W trakcie tych ostatnich 3 miesięcy przyzwyczailiśmy się już do ciągłego przekraczania chilijsko-argentyńskiej granicy. Można by właściwie rzec, że w naszej świadomości granice między chilijską i argentyńską Patagonią zupełnie się zatarły. Tym razem jednak miał to być nasz ostatni etap wędrówki po Chile, swoiste z nią pożegnanie. I jak na pożegnanie przystało wybraliśmy iście królewskie miejsce: Park Narodowy Torres del Paine i słynny już Trek „W”.
A Torres del Paine to takie urokliwe miejsce na ziemi, gdzie wodospady opadają poziomo, zadając kłam siłom grawitacji, wiatr powala z nóg nawet najbardziej ‘przyziemnych’ turystów, a różnego rodzaju gryzonie tak bardzo zżyły się z ludźmi, że nocą chętnie dzielą jeden namiot. Ale po kolei.
Spacer po Puerto Natales...
Do Torres del Paine najłatwiej dostać się autobusem, który wczesnym rankiem powoli zgarnia trekkerów rozrzuconych po różnych zakątkach Puerto Natales. Swoją drogą naprawdę trudno o lepszą jak Puerto Natales bazę trekkingową. Miasteczko obfituje w sklepy zaopatrzone w sprzęt trekkingowy. Nieprzemakalne spodnie, butle gazowe, czy niewielkie palniki kupić można na każdym rogu, a sklepy spożywcze specjalizują się w „zupkach minutkach”, „daniach w 5 minut” i całym asortymencie suszonych owoców.
Ale my etap przygotowań mamy już za sobą. Plecaki zaopatrzone są już w prowiant na 4 dni i zapakowane do autobusu. Ruszamy.
Puerto Natales
————————————————————————————————————————————–
Dzień 1: Lago Pehoé – Refugio Paine Grande – Glaciar Grey – Refugio Paine Grande
A droga? Sama w sobie jest już pięknym preludium trekkingu. Na początku mijamy stary, opuszczony pomost w Puerto Natales. Senne miasteczko leży bowiem nad morzem, w całkiem malowniczej zatoczce otoczonej górami. Gdy wjedziemy na teren samego parku, zaczniemy jeszcze mijać rudowłose wikunie, mieniące się kolorami laguny i majaczące w oddali ośnieżone szczyty. Jest pięknie! No ale nie ma co się ekscytować, w końcu spędzimy tu jeszcze 4 dni, na zachwyty będzie jeszcze dużo czasu.
W drodze na kemping Paine Grande...
Postanawiamy rozpocząć trekking od strony Jeziora Pehoé. Widok słynnych wieży: Torres del Paine zostawiamy sobie na sam koniec, na deser. Poranna przeprawa łódką po jeziorze zabiera ponad godzinę. Gdy w końcu docieramy na kemping Paine Grande jest po 12-tej. Trzeba jeszcze rozbić namiot, przekąsić szybki lunch i ruszamy na spotkanie z Lodowcem Grey. Niestety w między czasie zdążyło się zachmurzyć. W efekcie lodowiec jawi nam się jako ogromna góra śniegu gdzieniegdzie tylko rozświetlona przebijającymi się przez chmurzyska promieniami słońca.
Lodowiec Grey...
Mimo to pływające w zatoczce setki małych gór lodowych i skaczące po tych lodowych wysepkach zabawne ptaszki przykuwają naszą uwagę na dobre 2 godziny. Nagle zrywa się silny wiatr. Trzeba wracać, ale już wiemy, że na „W” nie będzie łatwo. Gdyby jeszcze tylko wiatr wiał nam w plecy, ale nie, on jak na złość zawsze wieje akurat w przeciwnym kierunku. Na szczęście dla zmęczonych i zmarzniętych trekkerów kemping Paine Grande oferuje zadaszoną kuchnię i niemal parzące prysznice. Jak na pierwszą noc w dzikich górach Patagonii to zaskakujące luksusy.
Galeria z dnia 1
————————————————————————————————————————————–
Dzień 2: Refugio Paine Grande – Valle del Francés – Campamento Italiano – Campamento Los Cuernos
Drugi dzień na szlaku zapowiada się pochmurnie. Jednak niezrażeni chmurzyskami wyruszamy. Już po godzinie na trasie spotykamy Gorana, Londyńczyka pochodzącego z Czarnogóry. Poznaliśmy się 2 dni wcześniej w hostelu w Puerto Natales i jak się później okaże razem wyruszymy jeszcze na przysłowiowy koniec świata, do Ushuai. Tym czasem dostajemy tylko kilka rad dotyczących trasy i krótkie ostrzeżenie, chmury nad Valle del Francés nie wyglądają ciekawie. Na szlaku nie ma jednak odwrotu.
Dolina Francuzów w deszczu...
Nie mijają jednak 2 godziny, a ja mam tylko ochotę zawrócić. Wszystko co usłyszeliśmy o patagońskiej pogodzie sprawdza się na „W”. Deszcz zacina pionowo, wdzierając się nawet pod szczelnie zapięte kurtki, dookoła nas wszędzie tworzą się małe wodospady, których kierunek spadania też jakoś przeczy prawom grawitacji. Do tego przejmujący wiatr na odsłoniętych odcinkach szlaku ledwo pozwala ustać na nogach. Zaczynam się zastanawiać, po co my się w ogóle wspinamy do tej „Francuskiej Doliny”? Po raz kolejny okazuje się jednak, że przyroda płata nam figle. Gdy wykończeni docieramy w końcu na punkt widokowy nad Campamento Británico ciemne chmurzyska rozstępują się, a naszym oczom ukazują się Wieże Paine. A w zasadzie ich tylna ściana.
Widok na Wieże Paine...
Do tego czarnawe szczyty Cordillery Paine i skąpane w słońcu Cuernos del Paine, wyglądem faktycznie przypominające nieco diabelskie rogi. Ha ha, kto by pomyślał że czeka nas taka uczta dla oczu! Po takiej niespodziance dostajemy kopa energii. W efekcie zamiast do położonego bliżej Campamento Italiano postanawiamy dotrzeć do Refugio Los Cuernos. Zaczyna się ściemniać. Zachód słońca nad Jeziorem Nordenskjöld to kolejna wizualna niespodzianka dnia.
Na kemping docieramy jednak wyczerpani. W końcu przemierzyliśmy dziś trasę szacowaną na 11 godzin marszu. Nam udało się ją pokonać w 8, ale pogoda dała nam w kość. I jak się okaże, te biedne kości nie odpoczną sobie nawet w nocy.
O 4.30 nad ranem budzą nas skaczące po śpiworach myszy. Ja wyskakuję natychmiast z namiotu, zostawiając Tomka sam na sam z dwoma rudymi, wyjątkowo upartymi gryzoniami. Mimo, że małe stworzonka są równie przerażone jak my, znalezienie wyjścia z namiotu zajmuje im całe 40 minut. 40 minut biegania w kółko, wdrapywania się po ściankach namiotu i spadania na niezbyt zachwyconego tym Tomka i kolejnej ślepej bieganiny. Gdy w końcu pozbywamy się intruzów, czas na oględziny strat. Skubańce zdążyły przegryźć się prze chyba każdą torebkę z prowiantem.
Dowody rzeczowe...
Choć byłoby dobrze, gdyby chodziło wyłącznie o prowiant. Przegryzły też ścianę naszego namiotu (zaskakująco wysoko), kosmetyczkę i wyjątkowo przydatnego w trakcie trekkingu camel baga. No ale jest środek nocy. Zalepiamy dziurę taśmą i wracamy do śpiworów. Oględziny dokończymy rano.
Galeria z dnia 2
————————————————————————————————————————————–
Dzień 3: Refugio Los Cuernos – Campamento Torres
Po nocnej inwazji myszy zwlekamy się z łóżka wyjątkowo późno. No ale zasłużyliśmy na trochę odpoczynku. Przed nami kolejnych 20 kilometrów wędrówki, ale dzięki radom Gorana udaje nam się odnaleźć skrót, który zaoszczędzi nam stromej wspinaczki na ostatnim odcinku szlaku. Poza tym pogoda nam sprzyja, w południe chmury znikają, a słońce zaczyna prażyć tak mocno, że w myślach zaczynamy tęsknić za małymi chmurkami. Później od Stana i Flo dowiemy się, że tego samego dnia w tym samym parku, nie tak znów daleko od naszego odcinka trasy walczyli z ulewnym deszczem, choć wciąż skąpani w promieniach słońca. No cóż, magia Torres del Paine!
Jezioro Nordenskjöld...
Galeria z dnia 3
————————————————————————————————————————————–
Dzień 4: Campamento Torres – Mirador Torres – Campamento Chileno – Hotel las Torres
No więc jesteśmy na wyciagnięcie dłoni od słynnych Wieży – Torres del Paine. To w końcu głównie dla nich przybywają tu tłumy turystów. Nam zostało już tylko 40 minut wspinaczki po wielkich skałach i będziemy mogli w spokoju podziwiać skalisty trójząb położony nad turkusową laguną. Tylko dlaczego ten widok jest ponoć najbardziej spektakularny o wschodzie słońca? Ostatnią rzeczą, na którą mamy ochotę O 6 rano jest zwlekanie się z cieplutkiego śpiwora i 40-minutowy wyczerpujący bieg w ciemnościach po pionowym stoku. Do tego w nocy jest mroźno. No ale jak trzeba, to trzeba. Nad nami ani śladu chmur, rozgwieżdżone niebo i wychylające się powolutku czerwone światła wschodzącego słońca szybko nas rozbudzają. Do tego wspinaczka rozgrzewa nas tak bardzo, że szybko zapominamy o mrozie. Muszę przyznać, że skąpane w czerwono-złotawym świetle Wieże Paine zadośćuczyniają cały ten poranny wysiłek.
Torres del Paine przy wschodzie słońca...
Choć najlepszą nagrodą okazuje się pyszne śniadanie na położonej nad laguną skale zjedzone w błogiej ciszy, po tym jak poranne tłumy opuszczą już ten malowniczy zakątek. Po 3 godzinach podziwiania wieży, czas najwyższy się zbierać. Z dziesiątków miłośników wschodu słońca zostaliśmy już tylko my. Za 2,5 godziny spod Hotelu Las Torres odjedzie pierwszy powrotny autobus do Puerto Natales. Kolejny piękny, słoneczny dzień na stoku. Po drodze mijamy jeszcze koryto zielonkawej rzeki Paine, lamy wygrzewające się w słońcu nad Laguną Amarga, bieluteńkie wyschnięte solniska. Aż szkoda wracać.
Laguna Amarga z okien autobusu...
No ale po 4 dniach w górach kusi gorąca kąpiel i obfita kolacja. Poza tym w okolicach Puerto Natales spędziliśmy już tydzień. Czas ruszać się na południe. Kierunek: Ziemia Ognista i najdalej na południe wysunięte miasto świata: Ushuaia.
Galeria z dnia 4