Browsing Posts in Nowa Zelandia

Na półwysep dotarliśmy późnym popołudniem i od razu udaliśmy się na Hot Water Beach, opisaną przez Cooka jako świetny plac zabaw dla dzieci i dorosłych. Otóż plaża Hot Water Beach to faktycznie wielka piaskownica, o tyle ciekawsza od tej tradycyjnej, że w wykopanej łopatką fosie pojawia się gorąca woda – i małe SPA gotowe. Bliskość podziemnych gorących źródeł powoduje, że woda o temperaturze nawet 64°C przesiąka przez piasek, tworząc niewielkie indywidualne baseny termalne (źródła podgrzewane są przez skałę wulkaniczną o temperaturze 170 °C) . Ten odcinek plaży dostępny jest jedynie 2 godziny przed i po odpływie, więc o ile znajdziesz się tam w okolicy odpływu łopatka w dłoń i do roboty! Gdy my dotarliśmy na plażę zmierzchało, ale odpływ zaczynał się o 21-ej, więc liczne kamperwany dopiero się zjeżdżały. Tylko skąd wziąć łopatkę i wiaderko? Jedyny miejscowy sklep wypożycza je za niewielką opłatą, ale teraz był zamknięty. Okazało się jednak, że to żaden problem. Wystarczyło, że wybraliśmy się na plażę około 23.00, gdy zimne morskie wody powoli zaczynały już powracać, by znaleźć dziesiątki wykopanych basenów porzuconych przez znudzonych 2-godzinną kąpielą plażowiczów. Środek nocy, cisza, jedynie odgłos morza, a ty wylegujesz się w gorącej kąpieli, zakopując coraz głębiej stopy w parzącym piasku. Dla takich momentów warto podróżować!

Po takim wieczornym spa spało się doskonale, tylko odrobinę za krótko. Zaparkowaliśmy na dziko na miejscowym parkingu, postanowiliśmy więc wcześnie rano wstać i szybko się stamtąd ewakuować. Daleko nie odjechaliśmy, zaparkowaliśmy na oddalonym o 2 kilometry parkingu na przeciwnym końcu plaży. Gdy tylko zadowoleni z siebie zabraliśmy się za pałaszowanie śniadania, na parking wjechał pickup 4×4 z nie do końca widocznym napisem Hot Water Beach… Kobieta, która z niego wysiadła zaczęła wszystkim zaparkowanym samochodom robić zdjęcia. Natychmiast zaprotestowaliśmy, w końcu myśmy dopiero co przyjechali! Nie kempingowaliśmy, nie zatrzymywaliśmy się na noc (przynajmniej nie na tym parkingu), więc ani nam w głowach płacić jakieś kary. Pani nie bardzo chciała nam uwierzyć, dopytywała się, gdzie spaliśmy, ale w końcu uspokoiła nas, że zdjęcia i tak nie posłużą  do wystawienia mandatów. Była właścicielką jedynego w okolicy kempingu i drażniła ją potwornie niekonsekwencja lokalnych władz. Parkowanie na dziko w okolicy Hot Water Beach jest bowiem zabronione (od chwili, gdy powstał wspomniany kemping), tyle tylko, że władze nie egzekwują zupełnie tego przepisu. W efekcie pobliskie parkingi pełne są tzw. „overnighting” campervans.  A biznes rozżalonej pani podupada. W sumie trudno jest się jej dziwić, Hot Water Beach to jedyna tutejsza atrakcja. Większość osób zagląda tu tylko na jedną noc i jeśli tę jedną noc spędzą na parkingu, kemping trzeba będzie zamknąć. My sami jednak i tak nowozelandzkiego biznesu nie uratujemy, więc bez wyrzutów sumienia przespacerowaliśmy się ostatni raz po plaży, tym razem z wirtualnie podróżującą z nami Ulą, siostrą Tomka :) I ruszyliśmy w drogę.

Wirtualna podróż z Ulą...

Kolejny przystanek: Cathedral Cove, niewielka zatoczka na wschodnim krańcu półwyspu Coromandel. Zatoka słynie z malowniczej jaskini, którą w trakcie odpływu można się przedostać na sąsiednią plażę. Można też spróbować przez nią przebiec już w trakcie przypływu. Suchą nogą raczej się nie uda- fale są wysokie, ale najważniejsze by udało się przebiec z suchym aparatem. W jedną stronę nam się udało, niestety z sąsiedniej zatoki nie ma wyjścia drogą lądową, więc po pół godzinie robienia głupich zdjęć i wylegiwania się na plaży trzeba było wrócić tą samą drogą. Tym razem fale były już naprawdę wysokie, strategia zakładała przebiegnięcie, jak tylko fala zacznie się wycofywać. Niestety nie zakładała, że trzeba to zrobić w mgnieniu oka i z wszystkimi kieszeniami od opakowania do aparatu szczelnie zamkniętymi. Kilka sekund później, cała przemoczona na próżno szukałam naszego filtra polaryzacyjnego, który odpłynął z morzem w siną dal :( No nic mówią, że jeśli chcesz gdzieś wrócić, musisz zostawić tam coś drogocennego. Inni rzucają monety, my zostawiliśmy nasz filtr polaryzacyjny (korekta redaktora Tomka: powinno być „…ja ZOSTAWIŁAM nasz filtr…” ;)

Zostały nam 2 dni wynajmu samochodu, a my mieliśmy jeszcze szalony plan dotarcia do Bay of Plenty i rzucenia okiem na najdłuższą piaszczystą plażę Nowej Zelandii, 90 Miles Beach.  Plaża ma w rzeczywistości jedynie 55 mil = 90 kilometrów, zatem skąd ta nazwa? Jedna  z teorii tłumaczy, iż dawno, dawno temu odległości mierzono na podstawie dystansu, jaki koń mógł przejść w ciągu jednego dnia – było to 30 mil. Na przebycie całej plaży potrzebowano 3 pełnych dni, zatem 3×30=90. Ówcześni „inżynierowie” nie wzięli jednak pod uwagę faktu, iż koń po piasku idzie znacznie wolniej. A może zwyczajnie w świecie pomyliły im się miary? Inna sprawa, że „90 Miles Beach” brzmi znacznie lepiej niż „90 Kilometers Beach”.

Zatoka Bay of Plenty to zbiór wielu niewielkich wapiennych wysepek, ale to nie krajobrazy ten region rozsławiły, a raczej słynny Traktat Waitangi. To tu osiedlili się pierwsi brytyjscy rezydenci (pierwsza założona przez Europejczyków wielorybnicza osada, Russell leży dosłownie za rogiem, po drugiej stronie zatoki), więc to także tu podpisano Traktat z Waitangi, który powołał współczesną Nową Zelandię. 2 godziny na terenie muzeum i przyległych do niego terenów pozwoliły dogłębnie zapoznać się z historią samego miejsca, jego pierwszych osadników: brytyjskiego rezydenta i całej jego rodziny, a także poczytać o najbardziej wówczas wpływowych wodzach maoryskich plemion. Niestety o samym traktacie, jego genezie i historycznym znaczeniu muzeum mówi niewiele, jak dla mnie zdecydowanie za mało.

Źródła późniejszego konfliktu między pakeha a Maorysami przybliżyła nam zdecydowanie lepiej ciekawa rozmowa z potomkiem miejscowego wodza, którego następnego dnia podrzuciliśmy autostopem. W poszukiwaniu nieoznaczonego na mapie, a ponoć bardzo malowniczego punktu widokowego polecanego w NZ Frenzy, wjechaliśmy właśnie kilkanaście kilometrów szutrową drogą na położone niedaleko miejscowości Ahipara wzgórze, gdzie ku naszemu zaskoczeniu zastaliśmy kilka małych chatek i machającego do nas żywo Maorysa. Okazuje się, że to dawna maorysko-chorwacka osada, która żyła głównie z wyrębu olbrzymich drzew Kauri. Gdy Kauri niemal wymarły, wymarło i miasteczko, a pobliskie ziemi przejęli Europejczycy. Dziś nasz autostopowicz powrócił na ojczyste ziemie, by walczyć o ich odzyskanie. Przygotowywał się właśnie do świątecznego zjazdu rodziny z różnorodnych zakątków Nowej Zelandii. Jako licencjonowany prawnik zamierza zaangażować krewnych w swój plan odzyskania ziemi. Co ciekawe, okazuje się, że wielu Maorysów z nostalgią i wielką sympatią traktuje Królową Elżbietę, odnosząc się do spisanych przez nią praw w walce z lokalnymi nowozelandzkimi władzami. Ponoć pakeha notorycznie ignorują historyczne przepisy, które stanowią o współposiadaniu ziemi przez królową i potomków miejscowych wodzów. Własność królowej miała być zapisem honorowym, czysto teoretycznym i tym samym chroniącym prawa własności Maorysów w przypadku ataku ze strony zewnętrznych sił. Tymczasem miejscowe władze interpretują ją jako przynależność państwową i tym samym aneksują maoryskie ziemie. Ciekawa interpretacja i dość zawiły problem.

Kolejne spotkanie wodzów...

Lecz chyba już nie na nasze zmęczone głowy. Szybki rzut okiem na sam początek 90 Miles Beach, która w rzeczywistości ciągnie się jedynie przez 55 mil- skąd więc ta nazwa?)….. i wyruszamy w drogę do Auckland. Po drodze zatrzymamy się jeszcze przy jednym z endemicznych gigantów kauri, które dawniej zamieszkiwały całą Wyspę Północną od półwyspu Coromandel aż do samego północnego koniuszka. Kauri to jedne z najstarszych (ich geneza sięga okresu jurajskiego)i najbardziej potężnych drzew świata (obwodem zbliżone są do kalifornijskich sekwoi). Występują jedynie w Nowej Zelandii, jednak wyręby i przemysł drzewny w XIX wieku niemal doprowadziły do ich wymarcia. Dziś objęte są ścisłą ochroną i sprzedawane jako turystyczna atrakcja. Najwyższy żyjący okaz, Tane Mahuta ma 51 metrów wysokości i ‘zaledwie’ 13.8 metrów w obwodzie, podczas gdy największy udokumentowany gigant o wdzięcznej nazwie the Great Ghost mierzył 26.83 metra w obwodzie. Wyobraźcie sobie drzewo dokładnie dwukrotnie szersze.

Kauri Tane Mahuta

Nic dziwnego, ze Maorysi obchodzili się z kauri z należytym szacunkiem, my też postanowiliśmy zostawić drzewo w spokoju i ruszyliśmy w stronę Auckland. Do polineysjkiej stolicy świata dotarliśmy na chwilę przed zamknięciem biura Spaceshipa. Szybkie przepakowanie i już obładowani plecakami ruszyliśmy w stronę stacji metra. Tęskniliśmy za możliwością noclegu w hostelu, na wygodnym dwuosobowym łóżku, ale już po 25 minutach czekania na pociąg, z masą ciężkich toreb do dźwigania, zaczęliśmy z nostalgią wspominać Mushkę. Dla nas nadszedł jednak koniec epoki kampervanów, niech żyją nocne autobusy Ameryki Południowej! W końcu po przejechaniu 6 340 kilometrów w Nowej Zelandii trzeba było szybko zregenerować siły w Auckland, bo już za 2 dni czekało na nas Santiago de Chile, a dalej już tylko America Latina!

Hot Water Beach

Cathedral Cove

Bay of Plenty

Okolice 90 Miles Beach

W drodze…


Samochód wynajęliśmy w Auckland i do Auckland trzeba było wrócić. Do daty oddania samochodu w Aucklandowskim biurze zostało nam 5 dni, więc my jak to my postanowiliśmy je w pełni wykorzystać. Tempo, które sobie nadaliśmy chyba nas samych odrobinę przerosło. Ale po kolei.

Zaraz po przedostaniu się na Wyspę Północną przemknęliśmy tylko przez Wellington w kierunku znajomego już nam z poprzedniej wizyty rest area, gdzie w spokoju mogliśmy spędzić noc. Plan był taki, by kolejnego dnia dotrzeć już do miejscowości Waitomo, gdzie znajdują się rozsławione Waitomo Caves. Po drodze chcieliśmy jednak jeszcze rzucić okiem na idealnie stożkowatą sylwetkę wulkanu Taranaki. Żeby przyjrzeć się wulkanowi z bliska, trzeba zboczyć do Parku Narodowego Egmont. Mt Tarnaki to ciekawy widok właśnie ze względu na swój kształt. Wielki, idealny stożek wyrasta nagle jakby z morza. Dookoła ani śladu pagórków, wzgórz, czy gór, dlatego przy ładnej pogodzie tak łatwo dostrzec go naprawdę z daleka. A teraz pytanie do spostrzegawczych i wiernych czytelników bloga. Pamiętacie zdjęcie stożkowatej góry w świetle zachodzącego słońca, na tle zupełnie płaskiego horyzontu? Dla ułatwienia dodam, że zdjęcie pojawiło się w poście o Tongariro Alpine Crossing? To był właśnie Mt Taranaki widziany z odległości ponad 150 km. No więc dookoła płasko, a za nim już nic tylko Morze Tasmańskie. Poza tym Mt Taranaki zdobi okładkę przewodnika Lonely Planet  po Nowej Zelandii (takiej małej biblii dla każdego podróżnika dbającego o budżet), zapadł nam więc w pamięć. Do tego kto tylko pamięta Mt Fiji z filmu „Ostatni Samuraj” z Tomem Cruisem, tak naprawdę pamięta właśnie Taranaki. W Japonii nie udało nam się zobaczyć Mt Fiji, tym razem więc nie mogliśmy sobie odmówić. Nie wzięliśmy tylko pod uwagę, że ten idealny widok mogą nam przesłonić chmury. No nic zobaczyliśmy, ile się dało, pospacerowaliśmy wokół podnóża góry i ruszyliśmy do Waitomo.

A tam po raz pierwszy symptom gorączki szczytu sezonu. Waitomo słynie z dziesiątek oferowanych opcji eksploracji okolicznych wapiennych jaskiń. Można się do nich wślizgnąć po długiej linie, prześlizgnąć się przez nie w specjalnym kombinezonie na pontonie wielkości opony traktora, uprawiając wymyślony tu black water rafting. Można też przepłynąć przez nie łódką albo wpław, podziwiając święcące jasno glowworms, lub przecisnąć się przez jaskinię na piechotę, można też zrobić to wszystko naraz. Nam zamarzyła się przygoda 5 w 1, ale niestety jedyna firma, która ją oferowała w, jak na Nową Zelandię, przystępnej cenie (Rap,Raft’n’Rock) nie miała już żadnych wolnych miejsc na kolejny dzień. Zaczął się szczyt sezonu, przewodnik tylko wzruszył ramionami i stwierdził, że szkoda, że nie wpadliśmy miesiąc temu, gdy chętnych brakowało niemal każdego dnia. Dobrze, że naszym spaceshipem żadne przepełnione hostele nam niestraszne.

Odrobinę rozczarowani postanowiliśmy więc zwiedzić pobliskie jaskinie w bardziej tradycyjny sposób, łódką i na piechotę. Nawet ta przyjemność słono w szczycie sezonu kosztuje. Zdecydowaliśmy się więc na 2 jaskinie: ponoć najbardziej zjawiskowe Glowworm Cave i Aranui Cave. Oprócz ogromnych stalagmitów i stalaktytów największą atrakcją Glowworm Cave są, jak sama nazwa wskazuje, nieduże larwy, które niczym gwiazdy, rozświetlają sufit jaskini. Efekt faktycznie niesamowity, zupełna cisza (larwy nie lubią hałasu), co pewien czas tylko odgłos kapiącej wody (kochają za to wilgotność), a my upchani na małej łódce, która powoli przepływa przez wąskie korytarze rozgwieżdżone tysiącem malutkich światełek. Glowworms świecą, by przyciągnąć ofiary. W tym samym celu wiją sieć kilkunastu jedwabnych nici, w które, niczym w pajęczą sieć, złapią się muszki i inne małe owady.

Aranui Cave

Aranui Cave to z kolei przede wszystkim sieć niesamowitych korytarzy wyrzeźbionych w wapiennej skale przez ostanie dwa miliony lat. Jaskinia piękna, ale dla nas ciekawszy okazał się spacer po okolicy. Ścieżka prowadziła wzdłuż wejść do kilkunastu mniejszych jaskiń, przez kilka wąskich wapiennych korytarzy,  kończąc się na dużej skalnej grocie, do której wpływał strumień. Pewnie nie zdecydowalibyśmy się na samodzielną eksplorację ciemnej jaskini, gdyby nie odkryty tego samego dnia przewodnik NZ Frenzy. Spisany przez amerykańskiego podróżnika Scotta Cooka zbiór relacji i polecanych tras z dala od utartego szlaku był strzałem w dziesiątkę. Nie jest to tradycyjny przewodnik – źródło niezbędnych praktycznych informacji, a raczej zbiór pomysłów dla kampervanowców na przepiękny nocleg w dziczy lub kilka dni z dala od cywilizacji. Cook spisał wiele dotąd nieodkrytych punktów widokowych i tysiące rad, jak zupełnie za darmo i z dala od tłumów przeżyć prawdziwą nowozelandzką przygodę . Nasz spaceship zaopatrzony był tylko w wersję po Wyspie Północnej, nie zostało nam więc zbyt wiele czasu, by z niego skorzystać. Idąc więc za ciosem, wślizgnęliśmy się do jaskini (równie pięknej co te turystycznie rozpromowane, a zupełnie darmowej), a zaraz po tym, kierując się kolejnymi pomysłami z NZ, ruszyliśmy na Półwysep Coromandel.

Niewielkie miasteczko i zarazem półwysep na północno-wschodnim krańcu południowej wyspy przyciąga przede wszystkim ciekawskich rzadkiego widoku wytryskującej z morza fontanny wody i połyskujących w słońcu opasłych cielsk wielorybów.

Nam też zamarzyły się wymachujące ogonem olbrzymy. W trakcie naszej podróży mieliśmy już okazję przyjrzeć się  jednemu humbakowi na Fraser Island w Australii. Na Złotym Wybrzeżu mogliśmy się też wybrać na specjalny rejs obserwacyjny.  Wtedy uznaliśmy jednak, że koszt takiej wyprawy odrobinę przekracza nasz budżet i że spróbujemy szczęścia w Nowej Zelandii, gdzie sezon na podglądanie wielorybów trwa ponoć cały rok. Wydawało się, że trudno o lepsze miejsce jak Kaikoura, dawna wielorybnicza stacja. Dzięki tektonicznemu uskokowi położonemu blisko wybrzeża, samce kaszalotów  zamieszkują wody wokół półwyspu przez okrągły rok (samice wychowują młode w cieplejszych wodach Oceanii). Sezonowo wzdłuż brzegów miasteczka można także spotkać migrujące humbaki, orki oraz wieloryby biskajskie. Do tego miejscowy operator Whale Watch Kaikoura szczyci się 95% wskaźnikiem sukcesu w wypatrywaniu wielorybów. Czegóż więcej potrzeba do udanej wielorybniczej wyprawy?

Pogody. A tą mieliśmy okropną. Poprzedniego dnia pan w biurze Whale Watch z przekonaniem namawiał nas na poranny rejs wypływający o 7.00 rano. Jak twierdził, prognozy pogody wskazują na zdecydowanie dogodniejsze warunki o świcie. Był już koniec dnia, nad nami zbierały się ciemne chmurzyska, jego zapewnienia nie brzmiały więc przekonywująco , ale postanowiliśmy się posłuchać profesjonalisty.

O świcie (o tej porze roku w Nowej Zelandii słońce wschodzi późno, właśnie około 7.00) nic nie wskazywało na rychłe przejaśnienie, a nasz rejs odprawiono z wypisanym na czerwono ostrzeżeniem przed chorobą morską. Rozbujane silnymi wiatrami morze nie wyglądało zachęcająco, a to, że nie zdążyliśmy zjeść śniadania ani odrobinę nam nie pomagało. Jeszcze zanim wypłynęliśmy porządnie w morze, zrobiło nam się tak niedobrze, że chyba nawet pamiętny indonezyjski rejs nie nadwyrężył tak naszych żołądków. Po minach innych pasażerów i ich zielonkawych twarzach zgadnąć można było, że doskonale nas rozumieją. Łódka krążyła niczym bez celu, a na horyzoncie nie sposób było ujrzeć żadnego wieloryba. Nagle ktoś wykrzyknął „Whale” i po chwili kilkadziesiąt osób stało już na burcie, wypatrując charakterystycznej wytryskującej fontanny. Fontannę owszem ujrzeliśmy, ale sam kaszalot ledwo wychylił ciało z wody, by zaraz ponownie w niej zanurkować. Kilka minut później sytuacja się powtórzyła.

Jak tłumaczyła nam przewodniczka, musiał to być niedawno przybyły w te wody wieloryb, nieprzyzwyczajony do ludzi. Stali mieszkańcy zatoki są nam bowiem bardzo przyjaźni, chętnie podpływają do łodzi i popisują się wymyślnymi akrobacjami. No nic, ten wyraźnie przed nami uciekał. Może w innym miejscu dopisze nam więcej szczęścia. Na kolejnym przystanku wypatrzyliśmy jednak jedynie płynącego ku brzegu pingwina, opasłą fokę i niezwykle obżartego albatrosa, któremu spory brzuchol skutecznie uniemożliwiał wzbicie się w powietrze.

Nasz czas na otwartym morzu dobiegał końca, trzeba było wrócić do kabiny statku, gdzie w ramach pocieszania wyświetlono nam film przedstawiający różnorodne zachowania kaszalotów podpatrzone w trakcie poprzednich rejsów. Niestety choroba morska osiągnęła apogeum, nie sposób było na czymkolwiek choć przez chwilę skupić wzrok. Wieloryby stały nam się już zupełnie obojętne, byle tylko jak najszybciej przestało bujać.

Na lądzie, w ramach pocieszania otrzymaliśmy zwrot 80% kosztów rejsu, gwarantowany w przypadku nieudanej wyprawy. Sądziliśmy, że tych kilka wytryskujących w powietrze fontann liczy się jako udana wyprawa, więc uczciwość Whale Watch Kaikoura bardzo mile nas zaskoczyła.

Odzyskane stabilne podłoże postawiło nas na nogi. Trzeba było więc coś zrobić z odzyskanymi pieniędzmi i wciąż pustymi żołądkami. Skoro tak niespodziewanie do naszych kieszeni powróciło 250 dolarów, postanowiliśmy na pocieszenie zafundować sobie lokalny przysmak, langustę. Przepyszny śniadanio-obiad z widokiem na zatokę zdecydowanie przywrócił nam dobre humory i apetyt na dalsze poznawanie półwyspu.

Kolejne kroki skierowaliśmy więc do kolonii fok i lwów morskich położonej na północnym krańcu półwyspu. Jeszcze nigdy olbrzymy nie potraktowały nas z taką obojętnością. Wylegujący się dosłownie przy naszym spaceshipie lew morski zupełnie jakby na mnie nie zwracał uwagi. W przeciwieństwie do wielorybów te grubasy były chyba w pełni oswojone z ludźmi. To takie małe pocieszenie na pożegnanie Południowej Wyspy. Kaikoura pożegnała nas jednak jeszcze milszym akcentem- tuż przed naszym odjazdem ciemne chmury się rozstąpiły, ukazując nam wznoszące się na wysokość 2610 metrów npm szczyty pasma Seaward Kaikoura. Góry jakby wyłaniały się z oceanu. Oj, chętnie zostalibyśmy tam na dłużej. Jednak po ponad 2 tygodniach spędzonych na Południowej Wyspie trzeba było powoli wracać do Auckland.

Mt Cook

Comments off

Najwyższy szczyt Nowej Zelandii, Mt Cook (po maorysku Aoraki), leży w samym sercu parku narodowego o tej samej nazwie. I choć rzecz jasna sam szczyt jest faktycznie widowiskowy, park trzeba koniecznie odwiedzić przede wszystkim ze względu na wszystko co górę otacza: lodowce, polodowcowe jeziora o nieziemskim turkusowym kolorze, dryfujące na nich niewielkie góry lodowe, otaczające szczyt pasmo Alp Południowych i różnokolorowe łubiny, które latem rozkwiecają całą okolicę.

Nazwa Mt Cook pochodzi rzecz jasna od kapitana Jamesa Cooka. Sam Cook podczas swojej wyprawy wcale góry nie zauważył, ochrzcił jednak pasmo Alp Południowych, do których Mt Cook należy. Sto lat wcześniej zauważył ją za to i opisał Abel Tasman. Nikt mi nie wmówi, że historia jest sprawiedliwa. Zwłaszcza, że o niebo wdzięczniejsze pochodzenie ma nazwa maoryska, Aoraki, którą przywrócono zaledwie 12 lat temu. Zgodnie z legendą, Aoraki był młodym chłopcem, synem Rakinui, Ojca Niebios. Wraz z trzema braćmi wybrał się w podróż dookoła świata, jednak ich canoe utknął na rafie koralowej i wywrócił się do góry nogami. W poszukiwaniu ratunku, bracia wspięli się na najwyższej wystającą część łodzi, jednak lodowate południowe wiatry zamroziły ich i obróciły ich ciała w skałę. Ich łódź to dzisiejsza Południowa Wyspa, a sam Aoraki, jako najstarszy i najwyższy przerodził się w Mt Cook. Oby nie wszystkich wybierających się w podróż dookoła świata czekał taki koniec ;)

Nad jeziorem Tasman...

Inni twierdzą jednak, że Aoraki pochodzi od dawnego maoryskiego powiedzenia, iż szczyt przebija chmury. Teorii dotyczących pochodzenia nazwy jest wiele, tak jak i szlaków którymi można park przemierzać. Z kilkunastu dostępnych ścieżek my najpierw wybraliśmy drogę nad jezioro i lodowiec Tasman (no dobrze choć częściowo oddano mu sprawiedliwość). Nie wiem, czy widok, który zastaliśmy, nie był  jednym z absolutnych hitów całego naszego pobytu w Nowej Zelandii. Bladoniebieskie jezioro z dryfującymi na nim niewielkim górami lodowymi, z dwóch stron wykończone jęzorem lodowca jest po prostu nie z tej ziemi! Siedzieliśmy tak sobie, kontemplując te widoki godne komputerowo przetworzonego Władcy Pierścieni, aż wpadł nam do głowy pomysł, by przebić się nieco bliżej jęzora lodowca wzdłuż niewinnie wyglądającej sterty skał. Nie będę szczegółowo opisywać naszej „przygody”, grunt, że po ponad pół godziny udało nam się jakoś wydostać z labiryntu obsuwających się kamieni, wielkich skał i kujących krzaków i wrócić na główny szlak. Z nowo nabytym szacunkiem do DOC-u i jego wytyczonych tras, wspięliśmy się jeszcze na punkt widokowy, skąd można było przyjrzeć się z bliska lodowcu, Mt Cook, a także ukrytymi poniżej Blue Lakes (które dziś kolorem przypominają raczej intensywną trawiastą zieleń.)

Kolejną absolutnie konieczną trasą jest Hooker Valley Track. My nie mieliśmy już czasu na kilkugodzinny spacer do stóp kolejnego lodowca Hooker. Postanowiliśmy za to podejrzeć go z kolejnego punktu widokowego Kea Point. Po godzinie wędrówki naszym oczom ukazał się skąpany w zachodzącym słońcu Mt Cook widziany z przeciwnej niż poprzednim razem strony, lodowiec i dolina Hooker, a także położone znacznie poniżej jezioro Mueller i wysuwający się spomiędzy gór jęzor lodowca  Mueller. Dla wszystkich tych, którzy w okolicach Mt Cook spędzają choćby jeden dzień, punkt widokowy Kea Point to konieczny przystanek.

Wygląda na to, że skąd by na park nie spojrzeć, nie da się ominąć wzrokiem Mt Cook. A więc kilka słów na temat samego szczytu. Wnosząca się na wysokość 3755 metrów góra nie słynie ze swojej gościnności. Po raz pierwszy zdobyta dopiero w 1884 roku, wielokrotnie płatała jeszcze figle śmiałkom, którzy próbowali się na nią wspiąć. Jednym z nich, do tego pierwszym, który w 1948 roku zdobył szczyt od trudniejszej południowej strony  był narodowy bohater, Edmund Hillary. Kilka lat później Hillary jako pierwszy na świecie zdobył Mount Everest. W 1982 roku w jednej ze szczelin lodowca dwaj wspinacze utknęli na dziesięć dni. Akcję ratunkową śledził cały kraj. Uratowano ich, niestety w wyniku odmrożenia utracili nogi poniżej kolan. Jednak 20 lat później jeden z nich, Mark Inglis, powrócił i tym razem przy asyście kamer tryumfalnie pokonał górę.

Mt Cook

Jeśli jednak nawet nie zamierzacie wspinać się na Mt Cook, absolutnie trzeba tu przyjechać choćby ze względu na nieziemski kolor położonych na terenie parku polodowcowych jezior,  Pukaki i Tekapo. Niespotykany fluoroscencyjno niebieski kolor jeziora zawdzięczają zawieszonym w wodzie drobinkom tzw. skalnej mąki. Osad powstał, gdy lodowiec wyżłobił koryto jeziora. Intensywne tarcie skał wyściełających podłoże lodowca o napotykane na drodze kamienie tworzy miałki osad, który,  zawieszony w wodzie, nadaje jej charakterystyczny kolor, uniemożliwiając jednocześnie przenikanie promieni słonecznych. Rezultat? Z resztą zobaczcie sami…

Jeziora Pukaki i Tekapo


Mt Cook i okolice


Jezioro Tasman


Wszechobecne kwiaty


Na południu Nowej Zelandii żyje jeszcze mniej ludzi niż w pozostałej części kraju, dociera tam również mniej turystów. Dla przeciętnego Europejczyka teren może się wydawać bezludny. Na kilkudziesięciu kilometrach drogi minęły nas 3-4 samochody. Drogowcy pożałowali nawet na ten region asfaltu, przez co nasza przeprawa miała wyższy współczynnik ryzyka – szutrowe drogi nie były w zakresie naszego ubezpieczenia.

Późnym popołudniem dotarliśmy do Południowej Głowy (South Head) oddzielającej dwie zatoki – Curio i Porpoise. Na czubku głowy znajduje się kemping, na którym postanowiliśmy się zatrzymać. Oprócz pięknych widoków, miejsce zapewnia ciekawe towarzystwo. Kilkanaście metrów od nas nocowały beztrosko lwy morskie – z rozmieszczonych dookoła znaków wynikało, że ssaki te potrafią być bardzo niebezpieczne – oczywistym jest, że najgroźniejsze są kobiety w ciąży i matki z dziećmi ;)

Curio Bay znane jest z dwóch powodów. Po pierwsze w zatoce można spotkać jedne z najrzadziej występujących pingwinów na świecie – Pingwiny Żółtookie. Populacja w Nowej Zelandii szacowana jest na od 6000 do 7000. Ptaki zazwyczaj rano wypływają na polowanie i po całym dniu, późnym popołudniem wracają do swoich gniazd. Nie przepadają też za towarzystwem człowieka. Dlatego najłatwiej je spotkać tuż przed zachodem słońca. Trzeba przyznać, że te niezdarnie poruszające się serdelki mają w sobie dużo uroku. Ptaki są bardzo nieśmiałe – turyści muszą być bardzo ostrożni, by nie zakłócić ich rytuałów, zwłaszcza, gdy w gniazdach czekają na nie zmarznięte jaja.

Drugą atrakcją zatoki jest jeden z najlepiej zachowanych na świecie skamieniałych lasów jurajskich. 180 milionów lat temu w okolicy rósł las. Wówczas Nowa Zelandia znajdowała się na wschodnim krańcu  superkontynentu Gondwana, a większość dzisiejszej Południowej Wyspy na północ od Curio Bay znajdowało się pod wodą. Las był kilkakrotnie niszczony przez okoliczne wulkany. Przez miliony lat, zaimpregnowane minerałami, pogrzebane głęboko konary zmieniły się w kamień. Około 100 milionów lat temu Nowa Zelandia oddzieliła się on Gondwany i podryfowała na północ. Przez ostatnie 10 000 lat ukształtowała się linia brzegowa współczesnej Kiwilandii, morze wymyło piaskowiec i glinę odsłaniając skamieniałe ślady jurajskiego lasu. Uważny turysta może dostrzec gdzieniegdzie ślady skamieniałego pnia, a nawet liści, jednak miejsce to dostępne jest wyłącznie podczas odpływu. My nad zatokę Curio dotarliśmy po południu, morze wycofywało się powoli, ale do pełnego odpływu było jeszcze daleko. Nie zobaczyliśmy jurajskiego lasu w pełnej okazałości, mimo to na obmywanych przez fale skałach można było dostrzec coś na kształt pni.

Curio Bay

Kolejnym punktem na naszej trasie były Cathedral Caves – wielkie  nadmorskie jaskinie, nie bez przyczyny nazwane katedrami. Dostępne są jedynie przez 4 godziny w trakcie największego odpływu. Krótki spacer przez las i znaleźliśmy się już na plaży, która to z kolei doprowadziła nas do wejścia do pierwszej  jaskini. Pod koniec pierwszej skalnej komnaty wąski przesmyk prowadzi do kolejnej . Na jej końcu z kolei znajduje się malutka plaża z suchym piaskiem. Wygląda na to, że na samym krańcu jaskini można się schronić w trakcie przypływu – sprawdzimy to może jednak innym razem. Kilka mroczno-skaczących zdjęć i byliśmy już w drodze na północ.

Zatrzymaliśmy się dopiero ponad sto kilometrów dalej na krótką wizytę na półwyspie Otago. Półwysep położony na południowo wschodnim krańcu wyspy południowej jest mekką dla miłośników dzikich, morskich zwierząt – albatrosy, kormorany, pingwiny, foki i lwy morskie niemalże jedzą z ręki ;) Doskonałym sposobem na podglądanie całej piątki w jednym miejscu jest wizyta na rozległej nadmorskiej farmie Nature Wonders położonej na samym krańcu półwyspu. Dotarliśmy tam późnym popołudniem i jako ostatni klienci tego dnia załapaliśmy się na prywatną wycieczkę pokracznym pojazdem z napędem na osiem kół. Oprócz  tego Paulina miała okazję nakarmić małą owieczkę, której mama zmarła podczas porodu, a ja trenowałem przedramiona manewrując naszym spaceshipem między dziesiątkami/setkami/tysiącami królików biegających po okolicy.  Króliki są tutejszą plagą i szkodnikiem porównywalnym jedynie do possumów.

Zaspokoiwszy nasze zoologiczne potrzeby (??) wyruszyliśmy w kierunku najwyższego szczytu Nowej Zelandii – Mt. Cook. Przed nami kolejne kilkaset kilometrów na krętych Nowozelandzkich drogach. Długo nie mogliśmy znaleźć miejsca na nocleg, przez co przejechaliśmy znacznie więcej kilometrów niż planowaliśmy. W końcu około północy, zmęczeni niemiłosiernie nocną jazdą między królikami i possumami, zatrzymaliśmy się na jednym z bezobsługowych kempingów (tym na którym zostawia się pieniądze w skrzynce). Rano okazało się, że mieliśmy okazję nocować w całkiem ładnych okolicznościach przyrody, a do wielkiej góry zostało już nie wiele kilometrów. W drogę!

Curio Bay

Cathedral Caves

Półwysep Otago

W drodze...

Wola musiała być nam bardzo łaskawa, bo od momentu wjechania do Te Anau, największego miasta Fiordlandu, nie mogło być piękniej. Gdy tylko dotarliśmy nad jezioro Gun, kilkadziesiąt kilometrów dalej w stronę Milford Sound, niebo nad nami się rozstąpiło, oferując piękny zachód słońca. Bezwietrzna pogoda i odbijające się w tafli jeziora góry zapewniły świetną fototapetę dla wieczornej kolacji. Fajnie tak zatrzymywać się na noc w malowniczych miejscach. Szkoda tylko, że w Nowej Zelandii zdecydowana większość takich spektakularnych miejsc została już dawno podpatrzona i przechwycona przez DOC, odpowiednik naszego Ministerstwa Środowiska. Rezultat: za każdy taki malowniczy przystanek trzeba zapłacić średnio około 7-8 dolarów od osoby, choć w zamian DOC oferuje jedynie kibelki typu TOI TOI.

Wschód słońca nad jeziorem Gun

Następnego dnia z samego rana byliśmy już nad Milford Sound. To w końcu dla tej nietypowej zatoki co roku tłumy zjeżdżają w ten najsłabiej zaludniony region Nowej Zelandii, Fiordland. No właśnie, bo choć Milford wyglądem przypomina górskie jezioro, według nazwy jest raczej rozległą zatoką, technicznie to nic innego jak fiord. I to piękny fiord. Zwłaszcza z perspektywy niewielkiej łódki, która przez 2 godziny obwoziła nas wzdłuż brzegów fiordu, zatrzymując się na podglądanie leniwych fok i nieśmiałych malutkich pingwinów, ponoć najmniejszych pingwinów świata. Dzięki niewielkim gabarytom łódki mogliśmy podpłynąć na wyciagnięcie ręki do spływających po skałach wodospadów, zadzierając wysoko głowy, by przyjrzeć się wnoszącemu się na wysokość 1692 metrów npm Mitre Peak. Byliśmy w końcu na poziomie morza, ale ten wznoszący się ponad 1,5 kilometra wyżej szczyt wydawał się być tuż tuż. Perspektywa potrafi płatać figle.

Pamiętając, że Fiordland to oficjalnie najbardziej deszczowe miejsce świata – 220 deszczowych dni w roku, a przez kolejnych 50 niebo zasnute jest ciemnymi chmurami – wciąż nie mogliśmy się nadziwić swojemu szczęściu. Prawdziwego farta doświadczyliśmy jednak nieco później. Większość turystycznych łodzi rzuca jedynie okiem na Morze Tasmańskie i szybko zawraca do portu, nasza łódka miała wypłynąć nieco dalej. I było warto. Jak tylko staliśmy się jedyną łódką z widokiem na morskie wody, dołączyły do nas delfiny! Dołączyły i nie opuszczały nas przez kolejnych 5 minut. Mój dziecięcy pisk odzwierciedlający kompletną euforię jakoś ich nie odstraszył (ponoć delfiny lubią dziecięce głosy – choć pamiętając, że słyszą 8 razy głośniej niż człowiek, mam co do tego wątpliwości). Wręcz przeciwnie, 3 z nich zaczęły płynąć na dziobie naszej łódki, tak blisko, że wychylając się można było je dotknąć. Coraz szybciej i szybciej i szybciej…W pewnym momencie łódka płynęła już z taką prędkością, że poważnie bałam się, że zaraz się zderzymy. Jednak gdy kapitan rozwinął pełną prędkość, delfiny po prostu zniknęły w otchłani.

Z powrotem na lądzie zastanawialiśmy, co by tu zrobić z tak doskonale rozpoczętym dniem? Odpowiedź przyszła sama w postaci autostopowicza, którego podrzuciliśmy kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż jedynej Fiordlandowej drogi. Jak się okazało, doświadczony górski przewodnik z Queenstown, nie tylko polecił nam kilka przepięknych tras w okolicy, ale też opowiedział o historii regionu, jego maoryskich korzeniach i nowszej europejskiej eksploracji.  Zwrócił też naszą uwagę na łyse stoki po obu stronach Milford Road. Ponoć zdecydowana większość rosnących tam drzew jest zainfekowana jakimś złośliwym robakiem. Wystarczą poważniejsze opady śniegu, by drzewa niczym domino jedno po drugim zaczęły się zsuwać po zboczach, tworząc tak zwane drzewne lawiny. Drzewne lawiny to najczęstszy powód zamknięcia Milford Road zimą. W zeszłym roku taka lawina zastała ponoć na drodze 2 spacerowiczów, którym cudem udało się uciec w stronę Milford Sound. Szkody, które spowodowała wciąż widoczne były po obu stronach drogi, bowiem siła takiej lawiny produkuje podmuch, który zmiótł pas lasu także po drugiej stronie doliny. Oj, nie chciałabym być na miejscu tych dwojga!

Za to chętnie znalazłabym się na miejscu pierwszej europejskiej ekspedycji, która odkryła Marian Lake. 3-godzinny trek, który polecił nam nasz autostopowicz, okazał się strzałem w dziesiątkę. Nad jezioro dotarliśmy po południu, gdy wszyscy pozostali trekkerzy zaczynali już schodzić, dzięki czemu jezioro i okoliczne górskie szczyty mieliśmy tylko dla siebie.

Nad Marian Lake...

Skoro zrobiło się już tak późno, trzeba było znaleźć miejsce na nocleg. Gunns Camp, założone przez jednego z pierwszych górskich przewodników w regionie okazało się doskonałą bazą. Do kempingu przylega niewielkie, nieco ekscentryczne muzeum przestawiające życiowe perypetie górskich przewodników, a także historię pierwszych górskich ekspedycji, które wytyczyły większość dostępnych dziś szlaków.

Między innymi dość łatwego szlaku na Key Summit, gdzie wybraliśmy się kolejnego ranka. Do wszystkich tych, którzy wybierają się do Nowej Zelandii, kierunek konieczny! Przepiękne widoki na 3 doliny, między innymi odwiedzone poprzedniego dnia Marian Lake, dostępne po niezbyt męczącej 1,5 godzinnej wspinaczce.

Wraz z naszą wspinaczką na Key Summit skończyło się nasze pogodowe szczęście. Niebo zasnuło się chmurami, więc opuściliśmy malownicze okolice Milford i zaszyliśmy się na noc w stolicy Fiordlandu, Te Anau.

Widok z Key Summit

Samo Te Anau to nieduże miasteczko położone nad jeziorem o takiej samej nazwie. Jest jednak świetnym przystankiem na odpoczynek po Milfordowych wspinaczkach, a także nienajgorszą bazą do wypadów na quadach z widokiem na okoliczne jeziora, łąki, góry i pagórki. Korzystając z okazji, i my postanowiliśmy spróbować szczęścia na tym nieodzownym atrybucie każdego nowozelandzkiego farmera. W doskonałych humorach, gotowi na świetną zabawę, wsiedliśmy na nasze quady. Mina zrzedła mi dopiero, gdy zorientowałam się, że skrzynia biegów jest manualna (dla wszystkich niewtajemniczonych, tak tak, mimo dwóch skończonych kursów na prawo jazdy, jakoś nie udało mi się dotrzeć na żaden egzamin). Jednak jakąś żyłkę kierowcy rajdowego muszę mieć, bo mimo początkowych trudności w rozeznaniu się, jak to wszystko działa, dwie godziny później śmigaliśmy już między owcami po okolicznych wzgórzach.

Po takie zaprawie powinnam chyba przejąć stery naszego spaceshipa. Niestety za kółko musiał wrócić nasz jedyny licencjonowany kierowca, Tomek. Jeden dzień w Te Anau wystarczy, ruszyliśmy w drogę. Kierunek: najdalej wysunięte na południe wybrzeże Nowej Zelandii!

Milford Sound

Key Summit i Marian Lake

W drodze

Wreszcie dotarliśmy do Queenstown, mekki każdego podróżnika przemierzającego Nową Zelandię i światowej stolicy sportów ekstremalnych. Ponoć nazwa miasta wywodzi się od dawnej opinii, że Queenstown to miasto godne królowej (wówczas chodziło jeszcze o królową Wiktorię). Hmm, jakoś trudno mi wyobrazić sobie Elżbietę II odzianą w czerwony kombinezon wyskakującą z samolotu, albo w specjalnych portkach balansującą na pontonie. Ale niech będzie.

A wszelkiego rodzaju sporty ekstremalne to to po co każdy tu przyjeżdża. To w Queenstown wykonano pierwszy skok bungy jumping, niedaleko zaprojektowano pierwszy jet boat, a okoliczne skaliste góry oferują doskonałe warunki do paralotniarstwa. Do tego widoki tworzą malownicze tło dla skoków spadochronowych, a rwące wody rzeki Shotover nafaszerowane przełomami i kanionami zapewniają doskonałe warunki do raftingu i wycieczek jetboatem. Dodajmy do tego niezliczone wycieczki konne, wyprawy na quadach śladami bohaterów Władcy Pierścieni, downhill na rowerach, kajaki, pole do gry we frisbee-golfa – naprawdę trudno się w Queenstown nudzić. Chyba, że… komuś nie marzy się nic innego jak tylko nuda, nuda i nuda.

Skoro już mowa o zamiłowaniu do przygód i adrenaliny, my kontemplowaliśmy uroki Queenstown z perspektywy miękkiej kanapy i łóżka ogrzewanego elektrycznym kocem. Tak się złożyło, że akurat w Queenstown dopadł nas mały podróżniczy kryzys. Od kilku dni ciągle padało. Codziennie budziliśmy się w zimnym, wilgotnym samochodzie, w którym, z niewielką przerwą na Auckland, spaliśmy już nieprzerwanie od 5 tygodni. Po prostu mieliśmy dość. Dlatego po pierwszym dołującym poranku, gdy pogoda nie zachęcała nawet do wyjścia z łóżka, przenieśliśmy się do hostelu. Spaceshipa zaparkowaliśmy w garażu, a sami szybko zagnieździliśmy się gdzieś między kanapą, kuchnią i wyjątkowo przyjaznym telewizorem. Przez 2 dni nos wyściubialiśmy z pokoju tylko po to, by coś przekąsić, kupić upominki i wymienić kolejną część Trylogii Tolkiena. W niedzielę udało mi się też pójść na mszę do miejscowego kościoła anglikańskiego. Msza okazała się nie tylko zabawnym epizodem towarzyskim, ale też świetną lekcją historii. Była akurat niedziela Aotearoa, poświęcona pielęgnacji stosunków nowozelandzko-maoryskich, więc pastor barwnie opisał dzieje chrześcijaństwa w Nowej Zelandii. Okazuje się, że pierwsze kościoły chrześcijańskie na Północnej Wyspie zakładali wcale nie Europejczycy, a Maorysi, których zesłano wcześniej do pracy w Australii.

Jarmark

Super było znów się pojawić na mszy. Poza tym podoba mi się luz i intymna atmosfera takich niewielkich wspólnot. Pastor spóźnił się na mszę, gdyż jechał z innej parafii. Dzień wcześniej odbył się charytatywny kiermasz, na którym parafia zarobiła sporo pieniędzy. Pomocnicy żartowali z ambony, że pastor prawdopodobnie defrauduje ciężko zarobione przez wiernych pieniądze.  Swoją drogą kiermasz był ciekawą inicjatywą – około 20 osób zebrało się na placu przed kościołem, handlując różnymi duperelami (stare sprzęty domowe, książki, ciasta, dżemy domowej roboty). W tle grała orkiestra, biegały dzieci,  bawiły się szczeniaczki, latały białe gołębie, a wszyscy uśmiechali się do siebie szeroko – istna sielanka. Nam także udzieliła się ta atmosfera i do hostelu wróciliśmy obładowani ciastami domowej roboty. Pieniędzy uzbierało się na tyle dużo , że w ramach świętowania pod koniec mszy pastor zaprosił wszystkich na niedzielnego grilla.

Po mszy załapaliśmy się jeszcze na hucznie obchodzony finisz międzynarodowego rajdu samochodowego. Szampan lał się strumieniami, zadowoleni uczestnicy pozowali do kamer, a park w centrum miasta zamienił się na chwilę w barwną paradę zabłoconych rajdowych maszyn.

Podsumowując, te 2 dni to dokładnie to, czego było nam trzeba. Podładowaliśmy baterie, wygrzaliśmy się, nadrobiliśmy tolkienowe zaległości i popracowaliśmy nad blogiem. A jak tylko się rozpogodziło, ruszyliśmy poznawać okolice. W pobliżu Queenstown koniecznie trzeba zobaczyć przełom rzeki Shotover i przejść się wzdłuż jej brzegu, by zerknąć na schowane za szczytami wysokie kaniony. Nie można też ominąć Coronet Peak, skąd rozciągają się genialne widoki na całe Queenstown i okolice. Jak się okazało Coronet Peak to też najbardziej popularny punkt startowy dla paralotniarzy. Jednego z nich podrzuciliśmy nawet na szczyt. Kilka chwil później, pomachał nam na pożegnanie, krzycząc ‘bye’ i zeskoczył w siną dal. Mnie przypomniało się, jak skakaliśmy w Indiach. Paralotniarstwo to taki fajny, powolny sport. Niech sobie Tomek mówi, co chce, ale ja chyba wolę spokojną kontemplację krajobrazów, od superprzeciążeń w trakcie błyskawicznego spadku z jakimś przylepionym do ciebie kolesiem (nic nie ujmując mojemu tandemowi, był bardzo wyrozumiały).

Na koniec jeszcze krótka wizyta w Arrowtown, które na fali gorączki złota równie szybko rozkwitło w latach 60-tych XIX  wieku, jak i kilkanaście lat później się wyludniło. Dziś dobrze zachowane miasteczko jest atrakcją turystyczną, a przyjezdni szukają tam głównie śladów dawnej chińskiej osady skupionej wokół kopalni złota.

Arrowtown

Czas planowany na wizytę w Queenstown trochę nam się wydłużył. Trzeba było ruszać na południe.   Fiordland słynie z gęstych mgieł, nieba zasnutego ciemnymi chmurami i rzęsistych deszczy. Ale  co tam, z tak podładowanymi bateriami, byliśmy gotowi na wszystko. Niech się dzieje wola…

Główni bohaterowie tego postu powinni okazać się bardzo bliscy wszystkim Wam mieszkającym w mroźnej krainie śniegu – LODOWCE ;) Po przejechaniu niezliczonych kilometrów wschodniego wybrzeża południowej wyspy, w końcu dotarliśmy do miasteczka Franz Josef położonego u stóp lodowca o tej samej nazwie. Została ona rzecz jasna nadana przez Niemca na cześć austriackiego cesarza. Nam oczywiście bardziej przypadła nazwa maoryska – „Ka Roimate o Hinehukatere” (łzy Hinehukatere). Historia nazwy maoryskiej stokroć piękniejsza niż dzieje austriackiego Franza. Otóż piękna Hinehukatere kochała górskie wspinaczki i któregoś dnia namówiła na wyprawę swojego niedoświadczonego lubego Wawe. Luby na jej i swoje nieszczęście okazał się pierdołą i spadł z hukiem, zabijając się na miejscu. Hinehukatere ze złamanym sercem płakała, płakała, płakała i płakała, a jej łzy spływały, zamarzając, aż w końcu utworzyły lodowiec.

Paulina i Franz

Do Franz Josef przyjechaliśmy późnym popołudniem i nie tracąc czasu, od razu wyruszyliśmy do stóp osławionej bryły lodu. Pogoda w okolicy nie rozpieszcza – zdecydowaną większość roku niebo zasnute jest chmurami, a deszcz jest tu chlebem powszednim. Do jęzora lodowca idzie się około 30-40 minut – my ze względu na psującą się pogodę i zachodzące słońce pokonaliśmy trasę znacznie szybciej. Na miejscu cóż… lodowiec. Nic nie ujmując panu Franzowi, lodowiec nie zrobił na nas piorunującego wrażenia. Z jednej strony przyczyniła się pewnie do tego pogoda, ale z drugiej… nieuważny obserwator mógłby pomylić lodowiec z kopalnią węgla. Olbrzymia masa lodu zbiera po drodze setki metrów sześciennych żwiru, przez co kolor Josefa daleki jest od bieli. Mieliśmy jednak okazję dowiedzieć się kilku ciekawych faktów na temat życia wiecznego lodu. Okazuje się, że są osoby, które kwestionują fakt, iż lodowiec powstał z łez niewiasty rozpaczającej za pierdołowatym Wawe. Otóż ich zdaniem lodowiec ma swoje źródło w kotle śnieżnym o powierzchni 20km2, położonym wysoko w górach. Lodowce są niczym innym jak wolno płynącymi rzekami lodu. Powstają w miejscach, gdzie ukształtowanie terenu sprzyja gromadzeniu się dużych ilości śniegu – w tym przypadku powyżej granicy wiecznego śniegu. Gdy śniegu zgromadzi się wystarczająco dużo, wywierane ciśnienie sprawia, że staje się on plastyczny i zaczyna spływać do doliny. Tarcie między lodowcem a podłożem wytwarza ciepło, które roztapia lód  – powstała w ten sposób woda działa jak smar. Śnieg przesuwa się w niższe partie gór, rozpuszcza się i zamienia w rzekę.

Kea złodziejka - jedyna górska i mięsożerna papuga świata

Lodowiec może być w jednej z dwóch faz – transgresji lub regresji. Pierwsza ma miejsce wówczas, gdy ilość śniegu gromadząca się u źródła przewyższa ilość topniejącej masy i czoło lodowca przesuwa się do przodu. Gdy dostawy śniegu są mniejsze mówimy o cofaniu się lodowca – regresji. Możliwy jest jeszcze postój lodowca – gdy tempa topnienia i gromadzenia się śniegu są jednakowe. Fazy jak to fazy przychodzą jedna po drugiej. Obecnie Franz Josef rośnie… i to rośnie jak na drożdżach. Między 1940 a 1980 rokiem skurczyło mu się kilka kilometrów, ale od roku 1984 pędzi z niebywałą prędkością 70 cm dziennie! Jest to ponoć fenomen w środowisku lodowców. Franz ma obecnie 12 km, ale szacuje się, że 10000-15000 lat temu sięgał morza Tasmańskiego (około 20 km dalej).

Cierpliwi mogą obserwować cykle lodowca przez panoramiczne okno kościoła St. James Anglican. Kościół zbudowano w 1931 roku z pięknym widokiem na jęzor. W 1954 roku lodowiec ku rozczarowaniu wiernych zniknął z pola widzenia, ale już w roku 1997 pojawił się ponownie. Jaki z tego morał? Strzeżcie się, budując domy z widokiem na lodowce!

Okoliczną atrakcją jest również jezioro Matheson, słynące z przepięknych refleksów – w tafli wody odbijają się majestatycznie ośnieżone szczyty – w tym najwyższy szczyt Nowej Zelandii – Mt. Cook. My ze względu na brzydką pogodę mogliśmy podziwiać jedynie refleksy okolicznych traw i majestatycznych krzewów – widok nieco mniej spektakularny. Rozczarowani niegościnnością miejscowej natury, postanowiliśmy, w ramach zemsty, ściąć wiszący most prowadzący nad jezioro.

Nie daleko Franza znajduje się jego towarzysz Fox. Nieco mniej popularny wśród turystów, ale równie okazały. Nam wydał się czystszy, dzięki czemu zrobił na nas lepsze wrażenie. Fox również znajduje się w fazie wzrostu, jednak już nie tak spektakularnego jak Franz (około 1 metra na tydzień). Pogoda na Foxie była okropna, więc wizyta nie przeciągała się zbyt długo. A szkoda, gdyż okoliczne góry, wodospady, strumienie i oczka wodne tworzyły bardzo malowniczy krajobraz.

Fox Glacier

Po części ze względu na pogodę nie skorzystaliśmy też z najrozmaitszych opcji eksploracji lodowców. Agencji turystycznych  jest dużo, a pomysłów na rożnego rodzaje aktywności w okolicy jeszcze więcej. Najpopularniejsze są trekkingi po lodowcu oraz loty widokowe z opcją lądowania w jego górnej partii.

Pocieszając się zaoszczędzonymi pieniędzmi, przypadkami turystów przygniecionych bryłami lodu i samolotów rozbijających się o jęzor, a następnie przez kilka miesięcy spływających doliną, a także opiniami, że w końcu to tylko kupa brudnego śniegu, wyruszyliśmy w poszukiwanie lepszej pogody. Kierunek: Queenstown!

W drogę...

PS: Filmik dla zainteresowanych inteligencją postrachu turystów w Nowej Zelandii – Kea w akcji!

Franz Josef

Matheson Lake

Fox

W drodze do Queenstown

Abel Tasman rozpieszczał nas pięknymi krajobrazami, malowniczo położonym kempingiem i piękną słoneczną pogodą, jednak po dwóch nocach wśród pasących się koni trzeba było ruszać dalej. Zabawne, że jedyna para, jaką spotkaliśmy, która nadała sobie jeszcze bardziej ekspresowe tempo zwiedzania to Polacy, których spotkaliśmy dzień wcześniej na kempingu. Rezultat niespokojnej polskiej natury, czy raczej obawy, by coś niepowtarzalnego nie czmychnęło nam sprzed nosa (puste półki za komunizmu zrobiły swoje)?

Następnym przystankiem na naszej trasie miały być lodowce Fox i Franz Josef. Jednak w drodze do lodowców na mapie rysowało się jeszcze tyle ciekawych punkcików, że w efekcie sama trasa do lodowców stała się tematem godnym oddzielnego posta.

Zaraz po wyruszeniu z Marahau postanowiliśmy wpaść jeszcze na chwilę nad Golden Bay, najdalej na zachód wysuniętą zatokę Wyspy Południowej. Nie przypuszczaliśmy tylko, że 60 km może wić się wzdłuż wysokich szczytów w nieskończoność. A do tego po drodze napotkamy jeszcze tyle malowniczych punktów widokowych i szutrowe ścieżki prowadzące w zapewne fascynujące zakątki. Jednym z takich odbić z trasy „nie do przegapienia” była droga prowadząca do Harwood’s Hole, największej jaskini na południowej półkuli. Harwood ma 400 metrów głębokości i 70 metrów szerokości. Brzmi dumnie, kto by się nie skusił. Tylko tyle, że z bliska to po prostu zbiór kamieni, a w dole czeluść.  Do tego do  krawędzi nie można się nawet zbliżyć, bo wszędzie ostrzeżenia przed śmiertelnymi wypadkami.

Harwood’s Hole

Na szczęście o wiele ciekawsza okazała się sama ścieżka do Harwood’s Hole, prowadząca przez mroczny, zacieniony las, który grał we Władcy Pierścieni Chetwood Forest. Kojarzycie? My nie kojarzyliśmy, ale trzeba przyznać, że to malownicza lokalizacja (można było niemal wyczuć ukrywające się między drzewami orki). Tak jak z resztą i cała trasa prowadząca do Golden Bay. Aby trafić do najbliższej leżącej miejscowości, Takaka trzeba się przedostać przez wysokie pasmo górskie. Droga meandruje na zboczach gór z widokiem na ośnieżone szczyty, a w dole pasące się jelonki. Czy wspominałam już, że Nowozelandczycy hodują jelenie? Raczej nie trudno się domyślić, w jakim celu. Mleka, ani jajek w końcu nie dają. Swoją drogą zabawne, że to samo zwierzę w jednym kraju stanowi atrakcję turystyczną: Japonia, w innym jest tylko zwierzakiem hodowlanym, a u nas przez większą część roku pod ochroną, rzadko pozwala się ujrzeć.

Jelonki...

Gdy w końcu dotarliśmy do Złotej Zatoki, czasu starczyło nam zaledwie na krótki lunch, szybki spacer po plaży i trzeba było z powrotem siadać za kółko. Przed nami była jeszcze długa droga do Nelson Lakes National Park. I znów to sama droga okazała się absolutnym strzałem w 10-tkę. Promienie słońca przebijające się przez symetrycznie rozplanowaną plantację chmielu, meandrujące rzeki, zielone pagórki, skaliste wzgórza, owce i jeszcze raz owce. Jak to jest, że w Nowej Zelandii właśnie na tę drogę do celu nigdy nie starcza nam założonego czasu? Zbyt często człowiek by się zatrzymywał na zdjęcia.

Tuż przed zachodem słońca, które tu na szczęście chowa się dość późno, dotarliśmy w końcu nad jezioro Rotoiti. Krótki spacer na pomost, kilkanaście minut rozmowy z przesympatyczną starszą parą Kanadyjczyków, kilka zdjęć kaczek i ciekawskich węgorzy i znów trzeba było ruszać dalej. Tym razem w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Znaleźliśmy je kilkanaście kilometrów dalej na jednym z DOC-owskich rest areas. Trzeba przyznać, że w Nowej Zelandii o wiele trudniej niż w Australii o darmowe miejsce noclegowe. Niewiele tu rest areas: przydrożnych parkingów z publiczną łazienką, które w Australii czekały na zmęczonych kierowców średnio co 20 kilometrów. Najłatwiej korzystać z wyznaczonych w tym celu parkingów DOC-u. Te darmowe zazwyczaj wyposażone są jednak jedynie w kibelek typu toitoi. Brak dostępu do bieżącej wody potrafi być uciążliwy, więc nie mieliśmy wyjścia i zaczęliśmy znacznie częściej korzystać z komercyjnych kempingów.

Kolonia fok

Tym razem jednak udało nam się zanocować za darmo i rano mogliśmy już ruszać w kierunku zachodniego wybrzeża, gdzie czekały na nas lodowce. Ale chwileczkę. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w malowniczej zatoczce, by podpatrzeć kolonię fok. Tak śmiesznych, ospałych stworów nie widzieliśmy chyba od czasów wizyty w warszawskim zoo (dla Tomka może z małym wyjątkiem krótkiej wizyty w San Francisco). Przed nami jeszcze sporo spotkań z mieszkańcami zimnych oceanicznych wód, ale to spotkanie było pierwszym z nadciągającej serii i dało nam sporo frajdy. Do tego bezczelne ptaszyska na nadmorskim parkingu, które sprytnie wykorzystały chwilę nieuwagi kierowcy i zabawa murowana. Ciekawa jestem, jak udało im się spałaszować kanapkę własnych gabarytów, którą w mgnieniu oka zaciągnęły w pobliskie krzaki.

W poszukiwaniu żarcia...

Północny odcinek zachodniego wybrzeża, dokładnie wioska Pukaiki, słynie też z innej osobliwej atrakcji – dziwnych formacji nazywanych Naleśnikowymi Skałami. Wyżłobione przez wiatry i morze kamienie faktycznie wyglądem przypominają stertę pozlepianych naleśników. Widok piękny, ale czy wart tych dzikich tłumów i autokarów wypluwających codziennie setki turystów? Po raz kolejny przekonaliśmy się o  przypadkowości  sukcesu turystycznych  atrakcji. Bo naprawdę nie mam pojęcia, w czym gorsze jest położone w tej samej miejscowości koryto rzeki Pororari? Wąska ścieżka prowadzi wzdłuż krystaliczne czystej rzeki, wokół pionowo opadające ściany kanionu i ani żywej duszy na szlaku. Jak dla nas gotowy materiał na turystyczny hit.

Naleśnikowe skały

Jednak choć wiedzieliśmy, że lodowce, do których powoli się zbliżaliśmy, niczym Naleśnikowe Skały przyciągają podejrzanie wysokie liczby ciekawskich, byliśmy zdecydowani je odwiedzić. W końcu nic nie może nas ominąć, prawda? ;)

Golden Bay

Chetwood Forest

Jezioro Rotoiti

Kolonia fok

Pororari

Naleśnikowe skały

W drodze

Po długiej i dość wyczerpującej wieczornej jeździe, pod koniec dnia dotarliśmy w końcu do Wellington, niepozornej stolicy Nowej Zelandii. (He he, przyznać się ilu z Was pamiętało, że stolicą jest właśnie Wellington?).

Trasa prowadząca z Tongariro na sam południowy cypelek Południowej Wyspy wymagałaby pewnie oddzielnego posta, gdyby nie fakt, że: po pierwsze,  nie ma na niego miejsca, po drugie, my przemknęliśmy przez nią zbyt szybko. Co tu dużo pisać, to sama kwintesencja Nowej Zelandii: przepiękne zielone wzgórza, strome skaliste zbocza, głębokie koryta rzek, gdzieniegdzie przetkane wodospadami, a gdzie tylko nie spojrzysz pasące się stada owiec. Obiecaliśmy sobie kiedyś wrócić tam na dłużej. Miało to być w drodze powrotnej do Auckland, nie udało się. Wniosek, kolejne miejsce, do którego trzeba będzie jeszcze zajrzeć.

Wellington

A Wellington? No cóż, spędziliśmy w nim jedynie przedpołudnie, więc trudno się rozpisywać. Ale jest tam jedno takie miejsce, które absolutnie podbiło nasze serca. Te Papa to najciekawsze, najbardziej intrygujące i rozrywkowe muzeum, w którym kiedykolwiek byliśmy. Interaktywne gry i zabawy pozwalające się wcielić w rolę kapitana XIX-wiecznego statku transportującego nowozelandzkich imigrantów, lub biednej, lecz wyjątkowo uzdolnionej maoryskiej dziewczyny w Nowej Zelandii lat 50-tych tak bardzo mnie wciągnęły, że Tomek niemal siłą mnie stamtąd wyciągał. W Te Papa można też było pooglądać wyznania polskich wojennych sierot, które Nowa Zelandia przygarnęła pod koniec II Wojny Światowej, spojrzeć na świat z perspektywy owcy (?) – genialne :) – i zabawić się w celnika przeszukującego towary z Europy, pełne larw, węży i jadowitych pająków, a dla żądnych wrażeń, przeżyć też symulację trzęsienia ziemi. Przy okazji dowiedzieliśmy się jeszcze trochę o geologii, prehistorii planety, kulturze maoryskiej i historii Wielkiej Brytanii. Jednym słowem, Te Papa to w Wellington przystanek konieczny!

No ale i tutaj nie mieliśmy tyle czasu, ile byśmy chcieli. Trzeba było pędzić na prom, który niedzielnym popołudniem miał nas przeprawić na długo-wyczekiwaną Wyspę Południową. By wraz z samochodem przeprawić się z Wyspy Północnej na Południową, w zasadzie ma się tylko jedną opcję: prom. I jest to opcja wyjątkowa droga. Z 2 dostępnych przewoźników wybraliśmy zdecydowanie tańszego BlueBridge, otrzymaliśmy jeszcze 8% zniżki na naszego spaceshipa, a i tak jednostronna przeprawa wyniosła nas 400 zł. No cóż, przynajmniej rejs był komfortowy i w niedzielę wieczorem spać poszliśmy już po przeciwnej stronie Nowej Zelandii :)

Marlborough Sounds

Picton – portowe miasteczko, gdzie przybijają promy, nie ma zbyt wiele do zaoferowania turystom. Dlatego następnego ranka czym prędzej wyruszyliśmy wzdłuż północnego wybrzeża wyspy w stronę Parku Narodowego Abel Tasman. Po drodze zabraliśmy jeszcze amerykańskiego autostopowicza i razem głośno zastanawialiśmy się, skąd opinia o Nelson i okolicach jako o najbardziej słonecznej prowincji Nowej Zelandii. Niebo nad nami nie zdradzało najmniejszej obecności słońca. Jednak po dwóch przystankach na zdjęcie nad zatokami Marlborough Sounds, z każdym kilometrem słońce coraz mocniej dawało o sobie znać. W Nelson niebo było już niemal bezchmurne. Haha, a więc jest w tym odrobina prawdy. Zostawiliśmy naszego autostopowicza i szybko dojechaliśmy do Marahau- małej nadmorskiej miejscowości, skąd następnego dnia mieliśmy wyruszyć na Abel Tasman Coast Track.

Abel Tasman Coast Track to jeden z nowozelandzkich Great Walks, kilkudniowych szlaków administrowanych przez DOC, Nowozelandzki Departament Ochrony Środowiska. Jest o tyle wyjątkowy, że jako jedyny przebiega wzdłuż nadmorskiego wybrzeża, łącząc w sobie zalety górskiej wędrówki z przyjemnościami morskich kąpieli i leniwego plażowania. Tym samym, miejsca w DOC-owskich schroniskach rezerwować trzeba z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Przejście całego szlaku zajmuje 4-5 dni, a trasa kończy się 52 kilometry dalej w zatoce Golden Bay. My jednak ze względu na brak czasu zdecydowaliśmy się na krótszy, bardziej ekonomiczny 20-kilometrowy odcinek szlaku, do przejścia w jeden dzień.

Najpierw trzeba było się jednak dostać na początek szlaku. A to nie takie proste, zwłaszcza że Bark Bay – niewielka zatoczka, gdzie zaczynaliśmy wędrówkę dostępna jest jedynie kajakiem, łódką, lub po 20-kilometrowej przechadzce. Nie mieliśmy więc wyjścia, trzeba było wziąć wodną taksówkę. Motorówka, która wyrzuciła nas rano w zatoce okazała się z resztą świetnym pomysłem. Nie dość, że dzięki niej mogliśmy spojrzeć na Park Abel Tasman także od strony morza, to jeszcze przejażdżka okazała się ze sporą zabawą.

Wodowanie...

Najpierw ciągnięci przez duży traktor, następnie powoli spuszczani z wysięgnika, wodowaliśmy dopiero po półgodzinie spędzonej w kapokach na łódce. Poza tym taksówka zbacza odrobinę z trasy, by odwiedzić zabawną formację skalną o nazwie, Pęknięte Jabłko. Abel Tasman to jedno z niewielu miejsc w Nowej Zelandii, gdzie występuje granit. Pęknięte Jabłko to właśnie jeden z granitowych tworów natury.

Pęknięte jabłko?

Po kolejnych 40 minutach i wysłuchaniu kilku zabawnych opowieści na temat historii parku, nasz kierowca wyrzucił nas w Bark Bay. Tu trzeba już było założyć buty trekkingowe i ruszyć przed siebie. Było kilka minut przed 11-tą a, jeśli wierzyć oznakowaniom, przed nami około 8-u godzin wędrówki. My rzecz jasna takie oznakowania traktujemy z przymrużeniem oka, nie raz znacznie je wyprzedzaliśmy. Nie w Nowej Zelandii! W pełnym słońcu z ledwie odczuwalną morską bryzą każdy odcinek trasy dłużył się niemiłosiernie. Nie żeby widoki na zatoczki i odpoczynki na plaży nie rekompensowały nam wysiłku z naddatkiem. Abel Tasman jest piękny, dziki i nietknięty cywilizacją ( no może z wyjątkiem kempingów DOC-u i kilku domów w Torrent Bay). Tylko znowu przekonaliśmy się, że nowozelandzkie czasy pieszej wędrówki obliczane są według jakiś elfowych standardów.

W końcu dotarliśmy jednak na nasz kemping, gdzie szczęśliwi zrzuciliśmy wreszcie ciężkie buciory i rozłożyliśmy się z piwem na trawie. Piękne zachodzące słońce, za płotem zaczepiające nas konie, do tego poczucie spełnienia po wykonanym zadaniu, a na koniec rozmowa z pierwszymi spotkanymi w Nowej Zelandii rodakami. Czego więcej można pragnąć do szczęścia? :)

PS. Park nazwano Abel Tasman na część wspomnianego już holenderskiego żeglarza, którzy zawitał w Nowej Zelandii jako pierwszy Europejczyk w 1642 roku. Jego statki szukały schronienia właśnie w zatokach północno-zachodniego wybrzeża Nowej Zelandii. Szukały, ale go nie znalazły, bo o ile pamiętacie, po maoryskim ataku na 4 holenderskich marynarzy, Tasman szybko zawrócił swoją flotę. Zanim jednak powrócił do Betavii, gdzie stacjonował, zdążył sporządzić szczegółowe mapy wybrzeża Nowej Zelandii, a także australijskiej wyspy, Tasmanii, nazwanej tak również na cześć Holendra.

Wellington i droga do Abel Tasman

Abel Tasman