Na półwysep dotarliśmy późnym popołudniem i od razu udaliśmy się na Hot Water Beach, opisaną przez Cooka jako świetny plac zabaw dla dzieci i dorosłych. Otóż plaża Hot Water Beach to faktycznie wielka piaskownica, o tyle ciekawsza od tej tradycyjnej, że w wykopanej łopatką fosie pojawia się gorąca woda – i małe SPA gotowe. Bliskość podziemnych gorących źródeł powoduje, że woda o temperaturze nawet 64°C przesiąka przez piasek, tworząc niewielkie indywidualne baseny termalne (źródła podgrzewane są przez skałę wulkaniczną o temperaturze 170 °C) . Ten odcinek plaży dostępny jest jedynie 2 godziny przed i po odpływie, więc o ile znajdziesz się tam w okolicy odpływu łopatka w dłoń i do roboty! Gdy my dotarliśmy na plażę zmierzchało, ale odpływ zaczynał się o 21-ej, więc liczne kamperwany dopiero się zjeżdżały. Tylko skąd wziąć łopatkę i wiaderko? Jedyny miejscowy sklep wypożycza je za niewielką opłatą, ale teraz był zamknięty. Okazało się jednak, że to żaden problem. Wystarczyło, że wybraliśmy się na plażę około 23.00, gdy zimne morskie wody powoli zaczynały już powracać, by znaleźć dziesiątki wykopanych basenów porzuconych przez znudzonych 2-godzinną kąpielą plażowiczów. Środek nocy, cisza, jedynie odgłos morza, a ty wylegujesz się w gorącej kąpieli, zakopując coraz głębiej stopy w parzącym piasku. Dla takich momentów warto podróżować!
Po takim wieczornym spa spało się doskonale, tylko odrobinę za krótko. Zaparkowaliśmy na dziko na miejscowym parkingu, postanowiliśmy więc wcześnie rano wstać i szybko się stamtąd ewakuować. Daleko nie odjechaliśmy, zaparkowaliśmy na oddalonym o 2 kilometry parkingu na przeciwnym końcu plaży. Gdy tylko zadowoleni z siebie zabraliśmy się za pałaszowanie śniadania, na parking wjechał pickup 4×4 z nie do końca widocznym napisem Hot Water Beach… Kobieta, która z niego wysiadła zaczęła wszystkim zaparkowanym samochodom robić zdjęcia. Natychmiast zaprotestowaliśmy, w końcu myśmy dopiero co przyjechali! Nie kempingowaliśmy, nie zatrzymywaliśmy się na noc (przynajmniej nie na tym parkingu), więc ani nam w głowach płacić jakieś kary. Pani nie bardzo chciała nam uwierzyć, dopytywała się, gdzie spaliśmy, ale w końcu uspokoiła nas, że zdjęcia i tak nie posłużą do wystawienia mandatów. Była właścicielką jedynego w okolicy kempingu i drażniła ją potwornie niekonsekwencja lokalnych władz. Parkowanie na dziko w okolicy Hot Water Beach jest bowiem zabronione (od chwili, gdy powstał wspomniany kemping), tyle tylko, że władze nie egzekwują zupełnie tego przepisu. W efekcie pobliskie parkingi pełne są tzw. „overnighting” campervans. A biznes rozżalonej pani podupada. W sumie trudno jest się jej dziwić, Hot Water Beach to jedyna tutejsza atrakcja. Większość osób zagląda tu tylko na jedną noc i jeśli tę jedną noc spędzą na parkingu, kemping trzeba będzie zamknąć. My sami jednak i tak nowozelandzkiego biznesu nie uratujemy, więc bez wyrzutów sumienia przespacerowaliśmy się ostatni raz po plaży, tym razem z wirtualnie podróżującą z nami Ulą, siostrą Tomka I ruszyliśmy w drogę.
Kolejny przystanek: Cathedral Cove, niewielka zatoczka na wschodnim krańcu półwyspu Coromandel. Zatoka słynie z malowniczej jaskini, którą w trakcie odpływu można się przedostać na sąsiednią plażę. Można też spróbować przez nią przebiec już w trakcie przypływu. Suchą nogą raczej się nie uda- fale są wysokie, ale najważniejsze by udało się przebiec z suchym aparatem. W jedną stronę nam się udało, niestety z sąsiedniej zatoki nie ma wyjścia drogą lądową, więc po pół godzinie robienia głupich zdjęć i wylegiwania się na plaży trzeba było wrócić tą samą drogą. Tym razem fale były już naprawdę wysokie, strategia zakładała przebiegnięcie, jak tylko fala zacznie się wycofywać. Niestety nie zakładała, że trzeba to zrobić w mgnieniu oka i z wszystkimi kieszeniami od opakowania do aparatu szczelnie zamkniętymi. Kilka sekund później, cała przemoczona na próżno szukałam naszego filtra polaryzacyjnego, który odpłynął z morzem w siną dal No nic mówią, że jeśli chcesz gdzieś wrócić, musisz zostawić tam coś drogocennego. Inni rzucają monety, my zostawiliśmy nasz filtr polaryzacyjny (korekta redaktora Tomka: powinno być „…ja ZOSTAWIŁAM nasz filtr…”
Zostały nam 2 dni wynajmu samochodu, a my mieliśmy jeszcze szalony plan dotarcia do Bay of Plenty i rzucenia okiem na najdłuższą piaszczystą plażę Nowej Zelandii, 90 Miles Beach. Plaża ma w rzeczywistości jedynie 55 mil = 90 kilometrów, zatem skąd ta nazwa? Jedna z teorii tłumaczy, iż dawno, dawno temu odległości mierzono na podstawie dystansu, jaki koń mógł przejść w ciągu jednego dnia – było to 30 mil. Na przebycie całej plaży potrzebowano 3 pełnych dni, zatem 3×30=90. Ówcześni „inżynierowie” nie wzięli jednak pod uwagę faktu, iż koń po piasku idzie znacznie wolniej. A może zwyczajnie w świecie pomyliły im się miary? Inna sprawa, że „90 Miles Beach” brzmi znacznie lepiej niż „90 Kilometers Beach”.
Zatoka Bay of Plenty to zbiór wielu niewielkich wapiennych wysepek, ale to nie krajobrazy ten region rozsławiły, a raczej słynny Traktat Waitangi. To tu osiedlili się pierwsi brytyjscy rezydenci (pierwsza założona przez Europejczyków wielorybnicza osada, Russell leży dosłownie za rogiem, po drugiej stronie zatoki), więc to także tu podpisano Traktat z Waitangi, który powołał współczesną Nową Zelandię. 2 godziny na terenie muzeum i przyległych do niego terenów pozwoliły dogłębnie zapoznać się z historią samego miejsca, jego pierwszych osadników: brytyjskiego rezydenta i całej jego rodziny, a także poczytać o najbardziej wówczas wpływowych wodzach maoryskich plemion. Niestety o samym traktacie, jego genezie i historycznym znaczeniu muzeum mówi niewiele, jak dla mnie zdecydowanie za mało.
Źródła późniejszego konfliktu między pakeha a Maorysami przybliżyła nam zdecydowanie lepiej ciekawa rozmowa z potomkiem miejscowego wodza, którego następnego dnia podrzuciliśmy autostopem. W poszukiwaniu nieoznaczonego na mapie, a ponoć bardzo malowniczego punktu widokowego polecanego w NZ Frenzy, wjechaliśmy właśnie kilkanaście kilometrów szutrową drogą na położone niedaleko miejscowości Ahipara wzgórze, gdzie ku naszemu zaskoczeniu zastaliśmy kilka małych chatek i machającego do nas żywo Maorysa. Okazuje się, że to dawna maorysko-chorwacka osada, która żyła głównie z wyrębu olbrzymich drzew Kauri. Gdy Kauri niemal wymarły, wymarło i miasteczko, a pobliskie ziemi przejęli Europejczycy. Dziś nasz autostopowicz powrócił na ojczyste ziemie, by walczyć o ich odzyskanie. Przygotowywał się właśnie do świątecznego zjazdu rodziny z różnorodnych zakątków Nowej Zelandii. Jako licencjonowany prawnik zamierza zaangażować krewnych w swój plan odzyskania ziemi. Co ciekawe, okazuje się, że wielu Maorysów z nostalgią i wielką sympatią traktuje Królową Elżbietę, odnosząc się do spisanych przez nią praw w walce z lokalnymi nowozelandzkimi władzami. Ponoć pakeha notorycznie ignorują historyczne przepisy, które stanowią o współposiadaniu ziemi przez królową i potomków miejscowych wodzów. Własność królowej miała być zapisem honorowym, czysto teoretycznym i tym samym chroniącym prawa własności Maorysów w przypadku ataku ze strony zewnętrznych sił. Tymczasem miejscowe władze interpretują ją jako przynależność państwową i tym samym aneksują maoryskie ziemie. Ciekawa interpretacja i dość zawiły problem.
Lecz chyba już nie na nasze zmęczone głowy. Szybki rzut okiem na sam początek 90 Miles Beach, która w rzeczywistości ciągnie się jedynie przez 55 mil- skąd więc ta nazwa?)….. i wyruszamy w drogę do Auckland. Po drodze zatrzymamy się jeszcze przy jednym z endemicznych gigantów kauri, które dawniej zamieszkiwały całą Wyspę Północną od półwyspu Coromandel aż do samego północnego koniuszka. Kauri to jedne z najstarszych (ich geneza sięga okresu jurajskiego)i najbardziej potężnych drzew świata (obwodem zbliżone są do kalifornijskich sekwoi). Występują jedynie w Nowej Zelandii, jednak wyręby i przemysł drzewny w XIX wieku niemal doprowadziły do ich wymarcia. Dziś objęte są ścisłą ochroną i sprzedawane jako turystyczna atrakcja. Najwyższy żyjący okaz, Tane Mahuta ma 51 metrów wysokości i ‘zaledwie’ 13.8 metrów w obwodzie, podczas gdy największy udokumentowany gigant o wdzięcznej nazwie the Great Ghost mierzył 26.83 metra w obwodzie. Wyobraźcie sobie drzewo dokładnie dwukrotnie szersze.
Nic dziwnego, ze Maorysi obchodzili się z kauri z należytym szacunkiem, my też postanowiliśmy zostawić drzewo w spokoju i ruszyliśmy w stronę Auckland. Do polineysjkiej stolicy świata dotarliśmy na chwilę przed zamknięciem biura Spaceshipa. Szybkie przepakowanie i już obładowani plecakami ruszyliśmy w stronę stacji metra. Tęskniliśmy za możliwością noclegu w hostelu, na wygodnym dwuosobowym łóżku, ale już po 25 minutach czekania na pociąg, z masą ciężkich toreb do dźwigania, zaczęliśmy z nostalgią wspominać Mushkę. Dla nas nadszedł jednak koniec epoki kampervanów, niech żyją nocne autobusy Ameryki Południowej! W końcu po przejechaniu 6 340 kilometrów w Nowej Zelandii trzeba było szybko zregenerować siły w Auckland, bo już za 2 dni czekało na nas Santiago de Chile, a dalej już tylko America Latina!
Hot Water Beach
Cathedral Cove
Bay of Plenty
Okolice 90 Miles Beach
W drodze…