Wspinając się na północ wzdłuż wschodniego wybrzeża naszym kolejnym przystankiem stało się Byron Bay. Nazwane tak na cześć dziadka słynnego poety, wybitnego nawigatora, jednego z oficerów wyprawy Kapitana Cooka. Niestety jakiś nieopierzony urzędnik omyłkowo założył, że musi chodzić o brytyjskiego poetę i nazwał sporą część ulic w miejscowości na cześć innych bardów. I dziś Byron Bay upamiętnia Keatsa, Shelly’ego, a o samym Lordzie Byronie niestety już zapomniano. Na szczęście o samym miasteczku nie zapomniano i dziś jest turystyczną mekką, ściągającą nie tylko wczasowiczów, ale także hipisów i miłośników zdrowego trybu życia, którzy zadomowili się tu na dobre. A Byron Bay ma sporo do zaoferowania: oprócz świeżego powietrza, przepięknych doskonałych dla surferów plaż i mnóstwa sklepów i knajp z ekologiczną żywnością, ma też najdalej na wschód wysunięty przylądek całej Australii. A wokół przylądka, latarnia morska, potężne skały i przepiękne zatoczki. Nie mylili się ci wszyscy, którzy tak bardzo namawiali na wizytę w tej niewielkiej miejscowości.
Następnym przystankiem w naszej podróży miało być Goald Coast- tzw. Złote Wybrzeże. Jak się jednak okazało Złote Wybrzeże to nic innego, jak tylko nadmorski pas wieżowców, nocnych klubów i kasyn, wyglądem przypominający nieco Las Vegas. Mało to malowniczy widok, zwłaszcza po tym wszystkim, co już widzieliśmy, więc zamiast wygrzewać się na pobliskich plażach cały dzień spędziliśmy w parku rozrywki Dreamland, połączonym z Parkiem Wodnym WhiteWater World. Słońce świeciło dość mocno, jednak jak się przekonaliśmy dygocząc w kolejkach do zjeżdżalni, na wodne atrakcje było jeszcze ciut za zimno. Więc większość dnia spędziliśmy krzycząc w niebogłosy, na takich atrakcjach jak Tower of Terror. Swoją drogą, świetnie skonstruowana kolejka: duże przeciążenia, a przy tym zero dyskomfortu, czysta adrenalinowa przyjemność.
Po atrakcjach parku rozrywki nadszedł czas na odwiedziny w Brisbane, pierwszym i ostatnim dużym mieście na trasie do Cairns. Swoją drogą mieście bardzo przyjaznym, co mogliśmy dostrzec mimo strug deszczu, którymi Brisbane nas przywitało – na co najmniej połowę z nas deszcz wpływał dość destrukcyjnie.
W parku położonym w samym centrum miasta można poopalać się na plaży, następnie popływać w bezpiecznych wodach laguny (basenu wyglądem mającego jednak przypominać spokojną morską zatokę), by na koniec sącząc drinka, pospacerować wzdłuż kwiecistych ogrodów. Do tego bazary z przepysznym, organicznym jedzeniem z wielu zakątków świata, kameralne centrum rozłożone na brzegu rzeki. Udało nam się odwiedzić nawet świątynię, w której złożone są szczątki jedynej australijskiej świętej, Mary MacKillop. Pierwsza w historii australijska beatyfikacja miała się właśnie zacząć, gdy przyjechaliśmy do Australii. O MacKillop trąbiły media, na ulicach wisiały jej podobizny, w telewizji puszczano o niej programy. A samą uroczystość beatyfikacyjną śledzić można było na żywo w radiu. Jak miło było usłyszeć na radiowych falach polski głos jednego z biskupów. Wygląda na to, że my, taki religijny naród, moglibyśmy brać przykład z żarliwości bezbożnych Australijczyków.
Po tej wyczerpującym biegu przez miasto nadszedł czas na 2-dniowy wypoczynek w położnej niedaleko Noosie, gdzie zatrzymaliśmy się na 2 dni u znajomych poznanych na wyspie Tioman w Malezji. Nie wypada jednak przychodzić z pustymi rękoma, więc po drodze zatrzymaliśmy się w miejscowym „Bottle shop”, gdzie zaskoczył nas wyjątkowo szeroki asortyment polskich alkoholi.
Ceny też wyglądały znajomo: te same cyfry, tylko w dolarach (stosunek do złotego jak 1:3). Po godzinie zaopatrzeni w sok jabłkowy i żubrówkę pukaliśmy już do drzwi Tanii i Hughesa. Jak się okazało Tania i Hughes, którzy, gdy ich spotkaliśmy, kończyli właśnie swoją podróż dookoła świata, wybrali sobie bardzo malownicze miejsce do zamieszkania. Na tyłach domu rzeka, z wielkich okien 3 sypialni widok na zatokę, 10 minut drogi na piechotę morze, a w okolicy niezliczony wybór plaż. Te 2 wspólnie spędzone dni były dla nas namiastką komfortowego życia niemal na łonie natury, które leży w zasięgu ręki niemal każdego Australijczyka, a także tysięcy przyjezdnych. Nic dziwnego, że Australia wciąż przyciąga tylu imigrantów. Gdyby na nas nie czekała jeszcze masa pięknych widoków i wrażeń, sami chętnie zaszylibyśmy się w takiej małej oazie. No ale po dwóch dniach domowych wygód, nocnego wędkowania przy piwku i długich nocnych rozmów, a także po najbardziej dziwacznym, przepięknym zachodzie słońca trzeba było wracać do naszej drogowej rzeczywistości. A czekała nas największa piaszczysta wyspa świata, Fraser Island, o której w następnej odsłonie henhen.pl.