Po długiej i dość wyczerpującej wieczornej jeździe, pod koniec dnia dotarliśmy w końcu do Wellington, niepozornej stolicy Nowej Zelandii. (He he, przyznać się ilu z Was pamiętało, że stolicą jest właśnie Wellington?).
Trasa prowadząca z Tongariro na sam południowy cypelek Południowej Wyspy wymagałaby pewnie oddzielnego posta, gdyby nie fakt, że: po pierwsze, nie ma na niego miejsca, po drugie, my przemknęliśmy przez nią zbyt szybko. Co tu dużo pisać, to sama kwintesencja Nowej Zelandii: przepiękne zielone wzgórza, strome skaliste zbocza, głębokie koryta rzek, gdzieniegdzie przetkane wodospadami, a gdzie tylko nie spojrzysz pasące się stada owiec. Obiecaliśmy sobie kiedyś wrócić tam na dłużej. Miało to być w drodze powrotnej do Auckland, nie udało się. Wniosek, kolejne miejsce, do którego trzeba będzie jeszcze zajrzeć.
A Wellington? No cóż, spędziliśmy w nim jedynie przedpołudnie, więc trudno się rozpisywać. Ale jest tam jedno takie miejsce, które absolutnie podbiło nasze serca. Te Papa to najciekawsze, najbardziej intrygujące i rozrywkowe muzeum, w którym kiedykolwiek byliśmy. Interaktywne gry i zabawy pozwalające się wcielić w rolę kapitana XIX-wiecznego statku transportującego nowozelandzkich imigrantów, lub biednej, lecz wyjątkowo uzdolnionej maoryskiej dziewczyny w Nowej Zelandii lat 50-tych tak bardzo mnie wciągnęły, że Tomek niemal siłą mnie stamtąd wyciągał. W Te Papa można też było pooglądać wyznania polskich wojennych sierot, które Nowa Zelandia przygarnęła pod koniec II Wojny Światowej, spojrzeć na świat z perspektywy owcy (?) – genialne – i zabawić się w celnika przeszukującego towary z Europy, pełne larw, węży i jadowitych pająków, a dla żądnych wrażeń, przeżyć też symulację trzęsienia ziemi. Przy okazji dowiedzieliśmy się jeszcze trochę o geologii, prehistorii planety, kulturze maoryskiej i historii Wielkiej Brytanii. Jednym słowem, Te Papa to w Wellington przystanek konieczny!
No ale i tutaj nie mieliśmy tyle czasu, ile byśmy chcieli. Trzeba było pędzić na prom, który niedzielnym popołudniem miał nas przeprawić na długo-wyczekiwaną Wyspę Południową. By wraz z samochodem przeprawić się z Wyspy Północnej na Południową, w zasadzie ma się tylko jedną opcję: prom. I jest to opcja wyjątkowa droga. Z 2 dostępnych przewoźników wybraliśmy zdecydowanie tańszego BlueBridge, otrzymaliśmy jeszcze 8% zniżki na naszego spaceshipa, a i tak jednostronna przeprawa wyniosła nas 400 zł. No cóż, przynajmniej rejs był komfortowy i w niedzielę wieczorem spać poszliśmy już po przeciwnej stronie Nowej Zelandii
Picton – portowe miasteczko, gdzie przybijają promy, nie ma zbyt wiele do zaoferowania turystom. Dlatego następnego ranka czym prędzej wyruszyliśmy wzdłuż północnego wybrzeża wyspy w stronę Parku Narodowego Abel Tasman. Po drodze zabraliśmy jeszcze amerykańskiego autostopowicza i razem głośno zastanawialiśmy się, skąd opinia o Nelson i okolicach jako o najbardziej słonecznej prowincji Nowej Zelandii. Niebo nad nami nie zdradzało najmniejszej obecności słońca. Jednak po dwóch przystankach na zdjęcie nad zatokami Marlborough Sounds, z każdym kilometrem słońce coraz mocniej dawało o sobie znać. W Nelson niebo było już niemal bezchmurne. Haha, a więc jest w tym odrobina prawdy. Zostawiliśmy naszego autostopowicza i szybko dojechaliśmy do Marahau- małej nadmorskiej miejscowości, skąd następnego dnia mieliśmy wyruszyć na Abel Tasman Coast Track.
Abel Tasman Coast Track to jeden z nowozelandzkich Great Walks, kilkudniowych szlaków administrowanych przez DOC, Nowozelandzki Departament Ochrony Środowiska. Jest o tyle wyjątkowy, że jako jedyny przebiega wzdłuż nadmorskiego wybrzeża, łącząc w sobie zalety górskiej wędrówki z przyjemnościami morskich kąpieli i leniwego plażowania. Tym samym, miejsca w DOC-owskich schroniskach rezerwować trzeba z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Przejście całego szlaku zajmuje 4-5 dni, a trasa kończy się 52 kilometry dalej w zatoce Golden Bay. My jednak ze względu na brak czasu zdecydowaliśmy się na krótszy, bardziej ekonomiczny 20-kilometrowy odcinek szlaku, do przejścia w jeden dzień.
Najpierw trzeba było się jednak dostać na początek szlaku. A to nie takie proste, zwłaszcza że Bark Bay – niewielka zatoczka, gdzie zaczynaliśmy wędrówkę dostępna jest jedynie kajakiem, łódką, lub po 20-kilometrowej przechadzce. Nie mieliśmy więc wyjścia, trzeba było wziąć wodną taksówkę. Motorówka, która wyrzuciła nas rano w zatoce okazała się z resztą świetnym pomysłem. Nie dość, że dzięki niej mogliśmy spojrzeć na Park Abel Tasman także od strony morza, to jeszcze przejażdżka okazała się ze sporą zabawą.
Najpierw ciągnięci przez duży traktor, następnie powoli spuszczani z wysięgnika, wodowaliśmy dopiero po półgodzinie spędzonej w kapokach na łódce. Poza tym taksówka zbacza odrobinę z trasy, by odwiedzić zabawną formację skalną o nazwie, Pęknięte Jabłko. Abel Tasman to jedno z niewielu miejsc w Nowej Zelandii, gdzie występuje granit. Pęknięte Jabłko to właśnie jeden z granitowych tworów natury.
Po kolejnych 40 minutach i wysłuchaniu kilku zabawnych opowieści na temat historii parku, nasz kierowca wyrzucił nas w Bark Bay. Tu trzeba już było założyć buty trekkingowe i ruszyć przed siebie. Było kilka minut przed 11-tą a, jeśli wierzyć oznakowaniom, przed nami około 8-u godzin wędrówki. My rzecz jasna takie oznakowania traktujemy z przymrużeniem oka, nie raz znacznie je wyprzedzaliśmy. Nie w Nowej Zelandii! W pełnym słońcu z ledwie odczuwalną morską bryzą każdy odcinek trasy dłużył się niemiłosiernie. Nie żeby widoki na zatoczki i odpoczynki na plaży nie rekompensowały nam wysiłku z naddatkiem. Abel Tasman jest piękny, dziki i nietknięty cywilizacją ( no może z wyjątkiem kempingów DOC-u i kilku domów w Torrent Bay). Tylko znowu przekonaliśmy się, że nowozelandzkie czasy pieszej wędrówki obliczane są według jakiś elfowych standardów.
W końcu dotarliśmy jednak na nasz kemping, gdzie szczęśliwi zrzuciliśmy wreszcie ciężkie buciory i rozłożyliśmy się z piwem na trawie. Piękne zachodzące słońce, za płotem zaczepiające nas konie, do tego poczucie spełnienia po wykonanym zadaniu, a na koniec rozmowa z pierwszymi spotkanymi w Nowej Zelandii rodakami. Czego więcej można pragnąć do szczęścia?
PS. Park nazwano Abel Tasman na część wspomnianego już holenderskiego żeglarza, którzy zawitał w Nowej Zelandii jako pierwszy Europejczyk w 1642 roku. Jego statki szukały schronienia właśnie w zatokach północno-zachodniego wybrzeża Nowej Zelandii. Szukały, ale go nie znalazły, bo o ile pamiętacie, po maoryskim ataku na 4 holenderskich marynarzy, Tasman szybko zawrócił swoją flotę. Zanim jednak powrócił do Betavii, gdzie stacjonował, zdążył sporządzić szczegółowe mapy wybrzeża Nowej Zelandii, a także australijskiej wyspy, Tasmanii, nazwanej tak również na cześć Holendra.
Wellington i droga do Abel Tasman
Abel Tasman
Comments