Zanim zaczniemy pisać o naszej przygodzie z Australią, warto wspomnieć kilka ciekawostek związanych z tym osobliwym krajem. Po pierwsze nazwa: Terra Australis, z łaciny Ziemia Południowa. Czyż nie prosta? Oczywiście to perspektywa Europejczyka, ale taka nazwa się przyjęła i była używana już przez pierwszych odkrywców Australii, Portugalczyków. Potem dotarli tu jeszcze Holendrzy, którzy założyli osady głównie na zachodnim brzegu Australii. Wschodnie wybrzeże musiało poczekać na swoje szczęście/nieszczęście i ekspedycję kapitana Cooka, która dotarła tu po raz pierwszy w 1770 roku. Na wschodnim wybrzeżu jest nawet bardzo sympatyczne miasteczko: The Town of 1770, nazwane na cześć daty odkrycia, ale o nim później…
To że potem przeistoczyło się w kolonię karną to większość z was doskonale pamięta. Tak jak i pewnie to, że większość z nazw miast nadawano na cześć brytyjskich oficerów i nawigatorów: członków załogi kapitana Cooka, lub pozostałych w Wielkiej Brytanii oficjeli. I tak np. Byron Bay nosi imię dziadka buńczucznego poety, ponoć genialnego nawigatora, a Sydney nosi nazwę Lorda Sydneya- ówczesnego brytyjskiego ministra spraw wewnętrznych. Nie wiem jednak, czy wszyscy pamiętają, że oficjalnie Australia nigdy nie odzyskała niepodległości, wciąż jest dominium Wielkiej Brytanii. Owszem 1 stycznia 1901 roku ogłosiła się Federacją, ale oficjalnie nazywać się może jedynie Związkiem Australijskim, na czele którego stoi gubernator generalny reprezentujący Królową Australii, Elżbietę II. Zabawne to, zwłaszcza, że w 1999 roku przeprowadzono w Australii referendum, które miało przesądzić o dalszych losach bądź co bądź monarchii. Pomimo zdecydowanego poparcia idei republikańskich, większość Australijczyków zagłosowała przeciwko wszelkim zmianom.
I to właśnie w niechęci do zmian tkwi problem. Australijczykom obojętne będzie, czy będą niezależnym krajem, czy tylko dominium, o ile tylko nie będą musieli wprowadzać czaso- i pracochłonnych zmian do konstytucji. Taka niechęć do zmian objawia się też w kilku absurdalnych zapisach prawnych, które są w użyciu nieprzerwanie do kilkudziesięciu lat. Jednym z nich jest prawo umożliwiające wysyłanie za darmo pocztówek do Niemiec i Francji. Zapis wprowadzono w trakcie II Wojny Światowej, by ułatwić kontakt z walczącymi na froncie australijskimi żołnierzami (wspierali Wielką Brytanię). Tyle tylko, że nikomu nie przyszło do głowy przez kolejne 70 lat go zlikwidować. A wiemy z pierwszej ręki, od napotkanego w trakcie podróży Niemca. Sam nie wierzył, wysłał kilka pocztówek bez śladu znaczka. Dotarły po 6 dniach. Gdyby tylko w trakcie wojny pocztówki docierały w takim tempie…
Taką niechęcią do zmian można wytłumaczyć też inny dość osobliwy fakt. Po prostu szukając w Australii zakwaterowania, zaglądając do australijskich „hoteli”, moglibyśmy się srogo zawieść. Większość ładnych, XIX-wiecznych budowli noszących nazwę hotelu, to nic innego jak puby, gdzie oprócz tysiąca rodzajów piwa, niewiele można zaoferować wyczerpanemu turyście. Takie nazewnictwo pochodzi jeszcze z XIX wieku, gdy przez pewien krótki czas alkohol można było serwować jedynie obcokrajowcom. W związku z tym co sprytniejsi właściciele pijalni dobudowali na Pietrze kilka pokoi, domalowali napisy hotel, dzięki czemu mogli całkiem legalnie serwować alkohol. Nazewnictwo pozostało, a niektóre hotele-puby to dziś najlepiej zachowane przykłady XIX wiecznej architektury, a w mniejszych miejscowościach niejeden pub to najstarsza budowla w mieście.
Skoro już mowa o pubach, to trzeba wspomnieć inną refleksję z podróży. Mianowicie przemierzając Australię samochodem, często zatrzymywaliśmy się w małych miasteczkach, przypominających siebie nawzajem jak dwie krople wody. Cechą wspólną był jednak nie tylko wygląd: rozmieszczenie wszystkich budynków użytkowych wokół głównej ulicy, ewentualnie głównego skrzyżowania, ale też fakt, że życie w każdym z nich zamierało między godziną 16-tą a 17-tą. I nie mówimy tylko o biurach, bankach, czy poczcie, ale także o sklepach spożywczych, kafejkach, stacji benzynowej. Jedynym miejscem, gdzie wieczorową porą zawsze można było spotkać żywą duszę były puby, lub miejscowe ‘alkoholowe’- tzw. „bot tle shops”.
Te małe miejscowości, gdzie mieszka zaledwie garstka ludzi to z resztą taki typowy krajobraz Australii. Nawet wzdłuż najgęściej zaludnionego wschodniego wybrzeża, większe miejscowości dzielą setki kilometrów, przetykane jedynie malutkimi mieścinkami. Swoją drogą zaludnienie Australii to też ciekawa sprawa. W kraju o powierzchni prawie 24-krotnie większej od Polski żyje nieco ponad 22 miliony ludzi. Daje to gęstość zaludnienia 2,8 osoby/km2. W porównaniu do odwiedzonego przez nas wcześniej Tokyo, z gęstością zaludnienia 5930 osób/km2, tłoku w Australii nie mają. Warto też wspomnieć, że co czwarty mieszkaniec urodził się za granicą.
Wrażenia i zdjęcia z naszej podróży po wschodnim wybrzeżu Australii już wkrótce w kolejnych odsłonach henhen!
Comments