Wybaczcie kilkudniową przerwę, ale ostatnie dni spędziliśmy w najmniej ucywilizowanym regionie Japonii – w Parku Narodowym Daisetsuzan.  Z Hakodate pojechaliśmy do Sapporo, stamtąd do Asahikawa i dalej do Asahidake. Żeby porównać do polskich realiów napiszemy, że Sapporo to taki Kraków, Asahikawa to Zakopane, a Asahidake to zakopiańskie Murzasichle – tyle, że dwa razy mniejsze, a dystanse między nimi  6 razy dłuższe. Cała miejscowość to kilka hoteli i schronisko, w którym mieliśmy się zatrzymać. Schronisko okazało się jednak nieziemsko drogie, więc zdecydowaliśmy się zrobić chrzest namiotu (cena za osobę w schronisku 9 000 Jenów = 320 zł, na polu namiotowym 500 Jenów). Matka natura potraktowała chrzest dość dosłownie i przez całą noc polewała nas systematycznie strumieniem wody. Namiot przetrwał. Rano pogoda również nie rozpieszczała, jednak poprawiło się na tyle, że postanowiliśmy zdobyć najwyższy szczyt wyspy Hokkaido – Asahi-dake, 2291m. Góra różni się od Rys głównie tym, że jest aktywnym wulkanem i gdzieniegdzie wypluwa strumienie dymu i pary, otumaniając zapachem siarki. Pomimo tego na szczyt weszliśmy bez większych problemów.

Na szczycie

Niesamowite, że pomimo różnic kulturowych pewne zwyczaje są uniwersalne – podobnie jak w Polsce turyści na górskich szlakach, pozdrawiają się mówiąc „dzień dobry”. Brzmi to bardziej jak „konnicziła”, ale z grubsza chodzi o to samo.  Na szlaku nie spotyka się pań w pantofelkach, jak na Świnicy. Wszyscy mają profesjonalny sprzęt – markowe buty, plecaki, spodnie, kurtki, czapeczki, rękawiczki, kijki, paski, kompasy, sznurowadła itp. Z naszym ekwipunkiem czuliśmy się jak śmondasy.

Po trudach całodniowej wędrówki spędziliśmy trochę czasu w jednym z licznych w Japonii Onsenów (kliknijcie na link żeby zobaczyć, co to). Kąpiel w gorącej wodzie była błoga.

Kolejna noc była jeszcze mocnej zakrapiana niż poprzednia. Pod namiotem stała woda w związku z czym spało się niczym na łóżku wodnym. Około 05:00 mieliśmy już spakowane i zabezpieczone wszystkie rzeczy – byliśmy gotowi do ewakuacji. Namiot zdał jednak egzamin. Co do kempingu dodam jeszcze, że na każdym kroku byliśmy ostrzegani przed wizytą niedźwiedzi, których w tym dzikim regionie jest dużo. Pole namiotowe było w lesie i nie miało ogrodzenia. Dodatkowo w łazience wisiała kartka ostrzegająca przed lisami, które mogą zniszczyć namiot szukając pożywienia. Ponoć nie przeszkadza im obecność człowieka i nie sposób ich przepędzić.

Wypadałoby w tym miejscu opisać jakąś sensacyjną historię spotkania z dzikimi bestiami, co by trochę urozmaicić bloga, jednak poza powodzią nic więcej nas w nocy nie nawiedziło.

Z Ashakidake udaliśmy się w drogę powrotną na południe. Po drodze zatrzymaliśmy się w Hakodate, gdzie nad morzem odbywał się akurat festiwal sztucznych ogni. Było super. Paulina podziwiała przystojnych, wystrojonych Japończyków, a ja… oglądałem sztuczne ognie – i tej wersji się trzymajmy ;)

Festiwal sztucznych ogni

GALERIA ZDJĘĆ – Japońskie Tatry

Ruszyliśmy się z Tokio. jeszcze nie wszystko tam zbadane, poznane, ale liczymy jeszcze na przystanek w stolicy w drodze powrotnej na południe. Tymczasem gdy Tokio żegnało nas przepięknym słońcem, my wsiedliśmy w pociąg, który zabrał nas na Hokkaido – najdalej na północ wysuniętą wyspę Japonii. Można się stąd dostać na oddalone o kilkadziesiąt kilometrów wyspy należące do Rosji. Pierwszym przystankiem jest Hakodate. Malowniczo położona na półwyspie nad północnym Pacyfikiem dawna osada rybacka. Widać tu trochę wpływów zagranicznych, są 2 prawosławne kościoły, kościółek katolicki i piękna świątynia shintu. Poza tym są też dawne magazyny rybackie, dziś przerobione na knajpki, gdzie znów łamiąc zasadę oszczędności, zjedliśmy przepyszną kolacyjkę z owoców morza.  Główną atrakcją miasta jest jednak Mt. Hakodate, górująca nad miastem góra, na którą można wjechać kolejką. Dla Japończyków największą atrakcją jest zrobienie sobie zdjęcia z góry nocą z widokiem na rozświetlone miasto, dlatego gdy przyjechaliśmy tam przed 6-tą na górze było kilka osób, gdy odjeżdżaliśmy sporo po 7-tej były już tłumy. A propos Japończyków i Hokkaido to rzuca się w oczy, że jesteśmy tu jedynymi podróżującymi białymi, gdziekolwiek nie pójdziemy jest mnóstwo turystów japońskich, ale białych prawie wcale. Nocowaliśmy w uroczym pensjonacie w pokoju ze świetnym widokiem.

Widok z okna

Do tego przesympatyczny manager hotelu, który przed odjazdem zaoferował się zawieźć  nas na stację kolejową. Za darmo, no może za jeden uśmiech :) Piszę to, bo to tutaj niezwykłe. Nie ma napiwków, bakszyszy, żadnych drobnych tipów, a czy to w restauracjach, czy w hostelu, czy w sklepie, czy w przydrożnej knajpce, każdy jest przemiły, usłużny i stara się być bardzo pomocny.

Hakodate wykorzystaliśmy też jako bazę wypadową do Omuna Quasi National Park- 20 minut pociągiem z Hakodate. Park to teren dwóch jezior otaczających wulkan Komaga-take z charakterystycznym szpiczastym szczytem. W piękny dzień widoki muszą być genialne, my mieliśmy widoki zmienne, na początku niebo było trochę zachmurzone, potem widoczność była coraz lepsza. W parku wypożyczyliśmy rowery i objechaliśmy jeziora dookoła, zatrzymując się w co bardziej malowniczych zatoczkach. Ogólnie super, zwłaszcza, że mogliśmy podpatrzeć Japończyków w swoim żywiole.

Trzeba przyznać, że niewiele im do szczęścia trzeba :)

GALERIA ZDJĘĆ – Wyspa Hokkaido

Kolej w Japonii jest fantastyczna. Samoloty zostają w tyle. Na torach królują tzw. Bullet Trains czyli japońskie „Shinkansen”. Oczywiście nie można nimi dojechać wszędzie, dostępne są tylko w większych miastach.

Nie wiem,  jak Japończycy to robią ale według rozkładu jazdy tych pociągów można nastawiać szwajcarskie zegarki. Nie mam na myśli tylko godziny odjazdu, ale także godziny przyjazdu. Przykładowo wyruszyliśmy z Tokyo o 12:56 (co do sekundy  zgodnie z rozkładem) i po przejechaniu 631,9 km zatrzymaliśmy się na stacji Hachinohe dokładnie o tej godzinie jaką mieliśmy na naszych biletach – co do sekundy. Pokonanie tego odcinka zajęło nam 3h i 7minut – nieźle biorąc pod uwagę, że po drodze było sporo stacji. Shinkanseny rozpędzają się maksymalnie do 300km/h. Wszystko jest świetnie zorganizowane. Na stacjach zaznaczone są miejsca, w których należy się ustawić, aby się znaleźć bezpośrednio przed wejściem do wagonu, wszędzie znajdują się strzałki i informacje, dodatkowo są specjalni Panowie, którzy wskazują kierunek, pokazują schody itd. To samo dotyczy metra i kolejki JR w Tokyo, których sieć jest nieco bardziej rozległa niż warszawskie metro.

Mapa linii JR w Tokyo

Mapa metra w Tokyo

Nie muszę chyba dodawać, że w pociągach jest czysto, cicho i przyjemnie. Zadbano o wszystkie szczegóły. Przykładowo, w drodze do  Hakodate nagle wszyscy wstali i zaczęli obracać swoje fotele, pokazując nam abyśmy zrobili to samo. Nacisnęliśmy odpowiedni przycisk i gotowe. Okazało się, że od danej stacji pociąg zaczął jechać w przeciwnym kierunku, a siedzenie tyłem do kierunku jazdy, jest dla niektórych niekomfortowe.

Pokonanie 630 km na skrzydłach zajęłoby nam prawdopodobnie więcej czasu – licząc transfery na lotniska oddalone od centrum miasta (kolej dojeżdża do samego centrum), zainstalowanie się w samolocie które zawsze trwa, oczekiwanie na bagaż itd. Dodatkowo w pociągu jest więcej miejsca, jest ciszej i można podziwiać widoki. No i zawsze (przynajmniej teoretycznie) można z niego wysiąść w każdej chwili – w samolotach niewskazane.

I jeszcze jedna ciekawostka. Pisząc tego posta przejeżdżamy właśnie pociągiem 100m pod dnem morza – 240m pod poziomem lustra wody.  Seikan Tunnel jest najdłuższym i najgłębszym tunelem podwodnym na świecie (w sumie ma 53,85 km, z czego połowa znajduje się pod morzem).

Kolej w Japonii ma jedną wadę. Jest droga. Zrobiliśmy dobry interes, kupując wcześniej JR Passy. Kosztowały co prawda około 1500PLN od osoby, ale zwróciły się nam już po pierwszych dniach. Pewnie dlatego można je dostać wyłącznie poza granicami Japonii. Biedni Japończycy muszą bulić.

Po 12 godzinach lotu wylądowaliśmy w Tokyo o 09:00 rano czasu lokalnego. Na lotnisku odebraliśmy nasze JR Rail Passy, które kupiliśmy wcześniej przez Internet. Jest to rodzaj  2-tygodniowego biletu, który upoważnia nas do korzystania ze wszystkich połączeń kolejowych i autobusowych oferowanych przez JR. Jest ich sporo  i pokrywają całą Japonię. W ramach biletu możemy korzystać między innymi z tzw. bullet trains, pociągów jeżdżących około 300 km/h. Dzięki temu w 18 dni planujemy zobaczyć sporo miejsc oddalonych od siebie często ponad 1000 kilometrów.  Choć zobaczymy, ile z tego planu uda nam się zrealizować.

Pierwszy dzień minął dość sennie. W samolocie nie udało nam się za bardzo pospać, więc 8 godzinna różnica czasu nieco zaburzyła naszą egzystencję. Z pewnością za kilka dni organizm się przestawi, na razie mamy klasyczny jet lag. Zaczynamy rozumieć nieodparte pragnienie Japończyków, by każdej możliwej pozycji,  w metrze, przy barze, a nawet na spacerze uciąć sobie krótką drzemkę. Tyle regenerującego snu może być powodem  ich długowieczności.  Paulina odkryła też drugi powód- niesmaczne lub bezsmakowe jedzenie- jedzą więc mało i z konieczności to co pod ręką – dużo rybek.  A wiemy, co mówimy, bo dziś rano byliśmy na Tsukiiji Fish Market – największym targu rybnym świata. Zdecydowanie odradzam niejedzącym  ryb – wymaga twardych nerwów (Sylwia to z pewnością miejsce nie dla ciebie) – dla innych niezła atrakcja.

Poza tym pierwsze wrażenia z Tokio (co oznacza Wschodnią Stolicę) bardzo pozytywne. Nie przytłacza swoją wielkością i naszym zdaniem jest spokojne i przyjazne. Spacerując około północy, czuliśmy się bezpieczniej niż w Warszawie. O 23:00 ulice są pełne lekko podchmielonych  Japończyków wracających do swoich domów (gdziekolwiek by one nie były – kilka jest na naszej stacji metra). Wygląda na to, że wieczorami aktywnie odreagowują ciężkie dni pracy.

Z ciekawostek dodamy, że natknęliśmy się na sklep ze szczeniakami i kociętami „Pet Shop – Baby Doll”. Jest to z grubsza sklep dla miłośników zwierzątek- zabawek, więc w szklanych klatkach sprzedawane są wyłącznie maluszki – malutkie szczeniaczki i mini mini kotki. Słodko, tylko zastanawialiśmy się z Tomkiem, co się z nimi dzieje, gdy dorosną i tracą tę swoją rozkoszną niewinność?  Dla bardzo wrażliwych (znów myślę o Sylwii :) ) dodam, że maluszki trzymane są tam od godziny 15.00, więc rano zapewne są jeszcze przy mamie, albo na pewno na wybiegu.  Mnie jednak i tak serce się krajało, bo nie miały one nawet wody, a większość z nich cały czas poświęcała na rozpracowywanie zębami zamków od klatek.

Odpocząć od neonów i modernistycznej architektury można wśród świątyń i uliczek Asakusy, albo na brzegu rzeki Sumidagawa. To niskozabudowane (2, 3 kondygnacje), tradycyjne,  drewniane Tokio jest bardzo klimatyczne i urokliwe, ale gdyby taka zabudowa miała pomieścić wszystkich obecnych mieszkańców nie starczyłoby powierzchni całej Japonii.

Niestety mamy problemy komunikacyjne – angielski nie jest zbyt powszechny. Często nie sposób się dogadać nawet w najprostszej sprawie. Z pomocą przychodzi gestykulacja i przypadkowi przychodnie znający nieco angielski, także ogólnie dajemy radę. Jednak jak ktoś jest głodny (głodna Paulina = zła Paulina), w żadnej z tysiąca knajp nie ma ani literki po angielsku, a nagabywacze tylko z szerokim uśmiechem rozkładają ręce ”Welcome, no menu”  ( to wszystko  co znają po angielsku)  to człowiek traci cierpliwość.

Aha, no i nie działają nasze komórki (może to i lepiej, bo roaming ponoć chorendalnie drogi), także przez kolejnych 2,5 tygodnia jesteśmy dostępni tylko internetowo.

Pogoda ponura – w Tokyo kończy się właśnie monsun. Bardzo ciepło, ale japońskiego słońca jeszcze nie widzieliśmy. Na szczęście ktoś kiedyś wymyślił parasolki,  do tego przeźroczyste, także przez pryzmat parasolki też można zwiedzać świat :)

GALERIA ZDJĘĆ

PS: Uznaliśmy, że zdjęcia będziemy wrzucać na Picasa Web Album. Jest to dla nas chyba najwygodniejsza forma. Jak coś nie działa tak jak trzeba, albo macie jakieś uwagi techniczne związane z blogiem, dajcie znać na maila.

U Angoli

10 comments

Co by nie mówić, czytacie właśnie dziewiczy post z naszej podróży. Cóż za emocje..

 Jesteśmy w Londynie. Pierwszy nocleg poza domem za nami. Jeszcze tylko około 330 takich i wracamy. Wczoraj wieczorem złamaliśmy jedno z przykazań naszego wyjazdu – OSZCZĘDZAĆ! Zamiast zjeść kolację w hostelu jak przystało na podróżników, zajadaliśmy się pysznym makaronem w miłej knajpce popijając London Pride i Cydr  (ta ich duma bez rewelacji – nie ma czego zazdrościć). Naszym mamom to pewnie na rękę – jeżeli  często będziemy łamać to przykazanie, kasa się skończy i z pewnością zobaczymy się wcześniej :)

Teraz na lotnisku. Za 2h wylatujemy do Tokyo. W hostelu mamy chyba internet, więc pewnie się odezwiemy.

Pozdrowienia z Londynu!!

Dodaliśmy nowy dział „Praktycznie i technicznie”. Na razie umieściliśmy harmonogram zadań do realizacji przed wyjazdem oraz zagadnienia związane ze zdrowiem. Z czasem będziemy dodawać kolejne kategorie – pierwsze z nich jeszcze przed wyjazdem.

Zapraszamy do lektury!

Już niedługo… Wyruszamy 10.07.2010 – lecimy do Londynu i dalej do Tokyo. W Japonii będziemy do 29.07.2010.

Na przygotowania zostało nam około 2 tygodni. Czy wyrobimy się ze wszystkim? Nie mamy wyjścia… O praktycznej stronie przygotowań napiszemy w osobnym dziale „Praktyczne i techniczne” – postaramy zamieszczać się w nim wszystkie zagadnienia, które mogą być pomocne dla osób planujących podobne przedsięwzięcie.