WULKAN TANGKUBAN PERAHU

Nasza przygoda z jawajskimi wulkanami zaczęła się jeszcze z Dawidem i Iouanem w okolicach Bandung. Nasz pierwszy indonezyjski wulkan to wspomniany już Tangkuban Perahu. Do krateru dotarliśmy późnym popołudniem, dzięki czemu okolica była niemal pusta. I to chyba spotęgowało wrażenie  odrealnienia, zupełnej bajkowości. Bo trudno inaczej nazwać lazurowo-białe jezioro, nad którym unoszą się wieczne opary siarki, a wokół sterczą tylko kikuty dawno wymarłych drzew. Było popołudnie, słońce chyliło się ku zachodowi, a my wędrowaliśmy wzdłuż krateru, wdychając trujące opary i przyglądając się grupce nastolatków w trakcie dziwnej sesji fotograficznej. Miał być to tylko jeden z wielu jawajskich wulkanów, powoli zaczęliśmy się przygotowywać na to, co nas czeka.




WULKAN PANDAYA

Następnego dnia Dawid i Iouan zabrali nas na wulkan Pandaya. Nie dociera tam zbyt wielu turystów, o 4-tej po południu byliśmy tam zupełnie sami. Wulkan trzeba zwiedzać z przewodnikiem, nasz okazał się przemiłym gościem mówiącym po angielsku podobnie jak Dawid, więc dzięki ich kooperacji dowiedzieliśmy się sporo o wulkanie i jego historii. Wulkan wybuchł dwukrotnie w 1972 i 2002 roku. Za pierwszym razem zmiótł z powierzchni ziemi pobliską wioskę, za drugim mieszkańcy byli nieco lepiej przygotowani i wszystkich na czas ewakuowano. Jednak po pięknej zalesionej dolinie nie zostało zbyt wiele. Teren wulkanu był ogromny, poprzecinany zabielonymi od siarki górskimi potokami, z mnóstwem buchających żółtą siarczaną lawą kraterów i dużym, głębokim na 100 metrów zielonkawo-żółtym jeziorem w kraterze powstałym po wybuchu z 2002 roku. Gdyby nie nasz przewodnik nie odnaleźlibyśmy siebie, ani tylu pięknych zakątków na tak dużym terenie. Przewodnik okazał się też niezbędny, gdy w drodze powrotnej zapadła ciemność i z jedną czołówką staraliśmy się znaleźć drogę powrotną.




WULKAN BROMO

Nasze kolejne zaplanowane spotkanie z wulkanem Merapi w okolicy Jogyakarty nie doszło do skutku, gdyż w drodze złapała nas burza i tropikalna ulewa, która nie ustępowała do końca dnia. Zniechęceni aurą postanowiliśmy jak najszybciej zmykać z Jogyakarty, a gdzie mielibyśmy się udać, jak nie na dawno wyczekiwane i planowane spotkanie z wulkanem Bromo. W ostatniej chwili udało nam się wykupić 3-dniową wycieczkę, w trakcie której mieliśmy zobaczyć Bromo, a także położony na samym krańcu Jawy Ijen. Jak się później okazało mieliśmy szczęście, bo była to ostatnia przed tygodniową przerwą organizowana wyprawa. Jawajczycy uroczyście obchodzą koniec ramadanu- Idul Fitri. W tym roku Idul Fitri wypadało 10-11 września, a te 2 dni ulicznego świętowania  poprzedza kilka dni wakacji, gdy życie w islamskiej części Indonezji zamiera, w tym także życie indonezyjskich biur podróży. Mieliśmy wybór przyjrzeć się świętowaniu z bliska i utknąć na tydzień na Jawie, albo zmykać ledwie po jednym dniu w Jogyakarcie. Wybraliśmy wolność J Po 11-godzinnej jeździe dotarliśmy w końcu do bazy pod Bromo, szybki obiad i spać, bo o 3-tej pobudka i poranny jeep na punkt widokowy,  skąd mieliśmy obserwować wschód słońca nad Bromo. Słońce owszem wzeszło, ale wcale nie nad Bromo, a raczej dokładnie z przeciwnej strony, ale widok i tak był niesamowity. Przed nami rozciągał się nieziemski krajobraz 3 wulkanicznych stożków: zza wygasłego porośniętego trawą stożka, wyłaniał się buchający oparami Bromo, a za nim majestatycznie unosił się trzeci wulkan, który z godnością popalającego fajkę starca jedynie od czasu do czasy wypuszczał pojedynczy dymek. Poniżej unosiły się poranne mgły, a wschodzące słońce powoli ujawniało naszym oczom coraz więcej szczegółów. Może to kiepski poetycki opis (cóż poetką raczej nie zostanę), ale uwierzcie sam widok był czystą poezją. Po wschodzie słońca jeep zawiózł nas pod wulkan, gdzie mogliśmy się wspiąć na krawędź buchającego stożka. Alternatywą dla pieszej wspinaczki było wynajęcie konia, stąd tyle biednych kucyków czekających na zmęczonych turystów na każdym odcinku trasy. Dopiero, gdy zniknęły poranne mgły, zorientowaliśmy się, że ten niezwykły krajobraz jest w dużej mierze ukształtowany przez zupełnie płaską szeroką dolinę rzeczną, na tle której wyrastające nagle stożki wulkanów przypominają odrobinę księżycową krainę.




WULKAN IJEN

Z Ijenem nie mieliśmy już takiego szczęścia do pogody. Po 2-godzinnej równie wczesno-porannej wspinaczce, dotarliśmy nad krater wulkanu i właśnie wtedy zaczęło padać. Staraliśmy się nie tracić animuszu i postanowiliśmy mimo coraz mocniejszego deszczu zejść wzdłuż stromej kamienistej ścieżki do wnętrza krateru, nad brzeg turkusowego jeziora. Już na ścieżce zaczęliśmy spotykać kosze wypełnione bryłami siarki. Czekały na tragarzy, którzy mieli je znieść do położonego niżej miasteczka. A że następnego dnia zaczynał się Idul Fitri miały poczekać w tym miejscu jeszcze kilka dni. Wiedzieliśmy, że we wnętrzu krateru znajduje się kopalnia siarki, ale jakie było nasze zdziwienie gdy okazało się, że to ta sama kopalnia, o której dokument Tomek oglądał dawno dawno temu na National Geographic. Gdy podróżowaliśmy po Jawie kilkakrotnie wspominał film, mówiąc, że bardzo chciałby to miejsce zobaczyć. Wiedzieliśmy jednak, że szanse odnalezienia mglistego wspomnienia z przeszłości były niewielkie. A tu taka niespodzianka. Kolejną niespodzianką było nagłe przejaśnienie, dzięki któremu naszym oczom ukazało się turkusowe jezioro i  unoszące się nad nim mgły. Bajka! Zdecydowanie warto było zejść w głąb wulkanu, a o mały włos moglibyśmy tę ścieżkę pominąć. Kilka lat temu na tej ścieżce zmarła francuska turystka i od tamtej pory na samym wejściu na szlak postawiono tabliczkę zabraniającą pod wszelkim pozorem zejścia w głąb krateru. My jednak na szczęście pamiętaliśmy, że nasz przewodnik wspominał o malowniczym spacerze. Droga powrotna była już szybkim marszem do bazy, gdzie czekała na nas reszta grupy, która nie zeszła w głąb krateru. Pogoda jak to pogoda płata figle, ale jeszcze tego samego dnia po południu, w drodze na Bali zatrzymaliśmy na plaży, na wschodnim krańcu Jawy, gdzie po deszczowych chmurach pozostały już tylko mgliste wspomnienie.

Plaża gdzieś na Jawie

Plaża gdzieś na Jawie




W trakcie tej wycieczki poznaliśmy Francuzów: Stana i Florence, nasze podróżnicze bratnie dusze :) Jak się okazało Stan i Flo realizują podróż podobną do naszej, odwiedzają niemal te same miejsce i mają podobne pomysły na organizację wyprawy. Z przyjemnością spędziliśmy z nimi kolejne 2,5 dnia na Bali – ale o tym w kolejnej odsłonie henhen.