Nasza przygoda z Fidżi zaczęła się od sporej dawki stresu. Jak dotąd wszystkie nasze przeprawy samolotowe odbywały się zgodnie z planem i gładko przemieszczaliśmy się do kolejnej destynacji. Jak widać , co za długo to nie zdrowo. Czy jakoś tak :) Już w trakcie trwania nasza odprawa na lotnisku w stolicy Bali, Denpasar, została przerwana. Po 10 minutach sympatyczna pani poinformowała nas, że samolot do Sydney będzie miał minimum 4 godziny opóźnienia, a nasze bagaże, jak już nam wcześniej obiecano, nie zostaną nadane bezpośrednio do Nadi, tylko wyłącznie do Sydney. Linia Jetstar miała się zająć ewentualnym przebukowaniem naszego lotu do Nadi, na Fidżi. Tylko nikt z linii Jetstar nie raczył się nami zainteresować, każdy odsyłał nas gdzie indziej, aż w końcu zapewniono nas, że sprawą zajmą się w Sydney. Międzylądowanie w Australii pierwotnie miało trwać 6 godzin, więc uznaliśmy, że poczekamy na naturalny rozwój wydarzeń i być może uda nam się jeszcze dostać na nasz lot na Fidżi. Jednak noc na lotnisku zaczęła się nam bardzo dłużyć, a planowana godzina wylotu przesunęła się jeszcze z 3.00 na 3.30. Na pokład samolotu dostaliśmy się o 4.00, wyczerpani i pozbawieni nadziei na szybkie dostanie się na Fidżi. Najgorsze, że, jak zdaliśmy sobie sprawę, lot na Fidżi (sprzedany jako connecting flight) nie był w żaden sposób powiązany z lotem do Sydney umową linii lotniczych, więc w razie spóźnienia czekało nas kupno nowego biletu na własny koszt i kilka dni mniej na Fidżi. Iskierka nadziei pojawiła się, gdy kapitan zapewnił nas, że otrzymaliśmy pozwolenie na szybki start i jak najszybszy przelot do Australii. Faktycznie czas przelotu nagle skrócił się o 45 minut, co na lotnisku w Sydney dało nam 40 minut na szybki bieg po bagaże i przeniesienie się do hali odlotów. Obsługa Jetstar poproszona o pomoc w szybkim przemieszczeniu się przez Immigration Office pięknie nas zignorowała, więc musieliśmy wziąć sprawy w swoje ręce i… po prostu biec. Błagając po drodze urzędników o przepuszczenie nas bez kolejki, szybko przedostaliśmy się przez Immigration Office. Kolejną przeszkodą okazało się Quarantine, szczegółowe sprawdzanie każdego bagażu potencjalnie wwożącego niebezpieczne nasiona, muszelki , morski piasek i inne niosące zagrożenie dla Australii przedmioty. Manager Quarantine okazał się kochany i zgodził się przepuścić nas poza kolejnością i bardzooo długą kolejką. Jedynym problemem okazały się bagaże, które jak na złość nie chciały pojawić się na taśmie. Każda minuta czekania dłużyła się niemiłosiernie. W końcu wyjechały, rekordowo szybkie przesłuchanie na Quarantine przeprowadzone przez potężnego Sika w turbanie (przedsmak międzykulturowej Australii) i wyczerpujący bieg do hali odlotów. Do odlotu zostało  nieco poniżej 60 minut, ale udało się :) Od tej pory mogło już być tylko lepiej. I było!

Gdy dotarliśmy już na Fidżi, nagle wszystko zaczęło iść gładko i zgodnie z naszymi oczekiwaniami. Jeszcze na lotnisku udało nam się zarezerwować wszystkie noclegi, transporty łódką, a nawet rejs żaglówką Seaspray. Plan był taki, by spędzić po jeden, dwa dni na 6 wyspach w archipelagach Yasawa i Mamanuca, a ostatniego dnia żaglówką dotrzeć na 3 kolejne, bardziej oddalone wyspy archipelagu Mamanuca. Kolejnego dnia o 8.30 rano płynęliśmy już na legendarne wyspy Yasawa, nad nami rozpościerało się bezchmurne, niebieściutkie niebo, a na szyjach połyskiwały nam muszelkowe naszyjniki – prezent powitalny od naszego biura podróży. Napotykani po drodze, szeroko uśmiechnięci Fidżijczycy i mijane po drodze malutkie piaskowe kropelki z paroma palmami – atole Mamanucas podpowiadały nam, że oto zaczął się prawdziwy miesiąc miodowy. Jedynym transportem na oddalone od głównego lądu wyspy Yasawa jest nowoczesny i potężny katamaran zwany Yasawa Flyer, który w ciągu jednego dnia dociera do najbardziej wysuniętych na północ wysp i wraca, zabierając ze sobą opuszczających wyspy nieszczęśliwców. Mówię nieszczęśliwców, bo od pierwszej chwili na Fidżi przeczuwaliśmy, że każde opuszczenie wyspy będzie się wiązało ze smutkiem i nostalgią. I nie myliliśmy się.

Pierwszym naszym przystankiem, a jednocześnie ostatnim na trasie Yasawa Flyera była wyspa Nacula. Na każdej z wysp znajdują się 2, 3, maksymalnie 4 resorty (na niektórych, zwłaszcza malutkich Mamanucas, jest tylko jeden), my wybraliśmy Blue Lagoon Resort i był to absolutny strzał w dziesiątkę. Od pierwszej chwili na łódce dowożącej nas do plaży poczuliśmy absolutną magię Fidżi. Wszystko, absolutnie każdy szczegół zdawał się wprowadzać nas w błogi nastrój. Począwszy od powitania na łódce, bajecznego widoku zatoki, śpiewającego powitalną serenadę personelu resortu, powitalnych drinków i samego wyglądu ośrodka wszystko było po prostu idealne, lepiej byśmy sobie tego nie wymarzyli! :) Nie zrozumcie nas źle, ale jedynym minusem dłuższego podróżowania jest fakt, że z czasem przywyka się do niezwykłych widoków, nowych kultur i nowo napotykanych ludzi. Nowe miejsca nie wzbudzają już takiego entuzjazmu, jaki by wzbudzały, gdybyśmy mieli jedynie 2 tygodnie urlopu na ich podziwianie. Z Fidżi jednak było inaczej, od samego początku mieliśmy pełną świadomość kompletnej niezwykłości tego miejsca i jego mieszkańców. Kojarzycie uczucie lekkiego rozczarowania, gdy wymarzone miejsce, do którego docieracie okazuje się być nie do końca odzwierciedleniem poprawionej w photoshopie broszurki? Piasek jest nie do końca tak biały, zieleń jakaś mniej zielona, woda odrobinę brudna, no i w broszurce nie było mowy o tonach śmieci w pobliskich krzakach. No więc Fidżi nie rozczarowało nas nawet przez chwilę.

Czas na Naculi upływał nam na byczeniu się, wędrówkach plażą, mi na zdobywaniu najwyższego szczytu wyspy, a Tomkowi na nurkowaniu w okolicznych lagunach (między innymi podglądanie posiłku 3,5 metrowego rekina). Poza tym dzięki różnorodności zajęć organizowanych przez Blue Lagoon mieliśmy okazję upleść własne ozdoby z liści palmowych, potańczyć z mieszkańcami wioski w trakcie tradycyjnej ceremonii Meke, dowiedzieć się wszystkiego co możliwe o kokosach i odwiedzić pobliski Sand Bar- piaszczystą wysepkę, który formuje się wyłącznie w trakcie odpłuwy. Zostaliśmy też przywitani tradycyjną ceremonią Kava (rytuał picia napoju z korzeni kavy- rośliny o właściwościach uspokajających), podpatrzyliśmy tradycyjnie przygotowanie posiłku w podziemnym piecu, a w niedzielę wybraliśmy się na mszę do pobliskiej wioski. Jeszcze trochę czasu na podglądanie rafy koralowej wzdłuż naszej plaży i trzeba było ruszać na kolejną wyspę. Była niedziela, dzień odpoczynku, tego dnia jak jedynego personel resortu nie śpiewa pożegnalnej serenady i dobrze, bo chyba bym się tam popłakała.

Kolejna wyspa- Nanuya Lailai i otaczająca ją Blue Lagoon to miejsce akcji dwóch znanych hollywoodzkich filmów: Blue Lagoon z 1948 roku i remaku z 1980 roku z Brooke Shields. Wyspa przepiękna, choć nieduża. Dlatego już następnego dnia, po przejściu Nanuyi Lailai wzdłuż i wszerz (dosłownie), Yasawa Flyer przeniósł nas na kolejną wyspę: Manta Ray.

Manta Ray okazała się świetnym miejscem do imprezowania, pełnym młodych ludzi z całego świata. Takie towarzystwo zobowiązuje do sportowej aktywności, więc po 2 godzinach na wyspie, grając w siatkówkę, od razu wybiłam sobie kciuk ;) Ale skoro sportowo to na Manta Ray po raz pierwszy wypróbowaliśmy swoich sił na kajakach morskich. Dystans nie był długi, ale co najmniej dla połowy z nas emocjonujący (no dobrze, trochę się bałam). Tu też po raz pierwszy braliśmy udział w wyścigu krabów, nasze krabiątko zakwalifikowało się do ścisłego finału. Jesteśmy z ciebie dumni Rambo! Żeby było jasne, to nie ja wymyśliłam imię :)

Kolejne dni spędziliśmy na wyspach Waya i Waya Lailai. Wyspy słyną z bialutkiej plaży łączącej je w trakcie odpływu oraz wyjątkowo malowniczych górskich szlaków. Na obu wyspach wybraliśmy się na  górskie wędrówki (na Waya Lailai pokusiliśmy się nawet o wschód słońca), odwiedziliśmy też lokalne wioski. Po szybkiej przekąsce z kokosowego kraba na plaży łączącej dwie wyspy, zanurzyliśmy się, by obserwować pobliską rafę. Zaskoczyły nas piękne koralowe kaniony i udziwnione podwodne formacje. Co ciekawe nasz przewodnik, mieszkaniec lokalnej wioski, stwierdził, że w okolicy są rafy duuużo ładniejsze, a ta to nic specjalnego.

W efekcie przez pierwszy tydzień na Yasawach nie znaleźliśmy czasu, by po prostu poleżeć na plaży. Mieliśmy to nadrobić przez ostatnie dwa dni na wyspie Bounty Island, małym piaszczystym atolu leżącym w archipelagu Mamanuca. Kilka chwil na plaży i już zrobiło się nudno, więc najpierw obeszliśmy wyspę dookoła, a potem opłynęliśmy ją kajakiem. W międzyczasie sprawdziliśmy też podwodne krajobrazy. Bardzo malownicza rafa, część morskiego parku narodowego, zaczynała się dosłownie 3 metry od naszej plaży.

Ponadto dwa dni na odpoczynek na Bounty Island znacznie się skurczyły, bo ostatniego dnia pobytu na Fidżi zdecydowaliśmy się na rejs żaglówką Seaspray na piękną, niezamieszkałą wyspę Modriki. Na Modriki kręcono film Castaway. I choć w filmie główną rolę gra sama wyspa (w filmie wydaje się być znacznie większa), dla nas główną atrakcją była spora rafa koralowa wzdłuż brzegu wyspy. Sama wyspa jest przepiękna, ale bardzo malutka. Dlatego po 2 wyczerpujących godzinach na Modriki, wyruszyliśmy na większą, zamieszkałą Yanuyę. Była niedziela, dla Fidżijczyków czas święty, a tak naprawdę czas wielkiego spania. Dlatego już w szałasie na samym wejściu do wioski zamiast rytuału picia kavy, powitało nas chrapanie dwóch potężnych Fidżijczyków J Wędrując po wiosce, mogliśmy jeszcze podejrzeć kilkoro prawdziwie celebrujących dzień święty Fidżyjczyków. No cóż rejs dobiegał końca, ostatni przystanek na wyspie Manta i po 11 dniach wróciliśmy do Nadi, skąd kolejnego dnia odlatywaliśmy do Australii. Chyba jeszcze nigdy dotąd nostalgia nie dawała się tak bardzo we znaki. Kolejne miejsce do którego będzie trzeba wrócić!

Nacula Island

Nanuya Lailai Manta Ray

Waya i Wayalailai

Seaspray

Fiji pod wodą