolejni brytyjscy misjonarze niosący pochodnię cywilizacji tubylczym plemionom Yámana (Yaghan) i Selk’nam (Ona). Skutek tej cywilizacyjnej misji był raczej opłakany. Yamana, którym udało się przetrwać 6000 lat bez kontaktu z zachodnią cywilizacją, w wyniku nieznanych dotąd chorób niemal zupełnie wymarli. Ani odrobinę nie pomogły im także wprowadzone przez misjonarzy europejskie zwyczaje. Yámana byli bowiem przyzwyczajeni stawiać czoło srogiej pogodzie ubrani, tak jak ich Pan Bóg stworzył. Naoliwiona wielorybim tłuszczem skóra stanowiła znacznie lepszą ochronę przed nieustającymi deszczami i śniegami niż wiecznie schnące zwierzęce skóry, czy inne materiały. Przejęcia ziemi przez nowych osadników: wielorybników i poszukiwaczy złota jedynie pogorszyło sytuację niewielkiej garstki ocalałych tubylców. Dziś na Isle Navarino żyje ostatnia pełnokrwista potomkini plemienia Yámana. Staruszka ma 97 lat i jest ostatnią osobą posługująca się tubylczym językiem Yaghan. Wraz z nią nastąpi koniec pewnej cywilizacji, którą z taką żarliwością misjonarze chcieli ocalić.

Okolice Ushuai...

To z resztą z plemionami Yámana wiąże się pochodzenie nazwy  archipelagu Ziemia Ognista. Ponoć gdy Magellan opływał tutejsze wyspy, tysiące rozpalonych przez Yámana ognisk (według jednej z tradycji Yámana utrzymywali ogień wiecznie żywy, przenosząc niewielkie paleniska z szałasów na łodzie i z powrotem na ląd) i unoszący się z nich nad wybrzeżem dym kazały mu nazwać archipelag Ziemią Dymną. Król Hiszpanii uznał tę nazwę za niezbyt poetycką i przemianował wyspę na Ziemię Ognistą. Takie pochodzenie nazwy zdecydowanie bardziej przypadło nam do gustu niż wersja nauczycielki geografii naszego znajomego Gorana. Gdy tylko przekroczyliśmy Cieśninę Magellana i naszym oczom ukazała się płaska jak naleśnik północ wyspy, Goran ze śmiechem przypomniał sobie tłumaczenie swojej dawnej pani profesor, iż nazwa Ognista pochodzi od dziesiątków dymiących wulkanów, którymi usłany jest archipelag. My mamy jeszcze swoją własną teorię co do pochodzenia nazwy. Jak dotąd nigdzie indziej na świecie nie widzieliśmy tak rozpalonego nieba o wschodzie i zachodzie słońca. Zdecydowanie ognistość to jedna z cech tych okolic.

Ziemia ognista...

A co na tej Ziemi Ognistej można zobaczyć? Przede wszystkim Park Narodowy Tierra del Fuego, gdzie na każdego co bardziej wytrwałego trekkera czeka szczyt Cerro Guanaco, skąd rozciągają się przepiękne widoki na całą okolicę. My byliśmy już w drodze do parku, ale… No właśnie dopadł nas dziwny argentyński fenomen. Ktokolwiek był w Argentynie, ze zdziwieniem przyglądał się pewnie gigantycznym kolejkom do bankomatów. Otóż od czasu do czasu argentyńskie bankomaty cieszą się takim powodzeniem, jakby wypłacały co najmniej dwukrotność sumy, którą obciążone jest konto. Gdy nadchodzi taki dzień tygodnia (czasem nawet kilka razy w tygodniu) do bankomatów ustawiają się kolejki około 40 osób pokornie oczekujące na swoją kolej. A czekać można nawet i godzinę. I żeby dotyczyło to tylko bankomatów jednego banku. Nie, Argentyńczycy zmawiają się chyba i na raz zaczynają okupować każdy dostępny w mieście bankomat. Jeśli ktokolwiek może mi wytłumaczyć to zjawisko, czekam na oświecenie. W każdym razie jednego z takich pięknych dni potrzebowaliśmy właśnie gotówki na gwałtu rety. Wejście do parku to spory wydatek, a my odkryliśmy brak pieniędzy na godzinę przed odjazdem autobusu. Niby to dużo czasu, ale… nie zdążyliśmy. Autobus odjechał bez nas. Ale w ciągu godziny tak bardzo się rozpadało, że przestaliśmy już żałować. Zamiast wspinaczki na Cerro Guanaco Tomek wspiął się na pobliski szczyt Cerro del Medio. Widoki też ciekawe, choć głównie na Ushuaię i Kanał Beagle.

Ushuaia widziana ze szczytu Cerro del Medio

Poza parkiem spora część przybywających tu turystów traktuje Ushuaię jako port startowy wyprawy na Antarktydę. My też chętnie byśmy tędy po prostu przemknęli w drodze do Wielkiego Lodu. Jest tylko mały problem. Po takiej wyprawie musielibyśmy natychmiast wracać do domu. Koszt 11-12-dniowej wyprawy na Antarktydę to 3900 dolarów od osoby w ofercie last minute. Wycieczka wykupiona z wyprzedzeniem to dwukrotność tej sumy. Z takim wydatkiem poczekamy więc czasu, kiedy zaczniemy porządnie zarabiać.

No ale skoro w Ushuai nie zrobiliśmy żadnego z najbardziej popularnych turystycznych wypadów, to co my tam porabialiśmy? Po pierwsze wypożyczyliśmy z Goranem (poznanym jeszcze w Puerto Natales Londyńczykiem z Czarnogóry) samochód i postanowiliśmy zjechać kawałek Ziemi Ognistej. Plan był ambitny. W ciągu 12 godzin pokonaliśmy ponad 400 kilometrów. W poszukiwaniu? No właśnie głównie tych autentycznych  surowych krajobrazów. Krajobrazy są faktycznie surowe, tylko, że niestety też monotonne. Po 180 kilometrach w drodze do Puerto San Pablo trochę już nam się znużyły widoki Jeziora Fagnano i stepowego pustkowia. Górzyste okolice zaczynają się bowiem na samym południowym koniuszku Ziemi Ognistej. Na północy i wschodzie wyspy króluje płaski jak deska step. Na szczęście podróż wynagrodził nam spacer wokół porzuconego w okolicy San Pablo wraku.

Wrak w okolicach Puerto San Pablo...

Morale podniosła nam też droga powrotna. Zboczywszy z głównej drogi, postanowiliśmy odwiedzić Estancię Harberton. Ta dawna rezydencja legendarnego już misjonarza, Thomasa Bridgesa (autora jedynego słownika języka yaghan) okazała się mieć malownicze położenie na południowym wybrzeżu wyspy. Widok na okoliczne wzgórza i rozciągające się po przeciwnej stronie zatoki Puerto Williams w pełni wynagrodziły te dłużące się godziny w samochodzie. A zachód słońca po powrocie do miasta to już czysta poezja.

W drodze do Estanci Harberton...

Poza tym postanowiliśmy na Ushuaię zerknąć też z wody. Z niewielką agencją Patagonia Adventure Traveler wyruszyliśmy w rejs po grafitowych wodach Kanału Beagle. Kolejne przystanki w okolicy Latarni Les Eclaireurs, Wyspy de Los Lobos (Wyspa Lwów Morskich), Wyspy de los Pájaros (Wyspy Ptasiej) i spacer po wyspie Bridges pozwoliły przyjrzeć się z bliska mnogości zwierzyny. Poza lwami morskimi, podglądaliśmy jeszcze kormorany niebieskookie, kormorany skalne, albatrosy i rodzinki fok. Na wysepce Bridges mogliśmy też zobaczyć jedyną pozostałość po zamieszkujących tę okolicę Yámana, tzw. ‘concheros’. Conchero to nic innego jak okrąg usypany z pozostałości muszelek rozsypywanych wokół typowego okrągłego szałasu Yámana. Takich concheros wokół Ushuai wciąż można spotkać setki. Szkoda tylko, że tego samego nie można powiedzieć o ich twórcach.

Wyspa Lwów Morskich...

A skoro o muszelkach już mowa, to i my nie mogliśmy się oprzeć owocom morza, których, sądząc po menu wszystkich ushuaiskich restauracji, w okolicznych wodach jest pod dostatkiem. Mogę nawet chyba powiedzieć, że to, iż Ushuaia tak bardzo przypadła nam do gustu to w dużej mierze sprawka jednej malutkiej knajpki o nazwie Chicho’s (dla chętnych, Calle Rivadavia 72). Serwowana nam tam niemal codziennie paella z owoców morza wraz z przepysznym białym winem utrzymywała nas w permanentnie szampańskim nastroju. Do tego jeszcze pyszne czekoladowe lody pałaszowane w wychylającym się co pewien czas zza chmur słońcu i moglibyśmy zadomowić się tu na dłużej. No ale lody pyszne mają też ponoć w Buenos Aires. Lecimy to sprawdzić!

Nasz samolot do Buenos Aires...

Ushuaia i okolice

Wycieczka autem

Wycieczka łódką