Browsing Posts published in Grudzień, 2010

Kochani!

Po raz pierwszy przyszło nam spędzać święta tak daleko od domu. Tęsknimy za Wami okropnie, ale też mamy świadomość, że są to święta wyjątkowe, być może już niepowtarzalne i na pewno na długo zapadną nam w pamięci. I choć w tym roku trudniej nam złożyć Wam wszystkim życzenia osobiście, wiedzcie, że myślami, sercem i duchem jesteśmy z Wami.

Kochani, życzymy Wam radosnych, spokojnych świąt w ciepłej, rodzinnej atmosferze, w otoczeniu najbliższych. Niech Wasze marzenia spełniają się jedno za drugim. Niech moc, pozytywna energia i uśmiech będą z Wami!

Oby w Waszych sercach było tak słonecznie, jak tu gdzie teraz jesteśmy! ;)

Paulina i Tomek

Pierwsze kroki zaraz po odebraniu samochodu skierowaliśmy do Rotorui, niedużego miasta w centralnej części Północnej Wyspy. Zaraz po wjechaniu do miasteczka daje się wyczuć wszechobecny zapach siarki. Bulgoczące błotniste lagunki w centralnie położnym parku  i wytryskujące na wysokość 20 metrów gejzery widocznie nieco dalej pozwalają domyślić się, co dzieje się zaledwie kilka metrów pod cienką skorupą ziemi, na której leży Rotorua. I rzeczywiście miasteczko to jest nowozelandzką stolicą geotermalnych zjawisk. Jest też bardzo ważnym ośrodkiem kultury maoryskiej, jednym z regionów najdłużej i najgęściej zaludnionych przez Maorysów. To tu znajduje się jedyny maoryski teatr.

Wioska Whakarewarewa

Pierwsze kroki w miasteczku kierujemy więc do termalnej wioski Whakarewarewa, która przybliży nam odrobinę zarówno maoryskie tradycje i kulturę, jak i historię geotermalnej aktywności Rotorui. Od ponad stu lat po wiosce oprowadzają miejscowi maoryscy przewodnicy. Niektórzy z nich zyskali międzynarodową sławę, zwłaszcza ci, których wybrano do oprowadzenia po wiosce członków królewskiej rodziny. Nasza przewodniczka nie miała może kontaktu z Królową, ale i tak w ciekawy sposób, do tego z charakterystycznym nowozelandzkim akcentem (i zamiast e), przybliżyła nam historię wioski. Drewniane domostwa rozrzucone są wśród niewielkich, buchających parą basenów termalnych, które miejscowi od zawsze wykorzystywali do przyrządzania jedzenia. W końcu nie ma to jak ugotowane w bulgoczącej wodzie jajko, albo kukurydza przyrządzona na cuchnącej siarką parze.

Oryginalna nazwa wioski nieco dłuższa...

Wizyta w wiosce obejmuje też występ niewielkiej trupy teatralnej, która prezentuje lokalne tańce i pieśni, a także tradycyjne wojenne rytuały. Z nostalgią stwierdziliśmy, że zarówno stroje, melodie jak i wykorzystywane instrumenty zadziwiająco przypominają te, które można było spotkać na Fiji. Maorysom nie sposób byłoby się wyprzeć swoich polinezyjskich korzeni. Kolejną zaletą wizyty w wiosce jest możliwość przyjrzenia z bliska wytryskującemu ponoć nawet na wysokość 20 metrów gejzerowi Pohutu. Gejzer jest główną atrakcją położonego obok parku Te Pui, do którego wstęp kosztuje dwukrotnie więcej niż wstęp do wioski. Widok z punktu widokowego na terenie Whakarewarewy jest równie dobry, jeśli nawet nie bardziej malowniczy. Stwierdzamy więc, że wizyta w wiosce jest podwójnie warta swojej ceny.

Widok na gejzery

Po wyczerpujących kilku godzinach w wiosce, z łatwością można się zrelaksować w miejskim parku, gdzie bulgoczące błotniste baseny stanowią równie malowniczą atrakcję, a wymęczone nogi można wymoczyć w gorących źródłach.

Naszą pierwszą noc w spaceshipie spędziliśmy nad położonym kilkanaście kilometrów od Rotorui jeziorze, wśród wzgórz, na których pasły się błogo owce. Miły wstęp do naszej drogowej odysei. Jak się okazało takich malowniczo położonych jezior jest w okolicy Rotoruy więcej. Nad jednym z nich króluje wulkan Tarawera. Dziś już wymarły, jednak jego wybuch w 1886 roku zapisał się w historii Nowej Zelandii jako jedna z największych naturalnych katastrof. Kosztował życie 150 osób, zniszczył przepiękne wapienne tarasy, podstawę ówczesnej turystyki i zmiótł z map kilka okolicznych wiosek. Jednej z nich, Te Wairoa, poświęcone jest muzeum o wiele mówiącej nazwie „Buried Village”- „Zakopana wioska”.

Okolice Buried village

Sama wioska nie zrobiła na nas ogromnego wrażenie, ot i kilka odkopanych z błota dawnych budynków. Jednak barwnie opisana historia erupcji, na którą składały się osobiste tragedie mieszkańców, a do tego przepiękne położenie wioski: na wzgórzu wśród niewielkich wodospadów, z widokiem na migoczący w oddali wulkan Tarawera i położone u jego stóp jezioro… No cóż to głownie dla widoków warto odwiedzić okolice „Buried village”.

Wai-o-Tapu

Wszystko co w Rotorui i jej okolicach widzieliśmy bije jednak na głowę- termalny park „Wai-o-Tapu”. Nowa Zelandia z folderów, gazet podróżniczych i internetu, nie wiedzieć dlaczego, jawiła mi się właśnie jako geotermalny miks kolorów pomarańczowego, zielonego i białego. Takie zdjęcia utknęły mi w pamięci, ale nie bardzo mogliśmy zlokalizować ich pochodzenie. Aż tu przypadkiem w drodze z Rotorui do Tapu ujrzeliśmy znak wskazujący na zjazd na „Wai-o-Tapu”- Thermal Wonderland. Hmm? Postanowiliśmy spróbować. Po drodze minęliśmy jeszcze gigantyczny pożar, jak się okazało kontrolowane wypalanie lasu. O co, jak o co, ale o niedobór drewna Nowozelandczycy nie muszą się martwić. No cóż i pożar i samo „Wai-o-Tapu” zapewniły nam niezapomniane widoki. Z resztą niech zdjęcia mówią same za siebie…  Strach tylko pomyśleć, że mogliśmy ten znak po prostu minąć…

Wioska Whakarewarewa

Rotorua i okolice

Buried Village i okolice

Wai-o-Tapu

Część z czytelników naszego bloga prawdopodobnie pamięta, że po Australii jeździliśmy pomarańczowym Spaceshipem o wyrafinowanej nazwie Kosmiczne Jaja. Już w Sydney, kiedy załatwialiśmy formalności wiązane z wypożyczeniem auta, zdecydowaliśmy, że podobną maszynę wypożyczymy w Nowej Zelandii. Spaceships ma również przedstawiciela w kraju Kiwi – rezerwując auto w dwóch krajach dostaliśmy stosunkowo korzystną ofertę.

No i tak po 21 dniach spędzonych w pomarańczy w Australii i przejechaniu 4050 km, po kilku dniach przerwy wracamy do naszego małego domu na kółkach. Jako, że w domu tym spędzamy prawie 50 dni i nocy (21 w Australii i 26 w NZ) zdecydowaliśmy zadedykować mu osobnego posta.

W NZ przesiedliśmy się w nowszą od australijskiej wersję Toyoty Estima. Mieliśmy szczęście ponieważ trafiliśmy na „nowy” samochód, który jeszcze nigdy nie był wypożyczany. Nie był oczywiście fabrycznie nowy (około 70000 km przebiegu), ale dopiero co przerobiono go na campervana.  Tym sposobem wszystko (poza zaplamioną tapicerką) było w nim świeże i czyste.

Silnik 2,4 litra, automatyczna skrzynia biegów, wszystkie systemy bezpieczeństwa i udogodnienia jakie powinien posiadać nowoczesny samochód były na miejscu. Auto prowadziło się znakomicie. Z punktu widzenia kierowcy miało tylko jedną wadę – kierownicę zainstalowano po złej stronie.Do tego jak na złość wszyscy dookoła jeździli po złej stronie jezdni. Ale cóż, do wszystkiego można się przyzwyczaić. Gdy po raz pierwszy wyjechałem w Sydney na ulicę, czułem się „nieco dziwnie”, ale po przejechaniu pierwszych setek kilometrów było już OK. Czasami zdarzało mi się jechać zbyt blisko lewej krawędzi jezdni, a zamiast kierunkowskazu włączać wycieraczki, ale ogólnie, ku mojemu zaskoczeniu, przestawiłem się na drugą stronę zadziwiająco łatwo. Stało się tak pewnie dzięki  temu, że nie musiałem zmieniać biegów – automat był błogosławieństwem. Tak np. zamiast zredukować bieg, mógłbym otworzyć drzwi. Po przejechaniu 4000 km w AUS, lewa strona w NZ nie stanowiła już żadnego problemu, a wręcz stała się oczywista.

Kokpit Spaceshipa

W NZ mają tylko jedną dziwną zasadę, do której trudno było się przyzwyczaić: skręcając w lewo, trzeba ustąpić pierwszeństwo temu, kto skręca w prawo. W przełożeniu na naszą stronę: skręcając z trasy w prawo musicie ustąpić pierwszeństwo tym skręcającym w lewo. Przyznam szczerze, że teraz ten przepis wydaje mi się nawet naturalny, ale pamiętam, że na początku nie mogłem pojąć logiki tej zasady. Generalnie chodzi o to, że ten skręcający w lewo w Polsce ma trudniej i powinien mieć pierwszeństwo.

??????

Ale starczy o perspektywie kierowcy, pomówmy teraz o perspektywie mieszkańca. Samochód jak już wiecie nie jest do końca prawdziwym wypasionym campervanem. Jest to wersja raczej uproszczona, ale posiada wszystko, co potrzebne do przetrwania, poza prysznicem i toaletą.

KUCHNIA

W aucie mieliśmy małą lodówkę, która na styk spełniała nasze potrzeby. Jedyny problem stanowiły piwa – obok jedzenia nie mieściło się więcej niż 2 butelki, więc było trzeba systematycznie dokładać. Auto było wyposażone w podwójny system zasilania dwoma akumulatorami. Jeden z nich służył do zasilania domowych sprzętów podczas postoju. Noc wytrzymywał bez większych problemów (tylko raz w Australii zdarzyło się nam rozładować oba akumulatory i musieliśmy wzywać pomoc).

Lodówka i szafka kuchenna

W kuchni nie może zabraknąć również kuchenki gazowej. Dwa palniki podłączone do przenośnych, wymiennych butli. Samochód był wyposażony w zewnętrzny stolik, na którym można było z łatwością używać kuchenki.  Garnki, patelnia, talerze, sztućce, kubki, deska do krojenia – cały przybornik kucharza i konsumenta mieliśmy na miejscu.

Kuchenka w naszej kuchni

Był też zbiornik wody, z którego mogliśmy w łatwy sposób pompować wodę. Wodę było trzeba rzecz jasna systematycznie uzupełniać.

Zbiornik wody

JADALNIA

Auto było wyposażone w przenośny stolik i dwa krzesełka. Tym sposobem nasza jadalnia na świeżym powietrzu systematycznie zmieniała widok – plaża, morze, las, góry, wulkan, wodospad, strumyk, jezioro, szalet miejski – do wyboru do koloru.

Jadalnia w opcji z widokiem na jezioro

Była też opcja jedzenia w środku na małym stoliku, ale nie zdarzyło nam się z niej chyba skorzystać.

POKÓJ DZIENNY

W pokoju dziennym mieliśmy kanapę, którą mogliśmy używać w trzech wariantach.

1. Kanapa skierowana przodem do kierunku jazdy – ustawienie wykorzystywane najczęściej podczas jazdy. Mogliśmy zabrać autostopowicza (co kilka razy nam się zdarzyło) lub mieć łatwy dostęp do naszego bałaganu. Formalnie samochód był zarejestrowany na 4 osoby.

Wariant 1

2. Kanapa skierowana w kierunku przeciwnym do kierunku jazdy – rzadko korzystaliśmy z tego ustawienia, było jednak potrzebne do rozłożenia łóżka wewnątrz auta (szczegóły poniżej).

Wariant 2

3. Kanapa ustawiona bokiem – najczęściej wykorzystywany wariant podczas postoju, gwarantował największą powierzchnię i komfort pokoju dziennego.

Wariant 3 ze stolikiem w pokoju dziennym

Na pokój dzienny składała się również sala kinowa. Nasz dom był wyposażony w odtwarzacz DVD i mały ekran. Jako, że mieliśmy kilka filmów kupionych jeszcze na Bali, mogliśmy spędzić miły wieczór filmowy przy lampce nowozelandzkiego wina (precyzyjnie rzecz ujmując przy plastikowym kubku).

Sala kinowa

W pokoju dziennym mieliśmy też mały stolik, ale rzadko z niego korzystaliśmy.

SYPIALNIA

Sypialnię mogliśmy zaaranżować na dwa sposoby.

Sposób 1:

Na tylnej klapie samochodu rozkładamy specjalnie przystosowany namiot, dzięki czemu powiększamy przestrzeń wewnętrzną. Tym sposobem sypialnia i pokój dzienny dostępne są jednocześnie. Materiał jest wodoszczelny, ale nie do końca zimnoszczelny. Są dwa okienka z moskitierą.

Namiot w wariancie 1

W sypialni - wariant 1

Sposób 2:

Wykorzystujemy specjalne podpórki w środku auta i rozkładamy łóżko we wnętrzu naszej Toyoty. Tym sposobem jesteśmy szczelnie zamknięci, ale pokój dzienny nie jest dostępny.

Sypialnia w wariancie 2

W 95% wykorzystywaliśmy wariant 1 – gwarantuje on więcej przestrzeni. Wariant 2 wykorzystaliśmy kilka razy gdy było bardzo zimno, albo gdy nocowaliśmy w miejscach, w których nie czuliśmy się w 100% bezpiecznie (w wariancie 1 domniemany napastnik lub stwór leśny mógł w łatwiejszy sposób wedrzeć się do naszej sypialni). Materace były wygodne, a pościel ciepła, więc wysypialiśmy się bez większych problemów.

GARDEROBA

Z tyłu auta pod materacem mieliśmy dużą skrzynię, w której mieściła się cała zawartość naszych plecaków. Dzięki temu, przy odrobinie chęci, udawało się utrzymywać względny porządek w mieszkanku.

Garderoba

OGRÓDEK

Z boku samochodu mogliśmy rozłożyć daszek, który powodował że nasza prywatna zadaszona przestrzeń powiększała się o kilka metrów kwadratowych. Korzystaliśmy z tej opcji tylko wtedy, gdy zatrzymywaliśmy się gdzieś na dłużej.

Gospodyni w ogródku o zachodzie słońca...

To by było na tyle o naszym domu na kółkach. Brakowało nam jedynie łazienki. Z tego też powodu w większości przypadków staraliśmy się zatrzymywać na noc w miejscach z dostępną toaletą i prysznicami. Czasem z dużą zazdrością patrzyliśmy na duże, w pełni wyposażone campervany. Jednak naszym atutem w porównaniu do dużych apartamentowców była szybkość i zwinność. Na krętych drogach Nowej Zelandii wszystkie kolosy zostawały daleko w tyle!

Czas najwyższy napisać o tak długo przez nas wyczekiwanych odwiedzinach Nowej Zelandii. Kraj położony na 2 wyspach: Północnej i Południowej od początku jawił się nam jako trochę tajemniczy ląd pięknych zielonych wzgórz, słabo zaludniony, owiany maoryskimi legendami, no i najbardziej jak to możliwe oddalony od domu. Byliśmy ciekawi i gotowi na nowe doznania. Jednak wybór Auckland jako pierwszego przystanku w kraju pozwolił na bardzo łagodną aklimatyzację. I to z kilku powodów.

Po pierwsze, Auckland to duże, doskonale rozwinięte miasto i zdecydowanie najbardziej zaludniony obszar Nowej Zelandii. Wystarczy wspomnieć, że w całej Nowej Zelandii żyją 4 miliony ludzi, z czego ponad 1,5 miliona w Auckland i jego okolicy. Poznawanie dzikiej Nowej Zelandii trzeba było więc zostawić na nieco później.

Azjatycka kuchnia króluje w Auckland...

Po drugie, samo miasto to niezwykła mieszanka Azjatów, Polinezyjczyków, Pakeha (jak Maorysi nazywają białych Nowozelandczyków europejskiego pochodzenia) i Maorysów. Stołując się głównie w azjatyckich knajpkach, na każdym kroku spotykając mieszkańców Fiji i innych wysp Polinezji, z łatwością można było się poczuć jak w starej znajomej Azji, lub gdzieś w gościnnej Polinezji. I faktycznie Auckland jest oficjalnie największym polinezyjskim miastem świata. Żadna z rozsypanych na Pacyfiku wysp nie skupia w jednej miejscowości tylu mieszkańców Polinezji. A do Auckland wciąż masami napływają mieszkańcy Tonga, Samoa, wysp Cooka, Fiji i wielu wielu innych. Głównie po edukację, bo to tu znajduje się największy nowozelandzki uniwersytet, ale jak to często bywa, zadamawiają się tu na dobre.

Centrum Auckland

No i po trzecie, ze swoim doskonałym Narodowym Muzeum Nowej Zelandii, Auckland to idealne miejsce, by zgłębić tajemnice tego mistycznego kraju, poszperać odrobinę w jego historii i tym samym przygotować się na podróż w głąb kraju.

A historia Nowej Zelandia to oddzielny, interesujący rozdział podróży każdego odwiedzającego ten wyspiarski kraj. Pierwsi mieszkańcy przybyli tu z wysp Polinezji między 900 a 800 lat temu, a więc całkiem niedawno. Nie wiadomo dokładnie z których wysp przybyli przodkowie dzisiejszych Maorysów: Tahiti, Samoa, Fiji, czy Marques? Jednak różnorodne DNA przywiezionych przez nich psów i szczurów sugeruje wiele podróży z najróżniejszych zakątków Polinezji. Wielotygodniowa przeprawa  na długich wojennych łodziach żeglarskich, zwanych waka, z których każda mieściła około 150 osób i kilkaset zwierzaków, była nie lada wyczynem. Pewnie dlatego większość z nich nigdy nie powróciła już w cieplejsze rejony Pacyfiku. Z tego samego powodu dowódcy każdej z wypraw cieszyli się ogromnym szacunkiem, a ich potomkowie do dziś szczycą się tym, iż wywodzą się z jednej z 7 pierwszych legendarnych waka. Co ciepłolubnych Polinezyjczyków przyciągnęło w niegościnne, zimne zatoki Nowej Zelandii? Maoryska nazwa Nowej Zelandii: Aotearoa oznacza bowiem nic innego jak „kraina długich, białych chmur”. Dwie rzeczy: zwierzęta i drewno, którego tu można było znaleźć aż w nadmiarze. To samo nie dotyczy jednak zwierząt. Z wyjątkiem nietoperzy w Nowej Zelandii nie występowały w zasadzie żadne lądowe ssaki. Dopiero Maorysi sprowadzili tu psy i szczury, które pozbawione naturalnych wrogów szybko zdominowały obie wyspy. No więc o jakie zwierzęta może chodzić? Ptaki i ssaki morskie. Dziś już wymarłe, największe ptaki świata: Moa, których wysokość dochodziła do 3,5 metra, zamieszkiwały obie wyspy Nowej Zelandii jeszcze w XVII wieku. Polowania doprowadziły do ich wymarcia. Na szczęście takiego losu udało się uniknąć fokom, lwom morskim i wielorybom, które nieprzyzwyczajone, by ktokolwiek na nie polował, szybko stały się głównym pożywieniem Maorysów.

Muzeum w Auckland

To z resztą z wielorybami i fokami wiąże się współczesna, europejska część historii Nowej Zelandii. Bo choć już w 1642 roku wyspy odwiedził holenderski statek kapitana Tasmana (i to Duńczycy pozostawili po sobie nazwę „New Sealand”- nowy morski ląd), Maorysi powitali go wówczas strzałami. Zginęło 4 marynarzy i przez kolejnych 100 lat żaden europejski statek nie zaciągnął się już w te rejony. Do czasu wyprawy niczym niezrażonego kapitana Cooka, który z wyjątkową łatwością zjednywał sobie tubylców. Choć jak mówią, nic nie trwa wiecznie – w końcu i Cook zginął zatłuczony pałkami przez Hawajczyków, a jego ciało zjedzono. Kto wie, może to lepiej bo załoga Cooka nazwała Hawaje wyspami Sandwich i gdyby nie ten ‘incydent’ zapewne to ta nazwa przeszłaby do historii. Ważne, że przed śmiercią w 1769 roku Cook dotarł do Nowej Zelandii, sporządził szczegółową mapę linii brzegowej obu wysp i tym samym utorował drogę tysiącom wielorybników i kłusowników polujących na foki i lwy morskie. Tym razem Maorysi okazali się nieco łaskawsi i już wkrótce wzdłuż brzegów Wyspy Północnej jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać niewielkie osady rybackie. Rybacy, jak wiadomo, to raczej prości ludzie, w 99% mężczyźni, więc osady te szybko przeistoczyły się w siedliska rozpusty, gdzie na 3 domy mieszkalne przypadał 1 dom publiczny. Zaniepokojeni tym misjonarze, a także sami Maorysi po pomoc zwrócili się do Brytyjskiej Królowej. Przykład położonej w pobliżu Australii pokazywał, iż ‘opieka’ korony gwarantuje spokój i porządek publiczny. I tak do Nowej Zelandii zawitał pierwszy brytyjski rezydent: James Busby, który w 1840 roku doprowadził do podpisania Traktatu z Waitangi. Traktat uważa się dziś za przełomowy dokument stanowiący o powstaniu nowego państwa. Jednak gdy zgromadzeni na niewielkim ranczu w zatoce Bay of Islands, maoryscy wodzowie podpisywali dokument mający gwarantować im opiekę i ochronę Brytyjskiej Korony, nikt nie zdawał sobie jeszcze sprawy z jego wagi. Faktycznym impulsem do podpisania dokumentu była groźba jednego z francuskich hrabiów, który, zakupiwszy duży kawałek lądu na północy Północnej Wyspy, ogłosił się miejscowym królem i zapowiedział swoje rychłe przybycie wraz z 200-osobową załogą statku. Ten zabawny, dziś nic nieznaczący incydent miał dać początek Nowej Zelandii? Wygląda na to, że 500 wodzów, którzy podpisali Traktat, nie do końca zdawało sobie sprawę, co tak naprawdę opieka Brytyjskiej Korony oznacza. Ponadto w myśl prawa traktat nie powinien stanowić o losie obu wysp, gdyż wielu miejscowych wodzów, zwłaszcza z Południowej Wyspy, nigdy go nie podpisało. Położył jednak fundament dla wieloletniej obecności Brytyjczyków w Nowej Zelandii i powstania kolejnego dominium Wielkiej Brytanii. Tak jak w przypadku Australii do dziś głową Nowej Zelandii jest królowa brytyjska, a władzę w jej imieniu sprawuje gubernator generalny.

Jednak sam fakt podpisania traktatu świadczy już o zupełnie innym przebiegu stosunków społecznych między Maorysami i nowymi osadnikami, niż miało to miejsce w sąsiedniej Australii. Faktycznie, Maorysi, choć przez długie lata dyskryminowani, nigdy nie zostali zepchnięci na margines społeczny. Są widoczni w każdej sferze życia Nowej Zelandii: politycznej, kulturowej czy społecznej. Mało tego podczas gdy na początku XIX wieku ich populację szacowało się na 110 tysięcy, dziś do maoryskich korzeni przyznaje się blisko 650 tysięcy Nowozelandczyków. Maoryski jest jednym z oficjalnych języków Nowej Zelandii, a maoryska kultura to dziś doskonale sprzedający się turystyczny towar.

Z resztą poszanowanie dla różnic i indywidualności przejawia się w Nowej Zelandii w każdej dziedzinie życia społecznego i politycznego. I tak mimo, że oficjalnie Nowa Zelandia jest wciąż monarchią konstytucyjną, zezwala też istnienie wewnątrz kraju niewielkiej republiki, administracyjnie niezależnej od centralnej władzy. Republiką ogłosiła się bowiem mała wioska Whangamomona, której nie spodobała się zmiana przebiegu administracyjnych granic. Nowy podział granic regionu zakładał, że mieliby grać dla wrogiej drużyny rugby. A to byłby uszczerbek honoru nie do odżałowania, więc w 1989 roku Whangamomona ogłosiła się republiką i od razu przystąpiła do niezależnych wyborów głowy państwa. Jednym z pierwszych wybranych prezydentów był Billy Kalosz, koza, której zmarło się po 18 miesiącach sprawowania urzędu. Z resztą może to i lepiej, bo prezydenturę objęła w dwuznacznych okolicznościach, po przeżuciu kartek z głosami wspierającymi pozostałych kandydatów. Po kozie urząd objął pudel Tai, który jednak ustąpił zaraz po tym, jak próbowano targnąć się na jego życie. Od 2004 roku władzę sprawuje Murtle the Turtle, który mimo przydomku, jest jednak człowiekiem.

Odjechane? No ale czego można się spodziewać po narodzie, który każe się nazywać Kiwi w hołdzie małemu endemicznemu ptakowi, który nie dość że nie lata, to jeszcze prowadzi nocny tryb życia, co praktycznie uniemożliwia ujrzenie go w naturze. Jednocześnie po narodzie tak sprytnym, że choć owoc kiwi pochodzi z Chin i długo nazywany był chińska borówką, w latach 50-tych przedsiębiorczy Nowozelandczycy przemianowali go na kiwi, zapewniając sobie tym samym uprzywilejowaną pozycję największego światowego eksportera. No i w końcu po narodzie, który wymyślił takie atrakcje jak bungy jumping, zorbing, czy skydiving. Swoją drogą, my też nie mogliśmy się oprzeć okazji i w ojczyźnie sportów ekstremalnych musieliśmy spróbować choć małej części tych atrakcji.

Opinię świrusów potwierdza tylko fakt, iż Nowozelandczycy mają chyba najostrzejsze na świecie przepisy celne. Na teren kraju nie można wwieść ani odrobinki jedzenia, żadnych większych muszelek, produktów pochodzenia zwierzęcego, ani ziarenka piasku. Tym samym nasze buty trekkingowe, zanim dopuszczono je do wjazdu na teren Nowej Zelandii, musiały przejść solidne odpiaszczenie i mycie J Wyszły z tego cało, a nas z uśmiechem wpuszczono do Nowej Zelandii. Takie przepisy wydają się być może nieuzasadnione, jednak, jak się wkrótce przekonaliśmy, mają swoje logiczne podstawy. Otóż Nowa Zelandia to jeden z niewielu krajów na świecie, do którego nie docierają masowe choroby, nie występują tu żadne jadowite zwierzaki, takie jak węże, czy pająki i tylko dzięki surowej polityce celnej Nowozelandczykom udaje się taki stan rzeczy utrzymać. Mówi się, że być może właśnie ze względu na odległość i odizolowanie Nowej Zelandii udało się utrzymać równowagę między europejską i maoryską populacją. Maorysów nigdy nie dotknęła bowiem plaga ospy wietrznej, czy innych chorób, które zdziesiątkowały Indian, Aborygenów i inne rdzenne populacje. Ze względu na odległość, wszyscy zarażeni Europejczycy zdążyli umrzeć na statkach w drodze do nowej ojczyzny.

Szkoda tylko, że podobny los nie spotkał przywiezionych z Europy królików, czy sprowadzonych z Australii possumów. Pozbawione naturalnych wrogów zwierzaki rozmnożyły się niekontrolowanie i teraz wyżerają nowozelandzkie lasy (possumy) i niszczą uprawy (króliki). Rzeczywiście, na własne oczy przekonaliśmy się, że są wszędzie. Widok harcującego przy namiocie possuma, czy królika jest dość powszedni, a na drogach trzeba być naprawdę uważnym, by nie przejechać stada tych małych nowozelandzkich szkodników.

No ale skoro już o zwierzakach, to wspomnę tylko o najliczniejszych mieszkańcach Nowej Zelandii: owcach. Ktoś pytał mnie już, czy naprawdę jest ich tam sporo. Tak, naprawdę Nowa Zelandia to kraina owiec. Są wszędzie. Zaryzykuję stwierdzenie, że średnio każdy mieszkający na wsi Nowozelandczyk ma przynajmniej ze sto owiec. Tak dla zabawy (specyficzna „zabawa” z biednymi owieczkami stała się nawet tematem dwuznacznych żartów z Kiwi), bo utrzymanie ich tu zbyt wiele nie kosztuje –  zielone pagórki i wzgórza są wszędzie, trawy pod dostatkiem, a chłodnawy klimat i zachmurzone niebo owcom raczej nie przeszkadzają. W rezultacie, na jednego Nowozelandczyka przypada ponad 10 owiec (4 miliony ludzi vs 45 milionów owiec).

Najwyższa pora zaprosić Was do relacji z naszej podróży przez czasem słoneczną, czasem chmurzastą krainę owiec…

PS Tomka: Moim wkładem w ten post miało być kilka sprośnych żartów z owcami w roli głównej, ale Paulina pozwoliła tylko na te „grzeczne” obrazki:

"Jeżeli jest tu ktokolwiek, kto zna powód, dla którego tych dwoje nie powinno brać ślubu..."

Nowozelandzkie callgirls w pełnej gotowości. Zadzwoń!

Poczytajcie sami ;)  http://www.sheepjokes.co.uk/

Nadszedł czas na powrót w tropiki. Północ Australii, w tym także północ stanu Queensland znajduje się w już strefie klimatu równikowego. Tam nie rozdziela się już 4 pór roku, jak na południu Australii, a raczej porę suchą i deszczową. No i monsun miał właśnie nawiedzić północny Queensland, gdy my wyruszyliśmy  w jego kierunku.  Z opowieści napotkanych wcześniej osób podróżujących z północy jawiły  nam się zalane drogi północy, samochody, które utykały w wiosce na 2 dni ze względu na ulewne deszcze i nieprzejezdne drogi. Do tego zaciągnięty chmurami horyzont i strugi deszczu nie pozwalające nawet wysunąć z kieszeni aparatu.

W drodze do wodospadu Jourama

Tak więc przygotowani na najgorsze i uzbrojeni w niewielkie oczekiwania wyruszyliśmy na północ. Przez 2 dni w tej podróży towarzyszył nam Johannes, Niemiec spotkany w trakcie rejsu na Whitsunday Islands. Mimo pokonywanych stopniowo kilometrów niebo nie zasnuwało się jednak chmurami, a odwiedzone po drodze wodospady Jourama i Wallama Falls przywitały nas piękną pogodą. Słońce tak bardzo dawało się nawet we znaki, że nad wodospadem Jourama skorzystaliśmy z orzeźwiającej kąpieli w jednym z wielu naturalnych basenów. Szybki nurt kaskadowego strumienia nie pozwala wodzie za bardzo się ogrzać, więc wystarczyło szybkie zanurzenie się i już byliśmy świeży, rześcy i mieliśmy dość. Zwłaszcza, że takie nadwodne zbiorniki obfitują w wyjątkowo uciążliwe duże muchy, które podobnie do komarów żywią się krwią. Na szczęście mają jedną zaletę, są ślamazarne i zazwyczaj zanim ugryzą, zdążysz je  poczuć i szybko się ich pozbyć. Wallama Falls to najwyższy wodospad Australii. Na nas chyba jednak większe wrażenie robią rozległe, malowniczo położone, choć wcale nie wysokie kaskady. Choć malowniczego położenia nie można akurat Wallamie odmówić. Góruje sobie nad rozległą doliną porośniętą lasem tropikalnym.

Podobnej dżungli mogliśmy się z bliska przyjrzeć następnego dnia w trakcie spaceru po zawieszonych nad drzewami platformach. Ten Canopy Walk wybudowano niedawno, ponoć wzdłuż trasy cyklonu Larry, który przeszedł tędy w marcu 2008 roku, zostawiając po sobie wąski korytarz powalonych drzew, w sam raz na wybudowanie turystycznej atrakcji!

Canopy Walk

Ale skoro mowa już o cyklonach inną bardzo poważną ofiarą Larrego był odwiedzony przez nas Paronella Park – malownicza posesja, wybudowana w latach 30-tych XX wieku. Jose Paronella był ubogim barcelończykiem, którego babcia od najmłodszych lat karmiła opowieściami o tajemniczych zamkach. Gdy wyemigrował do Australii w poszukiwaniu ulic brukowanych złotem, znalazł raczej ciężką pracę na plantacji trzciny cukrowej. Jednak dzięki zaparciu i kilku spekulacjom już wkrótce mógł sobie pozwolić na kupno własnej ziemi i sprowadzenie do Australii narzeczonej. Trzeba przyznać, że determinacji mu nie brakowało, bo przez kolejnych 20 lat gołymi rękoma wybudował swój niewielki dom, mini hydroelektrownię (pierwszą w Australii), kino, salę balową, korty tenisowe, restaurację i kafejkę, a wszystko wyglądem przypominające hiszpańskie zamki. Budował sam, a w utrzymaniu pomagały mu tylko żona, a potem dwójka dzieci, więc to takie niepozorne zameczki. Jednak w Australii, gdzie o inne zamczyska trudno, robił wrażenie.

Paronella Park

Najciekawsza jest jednak nie sama,  w efekcie dość tragiczna, historia rodziny Paronella, a raczej historia samego miejsca. Porzucone i zupełnie zaniedbane zameczki w 1994 roku odnaleźli państwo Evans, którzy wraz z 3-jką dzieci byli właśnie w trakcie rocznej campervanowej podróży dookoła Australii. Zakochali się w tym miejscu, odkupili od zupełnie niezainteresowanego właściciela i powoli rozpoczęli prace renowacyjne, które dziś pozwalają turystom cieszyć się tym naprawdę urokliwym miejscem. Evansowie to prawdziwi pasjonaci, o czym mogliśmy się osobiście przekonać. Pan Evans nie tylko przywitał nas na wejściu do ogrodów, ale też nas zaczepił zaraz po wyjściu z zamku, dopytując się, jak nam się podobało, przywołując historię miejsca i miłość, którą z żoną zapałali do posiadłości, jak tylko ją ujrzeli. Po miłej pogawędce odjechaliśmy, w ręku ściskając fragment zamku: mały kawałeczek jego ściany, który podarował nam Mark Evans, aby „nasze marzenia spełniły się jak marzenie Paronelli”. Super jest spotykać na swojej drodze prawdziwych pasjonatów :)

No ale nasze odwiedziny północy nie były by kompletne, gdybyśmy nie spotkali ikony północnej Australii – krokodyla. Najlepszym do tego miejscem jest Daintree River wpływająca do oceanu nieco na północ od Cairns. Na jeden z wielu dostępnych tam rejsów rzeką najlepiej wybrać się w trakcie odpływu (ze względu na bliskość oceanu to pływowa rzeka) i nam tak właśnie się udało. Dzięki temu mogliśmy nie tylko podziwiać dwa opasłe krokodyle: potężnego samca i nieco mniejszą samicę, ale też małe krokodylki, zaledwie półroczne. Gady te żyją przeciętnie 70 lat (choć najstarszy krokodyl w jednym z australijskich zoo ma ponoć 130 lat), a dojrzałość płciową osiągają około 13-15 roku życia. Ich wzrost, rozwój płciowy przebiegają więc podobnie do rozwoju człowieka, tak więc półroczny maluszek wyglądem przypominał raczej jaszczurkę niż groźnego drapieżnika. Poza tym jako że krokodyle to z natury zwierzęta energooszczędne, z wody wynurzają się jedynie, gdy muszą znacznie podwyższyć temperaturę ciała. Dlatego też ‘nasze’ krokodyle niewzruszone leżały sobie nieruchomo przy brzegu , zupełnie nie przejmując się obecnością łódki. Tak nieruchomo, że aż zaczęliśmy żartować, że równie dobrze mogliby umieścić w wodzie 2 plastikowe atrapy, a większość turystów byłaby równie usatysfakcjonowana :)

Prawdziwy czy tylko atrapa?

Ostatniego dnia naszego pobytu w Australii udało nam się jeszcze rano odwiedzić tropikalny las Mossman Gorge. Spacer wśród drzew gigantów dawał jedynie przedsmak tego, co można spotkać dalej na północ od Cairns, gdzie nie ma już asfaltowych dróg, liczbę małych mieścinek można policzyć na palcach jednej ręki, a głównym rezydentem jest właśnie las tropikalny.

Na spacerze w Mossman Gorge

No ale my na dalszą wyprawę w głąb dżungli nie mieliśmy już czasu. I tak po pokonaniu 4048 kilometrów i doskonałej współpracy z naszym autem(no może z jednym niewielkim wyjątkiem, gdy padł nam akumulator), musieliśmy się z nim pożegnać. Po tylu noclegach na pokładzie naszego bądź co bądź ciasnego statku kosmicznego z nieukrywaną przyjemnością zaszyliśmy się w komfortowym hostelu. Delektowaliśmy się chwilowymi wygodami, wiedząc, że już niedługo wrócimy do noclegów na łonie natury wśród zielonych pagórków Nowej Zelandii.

PS. Północ Australii była jeszcze unikatowa pod innym względem. Dopiero tam zaczęliśmy zauważać aborygenów, pracujących w sklepach, przechadzających się ulicami, niestety też jak w Cairns przesiadujących niczym bezdomni na każdym krawężniku. Północ jest zdecydowanie mniej zaludniona, wygląda więc na to, że aborygeni uchowali się jedynie w miejscach, które Europejczycy uznali za niegodne swego zainteresowania.



Kolejnym etapem naszej podróży był trzydniowy rejs na Whitsunday Islands. Do tej pory kiedy nastawialiśmy się na chociaż minimalnie żeglarską przygodę, spotykało nas rozczarowanie. W Indonezji łódka okazała się totalnym nieporozumieniem, a na Fiji ponoć był za słaby wiatr i na żaglach nie wyrobilibyśmy się z harmonogramem. Tym razem miało być inaczej. I było!

Eureka II

Eureka II to nowoczesny wyścigowy jacht (tzw. Sydney 60 – długość 60 stóp, około 18,2 metra), który w swojej karierze startował w wielu prestiżowych regatach. Prawdopodobnie współcześnie łódka nie miałaby szans z najnowocześniejszymi jachtami w swojej klasie, ale dla nas była szczytem żeglarskich marzeń. Wszystko było na niej 10 razy większe niż na łódkach, na których miałem do tej pory okazję pływać. Żeglarz ze mnie taki sam jak i biker ;) , ale kilka razy na mazurach i raz na Bałtyku się było – Duck, Mar, Betel, Toh2, panowie pamiętacie jeszcze te czasy? :)

Poza żeglarską przygodą rejs miał jeszcze jeden cel: zobaczyć piękne wyspy Whitsunday. A zwłaszcza jedną z najpiękniejszych plaży – Whitehaven Beach. Trzeba przyznać, że jest to miejsce nie z tego świta. Kolor wody i piasku jest nie do opisania – o pięknych krajobrazach nie ma co pisać, trzeba to zobaczyć na własne oczy.

Whitehaven beach

W trakcie rejsu mogliśmy też poobserwować podwodny świat. Każdego dnia mieliśmy krótką przerwę na snorkelingowanie. Co ciekawe, w tych okolicach jest zakaz wchodzenia do wody bez specjalnego kombinezonu zakrywającego całe ciało. Wszystko przez ryzyko poparzenia przez meduzy – są malutkie, ale spotkanie z nimi może być bardzo bolesne. No więc pokornie przed każdym kontaktem z wodą ubieraliśmy nasze gustowne gumowe wdzianka. W jednym z miejsc oprócz snorkelingowania zrobiłem też nurka. Mimo, że nie schodziliśmy głębiej niż 13 metrów, nurkowanie było jednym z najciekawszych w mojej krótkiej karierze. Dużo zakamarków, wąskich tuneli i szczelin, przez które musieliśmy przepływać, dbając o to, by nie zahaczyć niczym o rafę. Świetna sprawa – manewrowanie w ciasnych rafach, skałach lub  wrakach, precyzyjnie regulując oddechem pływalność, to chyba to co najbardziej kręci mnie w nurkowaniu.

Na łódce trafiło nam się też doborowe towarzystwo: dwoje Irlandczyków, przesympatyczny Niemiec Johannes, z którym spędziliśmy jeszcze kilka dni po rejsie i obywatelka Jersey (ha, zna ktoś takie państwo?!), Sarnia. Dwoje ostatnich jest właśnie w trakcie podróży ‘niemal’ dookoła świata. Sarnia podróżuje już nawet od 2 lat, tylko w nieco mniej typowy sposób. Co jakiś czas wraca na wyspy odwiedzić rodzinę i przyjaciół i dopilnować swoich interesów- m.in. domu, z wynajmu którego finansuje podróż. Niektórzy to mają szczęście, co? Wystarczy niewielka nieruchomość gdzieś w okolicach Wielkiej Brytanii i można całe życie nic tylko podróżować :)

Sypialnia z widokiem na morze...

No ale wracając do równie ciekawej rzeczywistości, ostatniego dnia 3-dniowego rejsu, w drodze powrotnej mieliśmy małe regaty z konkurencyjną łódką. Była nieco większa i teoretycznie szybsza na prostych kursach. Naszym atutem były  jednak szybkie zwroty. Do portu płynęliśmy jednym halsem, mimo to przez całą drogę utrzymywaliśmy prowadzenie. Wystarczyło jednak, że na samej końcówce na chwilę straciliśmy wiatr, a rywale odrobili stratę i pokonali nas o jedną długość łodzi. Ehhh… Następnym razem się zrewanżujemy!

PS od Pauliny: Dla mnie ten rejs to w zasadzie pierwsze żeglarskie doświadczenie i kurcze spodobało mi się to dyndanie nogami i balansowanie na mocno przechylonej łódce.  Jeszcze fajniejsze okazało się szybkie stawianie żagla i małe wyścigi, kto pierwszy po drugiej stronie łódki w trakcie zwrotów. Może by te weekendowe motory skierować tak w stronę Zegrza albo Mazur?

Jedziemy dalej na północ. Kolejny przystanek to miasteczko o wdzięcznej nazwie Town of 1770. W tym właśnie roku kapitan James Cook zakotwiczył swój okręt Endeavour w zatoce, nad którą położone jest miasteczko. Miejsce bardzo urokliwe – sporo czasu spędziliśmy eksplorując okoliczne skaliste wybrzeże.

W 1770 wcieliliśmy się na kilka godzin w rolę prawdziwych chopperowyk bikerów. Jedna z atrakcji turystycznych miasteczka – skutery przerobione na choppery, do tego skórzana kurtka, sztuczne tatuaże i w drogę! Pomimo groźniejszego wyglądu skuterki są ciągle skuterkami, więc każdy może spróbować swoich sił – mała moc i automatyczna skrzynia biegów – nie potrzebne żadne prawo jazdy. Jako że Paulina nie ma jednak dużego doświadczenia z jednośladami postanowiliśmy dosiąść jednego choppera we dwójkę. Dzięki temu, że mam prawko na motor i jestem super doświadczonym bikerem ;) , mogliśmy dostać nieco silniejszą maszynę z manualną skrzynią biegów. Zabawa była przednia!

Easy riders...

Kilka godzin na dwóch kółkach i Paulina ze sceptycznie nastawionej do motocykli osoby zmieniła się w prawdziwą harlejówę ;) Tym sposobem zakup motoru po powrocie do Polski przestał być tematem tabu. Ola, kupuj motor i ćwicz zanim wrócimy (kurs już chyba masz, został tylko egzamin). Reszta to samo. Weekendowe wypady za miasto na motorach, to jest to czego zapracowane mieszczuchy jak Wy potrzebują! ;)

Królowa szos...

Fraser Island jest największą  piaszczystą wyspą świata. Położona jest wzdłuż południowego wybrzeże Queensland. Ma 120 kilometrów długości i 24 kilometry szerokości. Przez 750 000 lat piasek przenoszony przez prąd morski z południa osadzał się na skale wulkanicznej, która stała się bazą dla największej piaskownicy świata. Szacuje się, że ponad poziomem morza znajduje się około 113 km3 piachu.  W 1992 roku wyspę  wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Wcześniejsza nazwa wyspy ‘K’gari’, w języku aborygenów oznacza raj. Zgodnie z legendą aborygenów kiedy stworzono ludzi i potrzebowali oni miejsca do życia, jeden z bogów wysłał posłańca Yendingie wraz z boginią K’gari z zadaniem stworzenia lądów, gór, mórz i rzek. Bogini tak bardzo zakochała się w przepięknej ziemi, że nie chciała jej opuszczać. Yendingie zamienił ją w niebiańską wyspę – Fraser Island.

Współczesna nazwa wyspy pochodzi od Elizy Fraser. W 1836 roku statek kapitana Frasera rozbił się podczas podróży przez  Wielką Rafę Koralową. Kapitan wraz z ciężarną żoną i członkami załogi postanowili przedostać się na łodziach ratunkowych do Brisbane. Po drodze Eliza urodziła dziecko, które wkrótce zmarło. Zamiast do Brisbane dotarli do ‘K’gari’. Kapitan i wszyscy członkowie załogi zmarli z wyczerpania, głodu i miejscowych chorób. Przeżyła tylko Eliza, która zamieszkała wśród lokalnej ludności.

Autostrada na Fraser

Na wyspę dotarliśmy promem. Zaraz po zjechaniu na ląd przekonaliśmy się, że wykupienie dwudniowej wycieczki było zdecydowanie lepszym pomysłem niż przyjechanie tu na własną rękę naszym Spaceshipem, co wcześniej rozważaliśmy. Bez napędu na cztery koła ani rusz. Bezpośrednio z promu zjeżdża się na prawdopodobnie najbardziej malowniczą autostradę świata. Szeroka plaża ciągnąca się nieprzerwanie na 120 kilometrach wschodniego wybrzeża wyspy. Plaża jest również pasem startowym i lądowiskiem dla przybywających tu samolotów. Na plaży obowiązuje ograniczenie prędkości do 80km/h (wcześniej było 100, ale po kilku wypadkach nierozważnych turystów zmniejszono dozwoloną prędkość) i panuje jedna zasada – pojazdy muszą udzielić pierwszeństwa lądującym lub startującym samolotom.

Podróż zaczęliśmy w specjalnie dostosowanej ciężarówce z napędem na obie osi.  W sumie było nas 10 osób + przewodnik (Nowozelandczyk, który pełnił jednocześnie rolę kierowcy i kucharza). Jednak już po kilku godzinach szalonej jazdy naszego nieokrzesanego drivera szoferka ciężarówki zaczęła niebezpiecznie podskakiwać i wychylać się do przodu. Po krótkiej diagnozie okazało się, że cała kabina może w każdej chwili odpaść i niestety nie możemy kontynuować jazdy naszym wielkim czterokołowcem. Przez jakiś czas sytuacja była nieco stresująca, ale po tym jak udało nam się dotrzeć do pobliskiej osady, organizatorom udało się znaleźć zastępczy pojazd – stara, wysłużona Toyota Land Cruiser. 11 osób mieściło się w niej na styk. Ale zgodnie z zasadą, że w kupie raźniej, ruszyliśmy bez zająknięcia w dalszą podróż. Na Fraser Island nie ma asfaltowych dróg. Kilkakrotnie wjeżdżaliśmy w głąb wyspy, gdzie drogi były dużo trudniejsze do okiełznania niż plażowa autostrada. Szczęśliwie przewodnik stwierdził, że dany dzień jest dniem pań, więc w przypadku zakopania auta, to płeć piękna wypchnie dżipa z piachu. Jednak nasz driver okazał się mistrzem jazdy terenowej i nasze jedyne interwencje dotyczyły innych zakopanych samochodów, które blokowały nam drogę.

Jezioro Bowarrady

Pierwszego dnia zobaczyliśmy słodkowodne jezioro Bowarrady, masywne, kolorowe formacje z piaskowca oraz wrak statku Maheno. Statek zbudowano w 1905 roku jako luksusowy prom pasażerski. Później służył między innymi jako szpital wodny w czasie Pierwszej Wojny Światowej. W 1935 r. wpadł jednak w silny cyklon i zakończył swój żywot na plaży Fraser Island. W czasie II Wojny Światowej Maheno służył jako cel treningowych bombardowań lotnictwa australijskiego oraz jako poligon dla komandosów trenujących użycie ładunków wybuchowych. To co z niego zostało turyści mogą oglądać dziś na środku autostrady na Fraser. Tego dnia spotkała też nas  miła niespodzianka. Fraser jest dobrym miejscem do obserwacji wielorybów. Tylko, że sezon, w którym te wielkie ssaki odwiedzają tę okolicę niestety już się skończył. Jakimś cudem jednak dwa zagubione walenie zabawiły w okolicy nieco dłużej. Jadąc plażą, podziwialiśmy w odległości około kilometra wyskakujące z wody wielkie cielska Humbaków.

Niestety poza miłymi akcentami spotkały też nas te nieco smutniejsze. Na całym odcinku 120 kilometrowej plaży leżały tysiące martwych ptaków. Przewodnik nie miał pojęcia dlaczego, nigdy wcześniej się z tym nie spotkał. Po kilku godzinach dowiedzieliśmy się, że w okolicy przelatywało około milionowe stado ptaków migrujących na zimę z Rosji do Tasmanii. Pod koniec trasy wpadły w silny sztorm i wiele z nich padło ze zmęczenia, a morze wyrzuciło je na brzeg Fraser Island. Widok był naprawdę przygnębiający. Niektóre z nich jeszcze żyły, ale nie miały nawet siły uciekać przed nadjeżdżającymi samochodami. Ehh.. Szkoda gadać.

Na noc zatrzymaliśmy się w wiosce Dilli. Wieczór nieco się wydłużył i rozweselił, gdy organizatorzy, w zamian za utrudnienia związane ze zmianą samochodu, zafundowali nam kilka sześciopaków piwa i kilka litrów wina.  Piwo + steki + dobre towarzystwo = udany wieczór.

Drugiego dnia poranna pobudka o 6 rano i już po godzinie spacerowaliśmy po rezerwacie lasu tropikalnego wzdłuż malowniczego strumienia. Fraser jest jedynym miejscem na świecie gdzie wysoki las tropikalny rośnie na piasku. Po godzinnym spacerze, szybko wskoczyliśmy do naszego cruisera i przebiliśmy się w głąb lądu nad długo wyczekiwane Jezioro McKenzie. Widok niesamowity: krystalicznie czysta, turkusowa woda, dookoła las i bialuteńki piasek. I właśnie ten nieszczęsny piasek stał się sprawcą sporego  zamieszania. Ponoć drobinki piasku są tak malutkie i o tak idealnie okrągłym kształcie, że stanowią doskonały krem pilingujący. Gdy każdy z nas już się nim w wodzie wysmarował, Paulina, idąc za radą przewodnika, zaczęła sobie polerować nim swój srebrny naszyjnik. Po kilku minutach mozolnej pracy, efekty były widoczne. Problem polega na tym, że po kilku kolejnych minutach nie tylko efekty, ale i naszyjnik przestały być widoczne. Spuszczone na chwilę z oka, zaginęły bezpowrotnie w białym piasku. Po chwili udało się zlokalizować łańcuszek, ale wisiorek, jedyna pamiątka z Fiji, zakopał się na dobre. W poszukiwania zaangażowało się kilka osób z naszej wycieczki, a nawet kilka zupełnie obcych ludzi. Mozolne przeszukiwanie plaży nie przyniosło jednak efektu. Czas się kończył i zaczęliśmy się już zbierać, aż tu nagle… Świetlisty i dumny bohater (czyli ja) ryzykując zdrowie i życie, odnalazł zgubę swej lubej. Wszyscy bili brawo, rzucali kwiaty – piękna scena niczym z „M jak Miłość”. Miłość zawsze zwycięża! ;)

Jezioro McKenzie

Następnie piaszczystą autostradą pojechaliśmy na północ, zobaczyć tzw. Indian Head. Po wdrapaniu się na skalisty klif, mogliśmy podziwiać przepiękną panoramę wschodniej plaży oraz okolicznych wydm. Pod naszymi stopami, w morzu pływały beztrosko żółwie i płaszczki.  W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w Eli Creek – słodkowodny strumień w piaskowym  korycie to idealne miejsce do orzeźwiającej kąpieli.

W między czasie jedna z uczestniczek naszej wycieczki, mocno się rozchorowała. Początkowo podejrzewaliśmy, że to syndrom dnia poprzedniego, ale miejscowy lekarz uznał,  że sprawa jest na tyle poważna, że dziewczynę trzeba jak najszybciej przetransportować helikopterem do szpitala. Nie wiemy co dalej się z nią działo.

Fraser Island słynie również z bardzo nietypowego mieszkańca – dzikiego Dingo. Wyspa jest jednym z nielicznych miejsc, gdzie można spotkać Dingo o czystych genach, „niezanieczyszczonych” pospolitym psim DNA. Jest ich całkiem sporo chociaż jeszcze kilka lat temu przeżywały mały kryzys. W 2001 roku mały chłopiec oddalił się od swoich rodziców i wkrótce potem odnaleziono go martwego ze śladami pogryzienia przez Dingo. W reakcji na ten incydent miejscowe władze zabiły około 120 zwierzaków.  Po tym zdarzeniu wprowadzono zasady zakazujące wszelkiego kontaktu z Dingo,  między innymi za zostawianie niezabezpieczonego jedzenia grożą wysokie mandaty. Obecnie na wyspie żyje około 100 zwierzaków. Kilka z nich buszowało sobie po wiosce, gdzie spaliśmy, kilka innych zupełnie beztrosko spacerowało sobie wśród samochodów po plaży. Największy entuzjazm wśród damskiej części wycieczki wywołały rzecz jasna spotykane szczeniaki :)

Dingo

Mimo, że przewodnik podkreślił, że to pierwsza wycieczka w jego karierze, w której widział tysiące martwych ptaków, zepsuł mu się samochód, a jednego z uczestników ewakuowano z wyspy helikopterem, krajobrazy wyspy Fraser, poznanych tam świetnych ludzi i doskonałą zabawę zapamiętamy na długo.