Fraser Island jest największą piaszczystą wyspą świata. Położona jest wzdłuż południowego wybrzeże Queensland. Ma 120 kilometrów długości i 24 kilometry szerokości. Przez 750 000 lat piasek przenoszony przez prąd morski z południa osadzał się na skale wulkanicznej, która stała się bazą dla największej piaskownicy świata. Szacuje się, że ponad poziomem morza znajduje się około 113 km3 piachu. W 1992 roku wyspę wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Wcześniejsza nazwa wyspy ‘K’gari’, w języku aborygenów oznacza raj. Zgodnie z legendą aborygenów kiedy stworzono ludzi i potrzebowali oni miejsca do życia, jeden z bogów wysłał posłańca Yendingie wraz z boginią K’gari z zadaniem stworzenia lądów, gór, mórz i rzek. Bogini tak bardzo zakochała się w przepięknej ziemi, że nie chciała jej opuszczać. Yendingie zamienił ją w niebiańską wyspę – Fraser Island.
Współczesna nazwa wyspy pochodzi od Elizy Fraser. W 1836 roku statek kapitana Frasera rozbił się podczas podróży przez Wielką Rafę Koralową. Kapitan wraz z ciężarną żoną i członkami załogi postanowili przedostać się na łodziach ratunkowych do Brisbane. Po drodze Eliza urodziła dziecko, które wkrótce zmarło. Zamiast do Brisbane dotarli do ‘K’gari’. Kapitan i wszyscy członkowie załogi zmarli z wyczerpania, głodu i miejscowych chorób. Przeżyła tylko Eliza, która zamieszkała wśród lokalnej ludności.
Na wyspę dotarliśmy promem. Zaraz po zjechaniu na ląd przekonaliśmy się, że wykupienie dwudniowej wycieczki było zdecydowanie lepszym pomysłem niż przyjechanie tu na własną rękę naszym Spaceshipem, co wcześniej rozważaliśmy. Bez napędu na cztery koła ani rusz. Bezpośrednio z promu zjeżdża się na prawdopodobnie najbardziej malowniczą autostradę świata. Szeroka plaża ciągnąca się nieprzerwanie na 120 kilometrach wschodniego wybrzeża wyspy. Plaża jest również pasem startowym i lądowiskiem dla przybywających tu samolotów. Na plaży obowiązuje ograniczenie prędkości do 80km/h (wcześniej było 100, ale po kilku wypadkach nierozważnych turystów zmniejszono dozwoloną prędkość) i panuje jedna zasada – pojazdy muszą udzielić pierwszeństwa lądującym lub startującym samolotom.
Podróż zaczęliśmy w specjalnie dostosowanej ciężarówce z napędem na obie osi. W sumie było nas 10 osób + przewodnik (Nowozelandczyk, który pełnił jednocześnie rolę kierowcy i kucharza). Jednak już po kilku godzinach szalonej jazdy naszego nieokrzesanego drivera szoferka ciężarówki zaczęła niebezpiecznie podskakiwać i wychylać się do przodu. Po krótkiej diagnozie okazało się, że cała kabina może w każdej chwili odpaść i niestety nie możemy kontynuować jazdy naszym wielkim czterokołowcem. Przez jakiś czas sytuacja była nieco stresująca, ale po tym jak udało nam się dotrzeć do pobliskiej osady, organizatorom udało się znaleźć zastępczy pojazd – stara, wysłużona Toyota Land Cruiser. 11 osób mieściło się w niej na styk. Ale zgodnie z zasadą, że w kupie raźniej, ruszyliśmy bez zająknięcia w dalszą podróż. Na Fraser Island nie ma asfaltowych dróg. Kilkakrotnie wjeżdżaliśmy w głąb wyspy, gdzie drogi były dużo trudniejsze do okiełznania niż plażowa autostrada. Szczęśliwie przewodnik stwierdził, że dany dzień jest dniem pań, więc w przypadku zakopania auta, to płeć piękna wypchnie dżipa z piachu. Jednak nasz driver okazał się mistrzem jazdy terenowej i nasze jedyne interwencje dotyczyły innych zakopanych samochodów, które blokowały nam drogę.
Pierwszego dnia zobaczyliśmy słodkowodne jezioro Bowarrady, masywne, kolorowe formacje z piaskowca oraz wrak statku Maheno. Statek zbudowano w 1905 roku jako luksusowy prom pasażerski. Później służył między innymi jako szpital wodny w czasie Pierwszej Wojny Światowej. W 1935 r. wpadł jednak w silny cyklon i zakończył swój żywot na plaży Fraser Island. W czasie II Wojny Światowej Maheno służył jako cel treningowych bombardowań lotnictwa australijskiego oraz jako poligon dla komandosów trenujących użycie ładunków wybuchowych. To co z niego zostało turyści mogą oglądać dziś na środku autostrady na Fraser. Tego dnia spotkała też nas miła niespodzianka. Fraser jest dobrym miejscem do obserwacji wielorybów. Tylko, że sezon, w którym te wielkie ssaki odwiedzają tę okolicę niestety już się skończył. Jakimś cudem jednak dwa zagubione walenie zabawiły w okolicy nieco dłużej. Jadąc plażą, podziwialiśmy w odległości około kilometra wyskakujące z wody wielkie cielska Humbaków.
Niestety poza miłymi akcentami spotkały też nas te nieco smutniejsze. Na całym odcinku 120 kilometrowej plaży leżały tysiące martwych ptaków. Przewodnik nie miał pojęcia dlaczego, nigdy wcześniej się z tym nie spotkał. Po kilku godzinach dowiedzieliśmy się, że w okolicy przelatywało około milionowe stado ptaków migrujących na zimę z Rosji do Tasmanii. Pod koniec trasy wpadły w silny sztorm i wiele z nich padło ze zmęczenia, a morze wyrzuciło je na brzeg Fraser Island. Widok był naprawdę przygnębiający. Niektóre z nich jeszcze żyły, ale nie miały nawet siły uciekać przed nadjeżdżającymi samochodami. Ehh.. Szkoda gadać.
Na noc zatrzymaliśmy się w wiosce Dilli. Wieczór nieco się wydłużył i rozweselił, gdy organizatorzy, w zamian za utrudnienia związane ze zmianą samochodu, zafundowali nam kilka sześciopaków piwa i kilka litrów wina. Piwo + steki + dobre towarzystwo = udany wieczór.
Drugiego dnia poranna pobudka o 6 rano i już po godzinie spacerowaliśmy po rezerwacie lasu tropikalnego wzdłuż malowniczego strumienia. Fraser jest jedynym miejscem na świecie gdzie wysoki las tropikalny rośnie na piasku. Po godzinnym spacerze, szybko wskoczyliśmy do naszego cruisera i przebiliśmy się w głąb lądu nad długo wyczekiwane Jezioro McKenzie. Widok niesamowity: krystalicznie czysta, turkusowa woda, dookoła las i bialuteńki piasek. I właśnie ten nieszczęsny piasek stał się sprawcą sporego zamieszania. Ponoć drobinki piasku są tak malutkie i o tak idealnie okrągłym kształcie, że stanowią doskonały krem pilingujący. Gdy każdy z nas już się nim w wodzie wysmarował, Paulina, idąc za radą przewodnika, zaczęła sobie polerować nim swój srebrny naszyjnik. Po kilku minutach mozolnej pracy, efekty były widoczne. Problem polega na tym, że po kilku kolejnych minutach nie tylko efekty, ale i naszyjnik przestały być widoczne. Spuszczone na chwilę z oka, zaginęły bezpowrotnie w białym piasku. Po chwili udało się zlokalizować łańcuszek, ale wisiorek, jedyna pamiątka z Fiji, zakopał się na dobre. W poszukiwania zaangażowało się kilka osób z naszej wycieczki, a nawet kilka zupełnie obcych ludzi. Mozolne przeszukiwanie plaży nie przyniosło jednak efektu. Czas się kończył i zaczęliśmy się już zbierać, aż tu nagle… Świetlisty i dumny bohater (czyli ja) ryzykując zdrowie i życie, odnalazł zgubę swej lubej. Wszyscy bili brawo, rzucali kwiaty – piękna scena niczym z „M jak Miłość”. Miłość zawsze zwycięża!
Następnie piaszczystą autostradą pojechaliśmy na północ, zobaczyć tzw. Indian Head. Po wdrapaniu się na skalisty klif, mogliśmy podziwiać przepiękną panoramę wschodniej plaży oraz okolicznych wydm. Pod naszymi stopami, w morzu pływały beztrosko żółwie i płaszczki. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w Eli Creek – słodkowodny strumień w piaskowym korycie to idealne miejsce do orzeźwiającej kąpieli.
W między czasie jedna z uczestniczek naszej wycieczki, mocno się rozchorowała. Początkowo podejrzewaliśmy, że to syndrom dnia poprzedniego, ale miejscowy lekarz uznał, że sprawa jest na tyle poważna, że dziewczynę trzeba jak najszybciej przetransportować helikopterem do szpitala. Nie wiemy co dalej się z nią działo.
Fraser Island słynie również z bardzo nietypowego mieszkańca – dzikiego Dingo. Wyspa jest jednym z nielicznych miejsc, gdzie można spotkać Dingo o czystych genach, „niezanieczyszczonych” pospolitym psim DNA. Jest ich całkiem sporo chociaż jeszcze kilka lat temu przeżywały mały kryzys. W 2001 roku mały chłopiec oddalił się od swoich rodziców i wkrótce potem odnaleziono go martwego ze śladami pogryzienia przez Dingo. W reakcji na ten incydent miejscowe władze zabiły około 120 zwierzaków. Po tym zdarzeniu wprowadzono zasady zakazujące wszelkiego kontaktu z Dingo, między innymi za zostawianie niezabezpieczonego jedzenia grożą wysokie mandaty. Obecnie na wyspie żyje około 100 zwierzaków. Kilka z nich buszowało sobie po wiosce, gdzie spaliśmy, kilka innych zupełnie beztrosko spacerowało sobie wśród samochodów po plaży. Największy entuzjazm wśród damskiej części wycieczki wywołały rzecz jasna spotykane szczeniaki
Mimo, że przewodnik podkreślił, że to pierwsza wycieczka w jego karierze, w której widział tysiące martwych ptaków, zepsuł mu się samochód, a jednego z uczestników ewakuowano z wyspy helikopterem, krajobrazy wyspy Fraser, poznanych tam świetnych ludzi i doskonałą zabawę zapamiętamy na długo.
Comments