Browsing Posts in Ciekawostki

Ostatnio w naszej skrzynce pocztowej zawitało kilka kartek. A to Ola w pocztówce ze Sri Lanki zapewnia, że skrzętnie zapisuje swój National Geographic Expedition Journal i odgraża się, że jak Ona przysiądzie do pisania bloga to dopiero sobie poczytamy o prawdziwym podróżniczym życiu :) A to Helenka donosi o życiu rafinerii i spotkaniach z łosiami w Norwegii, a to nasza kumpela jeszcze ze wspólnej podstawówki, Adela Tarkowska pozdrawia z północy Argentyny dokąd dotarli po niemal 3 latach podróży dookoła świata na rowerach (ich przygody można śledzić na www.biketheworld.pl – gorąco polecamy!). Przed Adelą i Krzyśkiem jeszcze rowerowa odyseja przez 3 kontynenty, z ich kartki wyglądają na nas znajome kolory gór Pumamarci, a Adela pozdrawia, rzucając: „Do zobaczenia na jakiejś ciepłej wyspie!”. No i jak tu się nie rozmarzyć :)

Każda z tych kartek daje mnóstwo frajdy. Sam fakt, że aby do nas dotrzeć, pokonała tak daleką drogę, każe myślom wędrować śladami jej trasy. Pisanie kartek to świetna tradycja, nie pozwalajmy jej zaniknąć. Zwłaszcza jeśli tą jedną kartką wysłaną gdzieś z trasy możemy wywołać  uśmiech na twarzy chorego dziecka.  Dlatego razem z Polskimi Blogami Podróżniczymi, zachęcamy do przyłączenia się do akcji: Marzycielska Poczta z Podróży! Gdziekolwiek jesteście, w waszym rodzimym mieście, na starych poczciwych Mazurach, czy może w najbardziej oddalonych zakątkach świata wysyłajcie chorym dzieciom pozytywną energię! Wystarczy kupić kartkę, zajrzeć na stronę:

www.marzycielskapoczta.pl

po dane małego adresata i wysłać swoje pozdrowienia. W profilach dzieciaków możecie sprawdzić, skąd docierają do nich kartki i listy, możecie też utrzymywać kontakt wirtualny i zwyczajnie śledzić, co u nich słychać.

U nas pierwsze mroźno-zimowe pocztówki wysłane :) A u was?

Pozdrowienia dla Maćka i Wiki! :)

- Poproszę chleb i kilogram pomidorów.
- Coś jeszcze?
- To wszystko. Ile płacę?
- Chwileczkę, sprawdzę. To będzie…
…2 miliardy 355 milionów i 230 tysięcy dolarów.
- ?!?!?!?!?!
——————————————————————————–

W 2008 roku zdezorientowani mieszkańcy Zimbabwe przecierali oczy ze zdumienia. Na zakupy chodziło się z torbami pieniędzy. Historię opowiedziała nam Mercedes, która pochodzi z Zimbabwe.

Na początku roku najwyższym banknotem w obiegu było 200 000 dolarów. Rachunki były proste i przejrzyste. Na zakupy nie wydawało się więcej niż milion dolarów.

continue reading…

10 stycznia o godzinie 11.00 w polskiej blogosferze podróżniczej zawrzało. Mniej więcej o tej samej porze na dziesiątkach blogów pojawiły się wpisy o niemal identycznym tytule „Podróże to prawdziwy lajfstajl”. Powstała społeczność na facebooku, która w ciągu kilku dni zdobyła ponad 700 fanów. Do akcji przyłączały się kolejne blogi, aż ich liczba sięgnęła 60. Akcją zainteresowały się nawet media. A wszystko to za sprawą starego, poczciwego Onet.pl, a dokładniej plebiscytu Blog Roku organizowanego przez portal Onet. Kategoria „Podróże i szeroki świat” została usunięta,  blogerzy podróżniczy zostali włączeni w kategorię LIFE-STYLE:

continue reading…

Myśleliście kiedykolwiek, że fajnie byłoby przebiec maraton? Dla mnie osoby, które są w stanie przebiec 42,195km we względnie przyzwoitym czasie zawsze wydawały się niezwykle. Niczym nadludzie, którzy dzięki systematycznym treningom zdołali wspiąć się na wyżyny i osiągnąć granicę wytrzymałości ludzkiego organizmu. W czasie tej podróży wszystko się jednak zmieniło. Przekonałem się, że maratończycy to jednak cienkie Bolki, nie dorastające nawet do pięt prawdziwym ludziom z żelaza!

Wszystko zaczęło się od poznania Stana i Flo, których Wy też już znacie. Stan przed wyruszeniem w podróż dookoła świata wystartował i ukończył jedną z najtrudniejszych edycji zawodów triatlonowych, tzw. Ironmana. Na czym to polega? Wystarczy kupić strój kąpielowy, rower i buty do biegania. Zaczynamy od przepłynięcia 3,8km w jeziorze. Wybiegamy z wody i szybko wskakujemy na rower – przed nami 180km pedałowania (czasami po płaskim, ale w tym przypadku zawody odbywały się w górach, więc rowerem raczej trzeba było się wspinać). Po takiej rozgrzewce jesteśmy gotowi do maratonu – zakładamy wygodne buty i biegniemy przez 42,195km – również niekoniecznie po płaskim. Najlepsi profesjonalni zawodnicy kończą zawody w około 8 godzin, amatorzy potrzebują na to kilka godzin więcej.

Start triathlonu Ironman...

Gdy byliśmy w Pucón w mieście odbywały się podobne zawody, tak zwany połowiczny Ironman – wszystko tak samo, tylko dystanse o połowę krótsze. Stan zastanawiał się nawet czy nie wystartować, ale brak odpowiedniego roweru i wysoka opłata za uczestnictwo skutecznie Go zniechęciły – mnie też. Ale przynajmniej mieliśmy okazję przyjrzeć się zawodnikom i ich rowerom. A rowery nie byle jakie, niektóre przypominały bardziej statek kosmiczny. Ich ceny były równie astronomiczne. Przy odrobinie szczęścia mógłbym sobie pozwolić na zakup jednej szprychy,  chociaż te najbardziej wypasione miały koła bez szprych, dzięki czemu były bardziej opływowe.

Zawody niestety nieco się pokomplikowały ze względu na ulewny deszcz. Na jeziorze zbyt wysoka fala uniemożliwiła pływanie i ten etap zamieniono na bieganie – zatem  z triathlonu zrobił się nam duathlon.

Ale okazuje się, że na świecie są zapaleńcy, którym nawet triathlon na pełnym dystansie nie pozwala się wystarczająco zmęczyć i wymyślili sobie jeszcze bardziej wyczerpujące zawody. Pierwszy raz o nietypowych wyścigach usłyszeliśmy w Nowej Zelandii. Wyścig Coast to Coast organizowany jest corocznie na Południowej Wyspie. Jest to kombinacja biegu, jazdy na rowerze i kajakowania, w sumie 243 kilometry przez najwyższe nowozelandzkie góry, Southern Alps. A nie zapominajmy o różnicach poziomów, bo trasa kończy się i zaczyna na wybrzeżu, po przeciwnych stronach wyspy.

Profil Coast to Coast: http://www.coasttocoast.co.nz/

Co roku w Coast to Coast startuje około 100 zawodników – najstarszy miał 75 lat, a najmłodszy 15! Rekord to niewiele ponad 10.5h.

Tego typu wyścigów górskich w Nowej Zelandii jest dużo. Pamiętacie trekking Tongariro Alpine Crossing na południowej wyspie (Mordor z Władcy Pierścieni)? 20km trudnego szlaku górskiego, którego pokonanie przeciętnemu trekkerowi zajmuje około 8h – rekord biegowy to 1h25minut.

Ultramaratony – zawody biegowe na dystansie większym niż maraton, najczęściej 100km lub 100mil – są popularne na całym świecie. Jeden z najtrudniejszych to Hardrock Hundred Mile Endurance Run w USA (160 km biegu po górach). Biegacze podczas całego wyścigu wspinają się w sumie na wysokość 10000 metrów! Co ciekawe kilka lat temu wyścig zwyciężył zawodnik, który od 10 lat jest 100% weganem. (Uwaga redaktor Pauliny: Wegetarianie górą!) ;)

Ale są też dłuższe i nie tylko w górach. Np. Kalahari Augrabies Extreme Marathon – 250 km po pustyni Kalahari (byliśmy tam nie tak dawno i zaufajcie – nie jest to wymarzone miejsce do biegania). Ciekawy jest te The 4 Deserts. Seria 4 wyścigów w najbardziej wietrznym, najsuchszym, najgorętszym i na koniec najzimniejszym miejscu na świecie. I tak zaczynamy na pustyni Gobi w Chinach, potem  Sahara w Egipcie, Atacama w Chile i Last Desert na Antarktydzie. Każdy z odcinków ma 250km.

Najdłuższy z ultramaratonów to chyba ten z Los Angeles do Nowego Yorku – 3220 mil biegu.

W Ameryce Południowej popularne są też tzw. Adventure Races. Jest to kombinacja kilku dyscyplin, min. bieganie górskie, rower, kajakowanie, wspinaczka. Zawody najczęściej są drużynowe i trwają kilka dni. Wyścig trwa 24h na dobę – drużyna decyduje o tym czy i kiedy chce odpoczywać.

Patagonian Expedition Race: http://www.rockclimbing.com/photos/

I tak na przykład w trakcie naszego pobytu w Patagonii rozgrywany był wyścig Patagonian Expedition Race, uznawany za najtrudniejszy i ostatni „dziki” wyścig na świecie. Zawodnicy zaopatrzeni jedynie w mapy i kompas przemierzają odległe zakątki Patagonii, przez kilka dni nie spotykając żywej duszy. Trasa zmienia się każdego roku – najkrótsza wynosiła 520 km, najdłuższa 1112 km i jest kombinacją biegu, jazdy na rowerze, wspinaczki i kajakowania. Każdego roku kilka drużyn w wyniku błędnej nawigacji gubi się w górach i wśród lodów Patagonii. Błądzą przez kilka dni, po czym zazwyczaj udaje im się nawiązać kontakt z ekipami ratunkowymi. Zdarzało się, że zawodnicy czekali na pomoc wysoko w górach przez wiele dni, gdyż ekstremalne warunki pogodowe uniemożliwiały pracę pilotów helikopterów ratunkowych. Średnio nie więcej niż połowa drużyn dociera do mety. Drużyna składa się z 4 osób, jedną z nich musi być kobieta.

Patagonian Expedition Race: http://i.telegraph.co.uk/multimedia/

O tego typu wyścigach można by pisać godzinami, ale zamiast pisać lepiej się wziąć do roboty! Pływanie, bieganie, rower – cokolwiek! Pamiętajcie: sport to zdrowie! Alkohol Twój wróg! ;)

Trudno wam się zdecydować się w którym wyścigu wziąć udział? TUTAJ znajdziecie listę i opisy najpopularniejszych ultramaratonów na świecie.

POWODZENIA!



Mamy małą niespodziankę dla wiernych i wytrwałych czytelników, którzy towarzyszą nam w podróży już ponad miesiąc.

Część z Was pewnie wie i pamięta, że 12.06.2010 miało miejsce dość istotne wydarzenie w życiu moim i Pauliny. Można powiedzieć, że to co wówczas zrobiliśmy jest fundamentem tego, co robimy teraz. W związku z tym relacja z tego dnia jest w pewnym sensie relacją z naszej podróży, dlatego zdecydowaliśmy się umieścić ją na blogu.

Korzystając z gościnności Sebastiana (autora zdjęć), zapraszamy do obejrzenia reportażu (galerii zdjęć) z niewątpliwie jednego z najważniejszych i najpiękniejszych dni w naszym życiu.

http://www.sebastianmalachowski.pl

Wybieramy „STREFA KLIENTA” , pokaże się kilka galerii. Wybieramy tą z nami (czarnobiałe zdjęcie z charakterystyczną perspektywą i grą światła), wprowadzamy użytkownika: paulinatomasz, hasło:PaulinaTomasz1

Sebastian, jeszcze raz wielkie dzięki. Pojedyncze zdjęcia są niesamowite, ale całość połączona w reportaż nabiera dla nas szczególnego wymiaru. Dobra robota :)

Pamiętacie wpis na temat japońskich pociągów? Cóż… W Chinach wygląda to troszkę inaczej. Chińskie „pociski” są bardzo podobne do tych polskich i mkną z zatrważającą prędkością 60-80 km/h. Tym sposobem przeżyliśmy chyba najtrudniejszą przeprawę lądową w naszym podróżniczym życiu. Podróż pociągiem z Huangshan do Guilin trwała 18h (potem jeszcze 2h autobusem do Yangshuo – ale to była już sielanka). Problem z pociągiem polegał na tym, że nie udało nam się kupić miejsc sypialnych – dostaliśmy tzw. „hard seet”. Siedzi się na kanapach składających się z trzech nierozkładanych foteli z pionowymi oparciami. Kanapy ustawione przodem do siebie – zero prywatności i niewiele miejsca na wyprostowanie nóg. Wagon otwarty, bez przedziałów. Na kanapach przeznaczonych dla trzech osób siedzą średnio cztery osoby. Do tego nad głową stoją dziesiątki pasażerów, bez miejscówek. Zestaw osób siedzących podlega ciągłej rotacji. W skrócie, stojący – jako że stoją już od kilku godzin – polują na miejsca siedzące. Jeżeli ktoś siedzący wychodzi do toalety, na jego miejsce natychmiast siada ktoś nowy. Co ciekawe osoba z wykupionym miejscem siedzącym nie przepędza po powrocie osoby bez miejscówki. Nikt nie jest w stanie stać przez 18 godzin, więc każdy ma okazję trochę sobie odpocząć. Chińczycy w wagonie współżyją jak jedna wielka rodzina. Zamieniają się miejscami, ściskają się po dwie osoby na jednym fotelu, korzystają z różnych części ciała sąsiada jako podpórki podczas snu, itd. W czasie całej podróży nie było żadnego zamieszania związanego z tym, że ktoś kogoś podsiadł, żadnej kłótni o miejsca, pomimo niewiarygodnego zmęczenia tych stojących. Około 6:00 rano wagon zamienił się w festiwal chińskich zupek. Jak na zawołanie wszyscy wyciągnęli zupki, zalali wrzątkiem dostępnym w wagonie i zaczęli pałaszować. Wyobraźcie sobie ten wspaniały aromat wagonu wypełnionego około setką osób i setką chińskich zupek :)

Podróż pociągiem potwierdziła nasze wcześniejsze spostrzeżenia – Chińczycy są niesamowicie wytrzymałym narodem. Po wielu godzinach spędzonych w bardzo trudnych warunkach byli pełni energii. Uśmiechali się, nie marudzili, nie było po nich widać nawet połowy zmęczenia, które rysowało się na naszych białych twarzach. To samo było w górach Huang Shan – śmigali w klapkach po szlakach w górę i w dół niezależnie od wieku. Siedmioletnie bose brzdące mijały nas jak małe błyskawice, staruszków i staruszki spotykaliśmy w miejscach, wyglądających na niedostępne dla przeciętnego 55 letniego Europejczyka. O ile w Japonii ze swoim sprzętem trekkingowym czuliśmy się jak śmądasy , tutaj wyglądaliśmy jak idioci, którzy pomylili Huang Shan z Mount Everestem.

Wytrzymałość dotyczy też pracy zawodowej. Z tego, co się dowiedzieliśmy Chińczycy pracują jak maszyny 6 dni w tygodniu. W przypadku świąt odpracowują wolne dni, pracując bez przerwy po 7 dni w tygodniu. Myślę, że powoli zaczynamy rozumieć, skąd bierze się tak zadziwiająco szybki wzrost gospodarki chińskiej. USA i Europo – strzeż się!

PS: Zapomnieliśmy wcześniej wspomnieć, że po przyjeździe do Chin 90% naszego ekwipunku wydawało się jakieś zadowolone. Po wielu miesiącach rozłąki, nasze rzeczy powróciły do domu ;)

Drugi dzień w Szanghaju był przeznaczony na Expo. Była sobota i to okazało się naszym największym błędem. Na Expo były tłumy zwiedzających, w 99,5 % Chińczyków. I do tego przepychających się, rozpychających się łokciami i plujących Chińczyków. Po raz pierwszy zatęskniliśmy za Japonią. Jest jednak jeden plus, braku emocji Chińczykom nie można zarzucić ;) Drą się, żywo gestykulują i kłócą się bez przerwy. Do najpopularniejszych pawilonów trzeba było stać w 5-6 godzinnej kolejce, przyjęliśmy więc strategię zwiedzania tych mniej popularnych aż do wieczora, gdy kolejki maleją.

W skrócie z pawilonów, które nam się podobały to: USA (choć to otwarta propaganda: Cobe Bryant i uśmiechnięty Obama zapraszają Chińczyków tłumnie do siebie), Chile, Kanada, Australia, Katar, Islandia. Polski pawilon jest ciekawy z zewnątrz- w środku zabrakło spójnego pomysłu. Ale bardzo fajny jest film Bagińskiego „Animowana Historia Polski”- Chińczykom jednak i każdemu, kto historii Polski nie zna, niewiele on powie. Dla nas jest super. Reszta pawilonów, które widzieliśmy przypominało  foldery turystyczne. Zdecydowanie odradzamy wizytę we wszelkich pawilonach zbiorczych, jak Pacyfik, Azja południowa, Afryka. Każdy kraj ma niewielką powierzchnię do zagospodarowania i z konieczności wystawia po prostu kilka zdjęć i co ciekawe, np. konserwy. Hitem był też pawilon Korei Północnej: tandetne sztuczne kwiaty, biała fontanna z cherubinkami na środku i 3 telewizory pokazujące zdjęcia z świecącego pustkami, klockowatego Phenianu, do tego jakaś fotka wesołego miasteczka z lat 80-tych. A nad wszystkim wielki napis „Paradise for People” :)

Chiński pawilon od razu odpuściliśmy. Należy zdobyć specjalne pozwolenie, następnie czekać od 7 rano w kolejce i może późnym wieczorem cię wpuszczą. Poza tym nie zachęciły nas też rozwieszone w naszym hostelu ostrzeżenia przed rozruchami w kolejce do chińskiego pawilonu i zachęta, by w razie czego okładać Chińczyków łokciami, albo uciekać, bo inaczej cię stratują.

Jedno trzeba Chińczykom oddać. Zorganizowali niezwykłą imprezę, na światową skalę, świetnie rozpromowaną i logistycznie dobrze zaplanowaną. Na Expo specjalnie wybudowano linię metra, uruchomiono kilka linii autobusowych (zresztą ponoć 5 lat temu istniały 2 linie metra, teraz jest ich 8, więc można sobie wyobrazić szybkość i rozmach działań władz miasta).  Oczekują ponad 700 milionów gości i są za półmetkiem, a każdego dnia na teren imprezy wchodzi 400 tys ludzi. Wystawa jest niedaleko od centrum, nad brzegiem rzeki, a promenada stanowiąca oś wystawy . Ma pozostać jako deptak widokowy prowadzący nad wodę. Szkoda tylko, że będą musieli rozebrać te wszystkie wymyślne, cudaczne budynki, które same w sobie stanowią gratkę dla oka (choć nie zawsze tak było – dzięki temu mamy np. Wieżę Eiffle’a).

Kolej w Japonii jest fantastyczna. Samoloty zostają w tyle. Na torach królują tzw. Bullet Trains czyli japońskie „Shinkansen”. Oczywiście nie można nimi dojechać wszędzie, dostępne są tylko w większych miastach.

Nie wiem,  jak Japończycy to robią ale według rozkładu jazdy tych pociągów można nastawiać szwajcarskie zegarki. Nie mam na myśli tylko godziny odjazdu, ale także godziny przyjazdu. Przykładowo wyruszyliśmy z Tokyo o 12:56 (co do sekundy  zgodnie z rozkładem) i po przejechaniu 631,9 km zatrzymaliśmy się na stacji Hachinohe dokładnie o tej godzinie jaką mieliśmy na naszych biletach – co do sekundy. Pokonanie tego odcinka zajęło nam 3h i 7minut – nieźle biorąc pod uwagę, że po drodze było sporo stacji. Shinkanseny rozpędzają się maksymalnie do 300km/h. Wszystko jest świetnie zorganizowane. Na stacjach zaznaczone są miejsca, w których należy się ustawić, aby się znaleźć bezpośrednio przed wejściem do wagonu, wszędzie znajdują się strzałki i informacje, dodatkowo są specjalni Panowie, którzy wskazują kierunek, pokazują schody itd. To samo dotyczy metra i kolejki JR w Tokyo, których sieć jest nieco bardziej rozległa niż warszawskie metro.

Mapa linii JR w Tokyo

Mapa metra w Tokyo

Nie muszę chyba dodawać, że w pociągach jest czysto, cicho i przyjemnie. Zadbano o wszystkie szczegóły. Przykładowo, w drodze do  Hakodate nagle wszyscy wstali i zaczęli obracać swoje fotele, pokazując nam abyśmy zrobili to samo. Nacisnęliśmy odpowiedni przycisk i gotowe. Okazało się, że od danej stacji pociąg zaczął jechać w przeciwnym kierunku, a siedzenie tyłem do kierunku jazdy, jest dla niektórych niekomfortowe.

Pokonanie 630 km na skrzydłach zajęłoby nam prawdopodobnie więcej czasu – licząc transfery na lotniska oddalone od centrum miasta (kolej dojeżdża do samego centrum), zainstalowanie się w samolocie które zawsze trwa, oczekiwanie na bagaż itd. Dodatkowo w pociągu jest więcej miejsca, jest ciszej i można podziwiać widoki. No i zawsze (przynajmniej teoretycznie) można z niego wysiąść w każdej chwili – w samolotach niewskazane.

I jeszcze jedna ciekawostka. Pisząc tego posta przejeżdżamy właśnie pociągiem 100m pod dnem morza – 240m pod poziomem lustra wody.  Seikan Tunnel jest najdłuższym i najgłębszym tunelem podwodnym na świecie (w sumie ma 53,85 km, z czego połowa znajduje się pod morzem).

Kolej w Japonii ma jedną wadę. Jest droga. Zrobiliśmy dobry interes, kupując wcześniej JR Passy. Kosztowały co prawda około 1500PLN od osoby, ale zwróciły się nam już po pierwszych dniach. Pewnie dlatego można je dostać wyłącznie poza granicami Japonii. Biedni Japończycy muszą bulić.