Droga do Lesotho przez owiany złą rasistowską sławą Free State w RPA zdecydowanie nam się dłuży. Jakość dróg staje się coraz gorsza. Nie po raz pierwszy przekonujemy się, iż w Afryce lepiej sprawdzają się drogi szutrowe. Dziurawy niczym francuski ser asfalt nie nadaje się do jazdy małym samochodem. Pomiędzy Grahamstown a stolicą Lesotho, Maseru, położoną na granicy z RPA, kilometry dłużą się nam niemiłosiernie. Do tego na jednej z przełęczy dopada nas mgła – widoczność spada do kilkudziesięciu metrów. Może to i lepiej, nie musimy patrzeć na głębokie wyrwy w asfalcie i strome zbocza tuż za krawędzią jezdni. Po drodze mijamy mało ciekawe miejscowości, jednak bliżej granicy z Lesotho coś zaczyna się zmieniać.

W drodze do Lesotho

Pierwszy rzuca nam się w oczy odmieniony wygląd ludzi. Mijani na poboczu pasterze bydła okryci są wielobarwnymi kocami. Jak się później dowiemy, charakterystyczny koc to tradycyjny ubiór ludów Besotho. Po drodze mijamy coraz mniej białych. Na granicy z Lesotho czujemy się jakoś nieswojo – przeprawa wydaje się chaotyczna, choć jednocześnie działa bardzo sprawnie. Obawiamy się nieco formalności, o których słyszeliśmy wiele sprzecznych informacji – nie mamy wiz i jedziemy wypożyczonym samochodem. Granicę przekraczamy jednak bez żadnych kłopotów i dodatkowych opłat. Jesteśmy w Lesotho!

Zaraz po przekroczeniu granicy, nie sposób nie zauważyć, że to biedny kraj. Ponad 40% mieszkańców żyje poniżej progu ubóstwa, czyli za mniej niż 1,25 dolara dziennie! Ze względu na skrajną biedę Lesotho przylepiono łatkę kraju niebezpiecznego dla turystów. Czy słusznie? Dzięki izolacji od wpływów RPA, mieszkańcy Lesotho nigdy nie poznali niedorzecznych praw apartheidu i są wolni od jego potwornej spuścizny. Lesotho to zresztą kraj niemal jednorodny etnicznie. Wśród 2 milionów mieszkańców znaleźć można kilka tysięcy Europejczyków i populację około 5000 Chińczyków. Reszta to ludy Basotho.

My od początku czujemy się tu mile widziani. Dzieci witają nas, machając szeroko rękoma. W przeciwieństwie do niektórych regionów RPA, mamy wrażenie, że biali nie wzbudzają tutaj wrogości, a jedynie dużą ciekawość. Miejscowi zagadywani o drogę, uśmiechają się nieśmiało, po czym parskają śmiechem. Czyżby płynna znajomość angielskiego skończyła się na granicy z RPA? Angielski to drugi oficjalny język Lesotho, zaraz po Sesotho – obu nauczają w szkołach. Nasza obecność musi ich po prostu onieśmielać.

W drodze...

Faktycznie, przez kolejnych kilka dni nasz nieduży Huyndai z dwójką białych twarzy za szybą będzie nieustającym źródłem zainteresowania i uciechy miejscowych dzieci, staruszków i pasterzy bydła. Tylko raz zaciekawienie przerodzi się w niebezpieczną sytuację. Na jednej z bocznych dróg dzieciaki jak zwykle zablokowały jezdnię, byśmy musieli zwolnić. Niestety tym razem zamiast przyjaznych uśmiechów i okrzyków w naszą stronę poleciały kamienie i uderzenia w blachę samochodu. Kawałek dalej zatrzymaliśmy, by sprawdzić, czy z autem wszystko w porządku. Nic się nie stało, postanowiliśmy jednak dać dzieciakom nauczkę. Wystarczyło wrzucić wsteczny bieg i z pełną prędkością ruszyć w ich kierunku – w kilka sekund chłopcy rozpierzchli się po graniczącej z drogą łące.

Niewielu turystów dociera do Lesotho. Głównym problemem jest brak infrastruktury. W całym kraju znajduje się może kilkanaście lodgy, gdzie można przenocować za względnie  przyzwoite pieniądze. Do tego jeszcze kilka mniej lub bardziej obskurnych hoteli w miasteczkach i na tym kończy się turystyczna oferta. Drogi są jeszcze gorsze od tych po stronie RPA. Według Odysei.com: „Drogi poza rejonami miejskimi są w opłakanym stanie. Miejscowi kierowcy rzadko przestrzegają przepisów drogowych – zdarza się bardzo wiele wypadków z ofiarami śmiertelnymi. Dodatkowe niebezpieczeństwo stwarzają: słabe oświetlenie, zwierzęta na drogach, spadające z gór odłamki skał oraz zdarzające się napady na samochody.” Cóż… Nie napawa optymizmem. Wspinając się autem na Mafika Lisiu Pass (3090m n.p.m.) kilka metrów przed nami na jezdnię posypały się kamienie. Co robić? Stanąć, czekając na większy głaz, czy przyspieszyć, narażając się na uderzenie na dalszym odcinku? Wybraliśmy opcję drugą – na szczęście skończyło się na kilku kamieniach i przejechaliśmy bez szwanku. Głazy, które omijaliśmy potem na drodze mogłyby nie tylko pokiereszować samochód, ale kilkoro pasażerów posłać na tamten świat.

Od samej granicy mijamy zapierające dech w piersiach krajobrazy. Lesotho jest górzystym krajem. Dziś to nawet najwyżej położone państwo świata – w całości leży na wysokości powyżej 1400 m n.p.m., a najwyższy szczyt sięga 3482 m n.p.m. Dawniej tytuł ten należał do Tybetu. Miedzy szczytami porozrzucane są miasta. Choć trudno mówić tu o miastach, mijane przez nas miasteczka to raczej chaotyczne zbiorowiska targowisk i skondensowanych na niewielkim kawałku ziemi tłumów ludzi. Z miejską infrastrukturą mają one niewiele wspólnego. Lesothańskie wioski to z kolei skupisko kilku tradycyjnych okrągłych chat pokrytych strzechą, kilka krów, kóz, małe poletko do uprawy i to wszystko.

Długo zastanawialiśmy się, gdzie się zatrzymać. Na początek wybraliśmy Malealea Lodge w maleńkiej wiosce o tej samej nazwie. Już sama droga okazała się nie lada wyzwaniem dla naszego Huyndaia. Pokonanie ostatniego odcinka – 7 kilometrów błota, głębokich wyrw i wystających nierówno skał zabrało nam 45 minut. Wysiłek nie poszedł jednak na marne. Widoki przepiękne! Jak okiem sięgnąć: zalesione wzgórza, rzeczne kaniony, a w tle ośnieżone szczyty Gór Smoczych. Sam ośrodek i jego właściciele również napawają pozytywną energią. Zaraz po przyjeździe, dowiadujemy się, że otrzymaliśmy darmowy upgrade. Zamiast pokoju dwuosobowego w jednym z głównych budynków, dostajemy na wyłączność tradycyjną chatkę Basotho. Dach kryty strzechą, pomarańczowe ściany ulepione z mieszanki gliny i krowiego łajna, a w środku elektryczność (tylko do 22:00) i prywatna łazienka! Z tym pierwszym nie jest tu łatwo, właściciele lodge’y generują własną energię, tym bardziej doceniamy miły gest. Okazuje się, że Debbie i Michael to młode małżeństwo, który zarządza ośrodkiem zgodnie z duchem odpowiedzialnej turystyki. Ośrodek należy do rodziców Debbie, ona sama się tu wychowała, a teraz dorastają tu jej własne dzieci. Debbie i Michael nie znają Sesotho, mówią po angielsku, jednak ze swoimi pracownikami i mieszkańcami wioski żyją w doskonałej komitywie. Malealea Lodge zdaje się gwarantować pracę każdemu chętnemu mieszkańcowi okolic. W ośrodku każdą nawet najmniejszą funkcję sprawują miejscowi. Ponad 50 % przychodów z noclegów, wyżywienia, konnych i pieszych wędrówek, a także kilkudniowych trekkingów trafia do założonego przez właścicieli Malealea Development Trust. Dzięki zgromadzonym w ten sposób funduszom w ostatnich lat w wiosce wybudowano szkołę, Muzeum Regionalne, a także Centrum Lokalnego Rękodzielnictwa.

Ponadto każdego wieczoru w Malealea odbywa się koncert szkolnego chóru. Jakież oni mają głosy, jaką muzykalność! Nieśmiało, jakby od niechcenia zaczynają nucić pieśń ludową. Gdy nagle wchodzi 2 głos, a po chwili trzeci, nucenie zamienia się w radosny śpiew, który wciąż rośnie w siłę. Dłonie przestają się kontrolować, coraz energiczniej wyklaskując rytm. Po chwili do dłoni dołącza całe rytmicznie podrygujące ciało. Po nieśmiało nuconej muzyce nie pozostaje już ani śladu. Nie pierwszy i nieostatni raz przekonujemy się, że Afrykańczycy muzykalność mają we krwi. Kolejną atrakcją jest koncert młodego zespołu przygrywającego na instrumentach domowej roboty. Bębny, mandoliny, piszczałki i harmonijki pomysłowo skonstruowane ze skóry, metalowej beczki i zlepionych kawałków drewna wydają oryginalne dźwięki. Ale to nie sama muzyka tak nas urzeka, a raczej niespotykana charyzma młodych grajków. Nie mamy wątpliwości, że występ daje im mnóstwo frajdy, a tą pozytywną energię potrafią zarazić. Podobnego zdania są liczne nastoletnie fanki czekające, aż chłopcy skończą koncert. Wśród nich jest połowa składu występującego chwilę wcześniej szkolnego chóru. Czyżby to taki miejscowy muzyczny fanklub? Kto wie, być może kiedyś zdobędą sławę i łaskawym okiem spojrzą na najwierniejsze fanki. Pierwsze kroki do międzynarodowej kariery wykonane – za nimi zagraniczny występ na festiwalu Womad w Adelajdzie, w Australii.

Wioskowy chór...

Lesotho z grzbietu konia

Poza pokazami miejscowych talentów Malealea słynie też z organizacji konnych wędrówek. Trudno wyobrazić sobie bardziej malownicze położenie wioski, dlatego i my kolejnego dnia z samego rana postanawiamy przyjrzeć się okolicy z grzbietu konia. Te mocno rozbudowane klacze tu nazywane są kucykami, lecz z naszymi kucykami pozującymi na zakopiańskich Krupówkach do pamiątkowych zdjęć niewiele mają wspólnego.

Przy moim zupełnym braku doświadczenia obawiam się pierwszych wspólnych kroków. Niepotrzebnie, klacze okazują się łagodne i wyjątkowo dobrze ułożone. Przez pierwsze 2 godziny powoli spacerujemy wąskimi kamienistymi ścieżkami, mijając kanion rzeki Pitseng oraz kilka tradycyjnych wiosek Basotho z charakterystycznymi okrągłymi chatkami krytymi słomą. Gdziekolwiek się nie pojawimy, wzbudzamy żywe zainteresowanie miejscowych. Dzieci biegną za nami, wykrzykując „Dumelang” (Witajcie) lub „Le kae?” (Jak się macie?), jakiś pasterz pozdrowi nas rozpostartą w powietrzu dłonią, kiedy indziej nasz przewodnik zatrzymuje się, by zamówić kilka słów ze starszymi mieszkańcami wioski. Molefi, bo tak ma na imię, wyraźnie stara się nadrobić towarzyskie zaległości. Nic dziwnego, w końcu ponad 20 lat spędził, pracując w kopalni złota w okolicach Johannesburga w RPA. Zresztą nie on jeden. Według niektórych szacunków blisko 70 % mężczyzn urodzonych w Lesotho na pewnym etapie życia znajduje zatrudnienie w kopalniach RPA. „Tylko co ta za życie?”- macha ręką Molefi – „Praca, praca i jeszcze raz praca, ani rodziny, ani przyjaciół, nie ma nawet do kogo się odezwać.” Dlatego większość emigrantów zarobkowych wraca i zaoszczędzone fundusze inwestuje w rozwój gospodarstwa, własny biznes, lub tak jak Molefi, pozwala sobie na pracę gorzej płatną, ale znacznie przyjemniejszą. Trzeba przyznać, że kontemplacja rozpościerających się przed nami krajobrazów to czysta przyjemność. Kucyki są tak doskonale wyszkolone, że obowiązki naszego przewodnika w zasadzie ograniczają się do podziwiania widoków.

Okolice wioski Malealea

Po 7 godzinach wędrówki docieramy w końcu nad wodospad Botso’ela. Z góry nie robi wrażenia. Trudno uwierzyć, że ta płynąca leniwie wąska niteczka wody może przerodzić się w szumiącą poniżej kaskadę. Krótki spacer w dół kanionu i jesteśmy u stóp wodospadu. Nie jest to może Victoria, czy Iguazu Falls, ale mimo to cieszymy się relaksującą chwilą odpoczynku w cieniu skały. Gdy zroszeni kropelkami wody znów dosiądziemy naszych koni, wszystkie niewygładzone szwy na siodle zaczynają nam coraz bardziej uwierać. Koniom natomiast w kość daje nasz ciężar. Najwyraźniej świadome bliskości upragnionej stajni na ostatniej prostej zaczynają wyraźnie przyśpieszać. Zanim się obejrzę, zaczynam kłusować. Wow, nie wiedziałam, że potrafię.

Okolice wioski Malealea


Plaga AIDS

Doskonałe samopoczucie po tak emocjonującym dniu opuszcza nas dopiero w trakcie wieczornej rozmowy z rezydującą w Lesotho lekarką belgijskiego pochodzenia, która przyjechała tu w ramach programów pomocowych Lekarzy Bez Granic. Emma pracowała już w wielu afrykańskich krajach, jednak twierdzi, że z tak trudną sytuacją jak w Lesotho jeszcze się nie spotkała. Ponad 25% społeczeństwa jest zarażona wirusem HIV. Zaraz po Suazi i Botswanie Lesotho jest drugim krajem świata najbardziej dotkniętym epidemią AIDS. Sytuacja jest tragiczna, ponieważ, w przeciwieństwie do rozwiniętej gospodarczo Botswany, ogromna większość zarażonych nie ma dostępu do leków, a rząd niechętnie wspomaga programy lecznicze. Przed Emmą niełatwe zadanie. Mają zdiagnozować sytuację i opracować program redystrybucji leków antywirusowych. W kraju, w którym ubogi system dróg uniemożliwia dotarcie do wielu położonych wysoko w górach wiosek, samo oszacowanie liczby zarażonych jest nie lada wyzwaniem.

Nasi przewodnicy...

Po pysznej kolacji ze słodkich ziemniaków i kukurydzy zaczynamy głośno doszukiwać się przyczyn tak wysokiego wskaźnika zachorowań. Nie wynika to przecież z ubóstwa czy przeludnienia. Populacja Lesotho to zaledwie 2 miliony, a w Afryce subsaharyjskiej znajdziemy wiele uboższych krajów. Emma upatruje przyczyny w wszechobecnym etosie seksu. Tutaj seks traktowany jest jak sport narodowy, w dobrym tonie jest posiadać kilka partnerek/ów seksualnych na raz. Swoją rolę odgrywają powracający do domu po zamknięciu południowoafrykańskich kopalni górnicy, którzy w RPA często korzystali z usług prostytutek. Nie bez znaczenia jest też pewnie południowoafrykański przesąd utrzymujący, że AIDS może wyleczyć jedynie seks z dziewicą, oczywiście bez zabezpieczeń.

Strawa dla duszy i ciała

Następnego dnia, zanim opuścimy Malealea, pójdziemy jeszcze na mszę w miejscowym katolickim kościółku. Przez 5 dni w tygodniu budynek pełni funkcję szkoły podstawowej. Msza ma się rozpocząć o 11-tej, o tej porze kościół świeci jednak jeszcze pustkami, a na nauczycielskim biurku pewien elegancko ubrany mężczyzna stawia swoją służbową teczkę. Na tym jednak formalna atmosfera się kończy. Po chwili z teczki wyskakuje sutanna, chwilę później świeczniki i potężna czarna biblia w skórzanej obwolucie. Choć msza już się zaczęła, napływający z dużym opóźnieniem kolorowy tłum zapełnia kościół dopiero po 20 minutach. Nie trzeba długo czekać, by pomieszczenie wypełniło się wdzięcznym, doniosłym śpiewem, a przyodziane w świąteczne stroje ciała zaczęły podrygiwać i przytupywać w takt muzyki. Sznurek wiernych powracających po eucharystii do swoich ławek przypominał bardziej roztańczony wybieg modeli niż pogrążonych w zadumie wyznawców Chrystusa. No cóż, Lesothańska msza to uczta nie tylko dla duszy, ale także dla ciała, a zwłaszcza zmysłów.

Po wydłużającym się odrobinę błogosławieństwie, zaczynają się ogłoszenia duszpasterskie. Zamiast wydukanych z ambony formułek, tutaj przeobrażają się one w krótką mowę kolejnych mieszkańców wioski. Po częstych wybuchach śmiechu, zasłuchanych minach wiernych i cynicznych grymasach zgadujemy, że każdy dzieli się wyjątkowo zabawną, pouczającą historią. Co chwilę do dyskusji wtrąca się duchowny, po jego komentarzach stopień rozbawienia sali sięga zenitu. Niestety nam trudno cokolwiek wysupłać z potoku słów w języku Sesotho. Po 2 godzinach nie do końca zrozumiałego, choć barwnego spektaklu zaczynamy odczuwać znużenie. Na szczęście więcej chętnych do rozbawienia tłumu już nie ma, a nam udaje się szybko przemknąć przez wylewający się z kościoła kolorowy tłum.

Woda jako najbogatszy surowiec

Czas nas nagli, a przed nami jeszcze długa droga do wioski Pitseng, skąd następnego dnia kręta górska droga zaprowadzi nas nad tamę Katse. Katse wybudowano w ramach ukończonego w 1996 roku projektu Lesotho Highlands Water Project. Projekt finansowany z wielu międzynarodowych funduszy miał na celu stworzenie źródła energii, która pokryje zapotrzebowanie nie tylko Lesotho, ale także kopalni rozrzuconych wokół Johannesburga i we Free State w RPA. Trudno ocenić społeczny wydźwięk przedsięwzięcia, tak jak i skutki dla środowiska. By wybudować drugą najwyższą w Afryce tamę, zalano kilkanaście wiosek, mieszkańców wysiedlono, a wypłacone odszkodowania, jak to zazwyczaj bywa, okazały się niesatysfakcjonujące. Sprzedaż energii przynosi Lesotho 40 milionów zysków rocznie, jednak przeciętny mieszkaniec nigdy z tego dobrobytu nie skorzysta.

W drodze do wioski Pitseng...

Zapora wznosi się dziś na wysokość 185 metrów, ale my nie dotarliśmy do samej tamy. Nad technologiczne cuda przedłożyliśmy skarby przyrody wzdłuż ciągnącego się 40 kilometrów zalewu. Turkusowe wody sztucznego jeziora gdzieniegdzie poprzecinane białą nitką mostów, kilka wychylających się z wody wysepek i bezludne wybrzeże robią wrażenie.

Żegnamy „Podniebne Królestwo”

Nadszedł jednak czas opuścić Lesotho. Rzucamy jeszcze krótkie spojrzenie na tętniące życiem bazary Butha-Buthe, gdzie w tłumie Lesothańczyków z łatwością wypatrujemy białą twarz. Ciekawe, to pierwszy napotkany turysta, a jesteśmy tu już od 4 dni. Szkoda, Lesotho to piękny, niedoceniany kraj, a mający tak wiele do zaoferowania. Przyjazd z RPA nie wymaga od nas nawet wymiany waluty. Loti, którego kurs jest sztywno podporządkowany kursowi randa jest tu akceptowany na równi z południowoafrykańską walutą.

Najwyższy punkt trasy - Mafika Lisiu Pass 3090m n.p.n.

Dzięki temu na przejściu granicznym z RPA nie musimy pozbywać się niewykorzystanej gotówki. Formalności ograniczają się do wstukania niewielkiej kwadratowej pieczątki, na której widnieje napis „Lesotho Immigration Departed”. „Podniebne Królestwo”, jak Lesothańczycy nazywają swój kraj, zamyka za nami swoje wrota.

Tego samego dnia w stanie Free State, którego wschodnią część stanowią dawne lesothańskie ziemie przejęte przez RPA w 1869 roku, odwiedzimy jeszcze Kulturalną Wioskę Ludów Basotho. Miałam nadzieję, że przybliży nam ona codzienne życie mieszkańców Lesotho, wyjaśni zawiłe kwestie społeczne i trudną sytuację gospodarczą kraju. Wizyta przybliżyła jednak raczej zamierzchłą historię ludów i upodobane przez elity wystawne stroje i domostwa. By poznać współczesne oblicze Lesotho i jego mieszkańców, sposób jest tylko jeden: ruszyć krętymi szutrowymi drogami w pogoni za psotliwym śmiechem chmar zatrzymujących nas po drodze dzieci. Naprawdę warto!

W drodze…