Po zadziwiająco komfortowej, choć trochę dłużącej się 36-godzinnej jeździe autobusem dotarliśmy w końcu do Arici, portu położonego na samym północnym krańcu Chile, zaledwie 18 kilometrów od granicy z Peru. Podróż była może i długa, ale za to dzięki siedzeniom w pierwszym rzędzie na drugim piętrze autobusu z panoramiczną szybą przed nosem poczuliśmy się niczym w kinie na fascynującym filmie o… pustyniach. W zasadzie tuż po wyjechaniu z Santiago słynną drogą Panamericana znaleźliśmy się na najprawdziwszej, opustoszałej pustyni. I z wyjątkiem kilku odbić do położonych nad morzem miast nie opuściliśmy jej do samej Arici. Pustynny charakter ogromnej części Chile wyjaśnił nam nieco później dwukrotny wzrost cen owoców i warzyw na północy kraju. No nic Arica nie będzie może kulinarnym rajem, ale za to krajobrazowo przewyższa Santiago. Miasto ciasno upchane między morzem i wysoko wznoszącymi się szczytami Andów słynie między innymi z pysznych oliwek, doskonałej pogody przez okrągły rok i bliskości doliny Azapa, gdzie odkryto najstarsze mumie świata: Chinchorro.

W drodze do Arici...

Skoro znaleźliśmy się już tak blisko nie mogliśmy sobie odmówić wizyty w pobliskim muzeum archeologicznym Azapa, by podejrzeć te małe pokurczone zawijątka. Choć może trudno sobie wyobrazić, po co ludy Chinchorro zadawały sobie tyle trudu, widok mumii robi wrażenie. Jeszcze większe wrażenie wywarł na nas opis najwcześniejszych mumifikacji, niezwykle skomplikowanych: składających się niemal z 10 etapów, trwających nawet rok. Przygotowanie mumii zakładało m.in. oddzielenie głowy i członków od tułowia, zdjęcie z nieboszczyka skóry, a następnie pozbycie się wszystkich wewnętrznych organów. Następnie poprzez rozłupanie czaszki pozbywano się zbyt leistego mózgu, a to co z nieboszczyka pozostało wysuszano na słońcu, za pomocą ognia lub rozgrzanych kamieni. Żałowaliśmy, że ta część  muzeum nie była interaktywna ;) Gdy wszystkie fragmenty ciała dobrze się już zakonserwowały, skorupę wypychano gliną, patykami, słomą i wielbłądzią wełną. Następnie poszczególne fragmenty ciała zszywano ze sobą, używając np. igieł kaktusa. Przygotowaną tak mumię namaszczano specjalną miksturą z popiołu, by wkrótce umieścić na niej z powrotem wysuszoną skórę. Wówczas pozostało już jedynie przyczepić przygotowaną specjalnie perukę, twarz przykryć glinianą maską, a gotową mumię wymalować czarną maścią z manganu lub czerwoną na bazie ochry. I to wszystko po to, byśmy 9 wieków później mogli podziwiać te małe przykurczki wystawione w witrynach muzeum Azapa. Co jeszcze dziwniejsze ludy Chinchorro wykazały się niezwykle demokratycznym duchem w wyborze mumifikowanych zmarłych. Mumifikacji poddawano każdego: starszych, młodych, dzieci, a nawet zarodki. Pod tym względem mumie Chinchorro różnią się diametralnie od swoich egipskich odpowiedników.

Cóż można jeszcze porabiać w mieście wiecznej wiosny? Chyba tylko spacerować, obserwować, objadać się owocami morza, no i wylegiwać się na szerokiej miejskiej plaży.  Na plażę nie dotarliśmy, udało nam się za to wdrapać na górujące nad miastem wzgórze:  El Morro de Arica. El Morro to symbol Arici nie tylko ze względu na swoją wszechobecność (skądkolwiek by nie spojrzeć nie sposób ominąć go wzrokiem), ale przede wszystkim ze względu na swoje historyczne znaczenie. Był ostatnim kluczowym bastionem peruwiańskich wojsk w trakcie słynnej Wojny o Pacyfik. Oblężenie i błyskawiczne zdobycie wzgórza przez chilijskie wojska w 1880 roku praktycznie przesądziło o losie całego regionu, który do Chile przynależy właśnie od 1880 roku. Wojna o Pacyfik to swoją drogą dość istotne wydarzenie w historii Chile. W ciągu 5 lat, 1879-1884, Chile powiększyło znacznie swoje terytorium, pozbawiając tym samym Peru szerokiego pasa żyznych ziemi na południu, a Boliwię dostępu do morza. Strata była wyjątkowo dotkliwa dla Boliwii, bo o ile Peru utraciło kilka portów i malownicze górskie tereny o dużym potencjale turystycznym, Boliwii odcięto wszelki dostęp do morza, odebrano im tereny niezwykle bogate w złoża surowców takich jak nitryt, czy miedź, a do tego region Pustyni Atacama, dziś prężnie działająca maszynka do pozbawiania turystów pieniędzy. Jakby tego było mało, złoża miedzi okazały się tak potężne, że dziś przynoszą Chile gigantyczny dochód, gwarantując najwyższe PKB z wszystkich państw Ameryki Południowej i czyniąc je największym światowym eksportem tego surowca. A Boliwii do dziś trudno się z tego ciosu wykaraskać. Ale o Boliwii później. Tymczasem my na El Morro de Arica wcieliliśmy się w role walecznych obrońców wzgórza, potem zabawiliśmy się w tryumfatorów, by za chwilę stanąć twarzą w twarz z potężną, czuwającą nad miastem figurą Chrystusa.

Polska walcząca?

Wizyta w Arice miała być z resztą jedynie przedsmakiem tego, co czekało nas 150 km dalej na wschód: Putre. Putre to niewielka górska miejscowość, do której z Arici prowadzi wąska wykuta w skałach droga nieprzerwanie wzbijająca się w górę.  A dystans w górę ma do pokonania niemały, bo Putre leży na wysokości 3530 m npm, a wspiąć musieliśmy się z nadmorskiej Arici. Putre to przede wszystkim doskonała baza wypadowa do zwiedzania pobliskiego Parku Narodowego Lauca. Dla nas miała być także taką małą oazą spokoju, doskonałym miejscem do przystopowania, odpoczynku i odetchnięcia od szaleńczego tempa, które nadaliśmy sobie w Nowej Zelandii. I okazała się absolutnym strzałem w dziesiątkę! Wyobraźcie sobie małe klimatyczne miasteczko wysoko w Andach, żółte lub pobielane wapnem domy z wypalanej w piecach gliny adobe, przypominający boliwijskich Indian mieszkańców leniwie spacerujących po ulicach, piękne bezchmurne niebo i słońce, słońce i jeszcze raz mnóstwo słońca. Do tego żółte ściany hostelu Pacha Mama, nadające niezwykle przytulny klimat dziergane koce, słoneczne leniwe popołudnia na patio i nasi codzienni towarzysze zabawy: lama, alpaka i mały kotek.

Mała kitka, lama Patricio i alpaka Anaiz

Tak właśnie wyglądał nasz pierwszy kontakt z Andami i nie trzeba tłumaczyć, że od razu zapałaliśmy do nich szczerą miłością. I wszystko byłoby idealnie gdyby nie pierwsze oznaki choroby wysokościowej. Pierwszego dnia zaraz po przyjeździe, pouczeni przez mądrych tubylców wybraliśmy się na kilkugodzinny spacer. W myśl zasady, że chorobę wysokościową trzeba przechodzić aktywnie, broń boże nie kłaść się spać i nie pozwolić organizmowi się poddać. Widoki dolin w okolicach Putre okazały się przepiękne. Położone wysoko w górach liczące sobie setki lat tarasy uprawne, wciąż używane pradawne systemy nawadniające, ślady antycznych osad i autentyczne prehistoryczne malowidła naskalne – wszystko to robi ogromne wrażenie. Pod warunkiem, że ma się jasność umysłu, żeby to docenić. A nam zaczęło jej brakować. Słońce prażyło, 3-godzinny szlak, niebezpiecznie wydłużał się o kolejne 2 godziny, a my powoli zaczęliśmy odczuwać 3,5 kilometrową różnicę wysokości, którą pokonaliśmy tego poranka. Tomek zaczął się szybko męczyć, a oddech jakby przestał nam dostarczać wystarczającej ilości powietrza. Klasyczne objawy choroby wysokościowej. Po wieczornym odpoczynku powinno nam przejść. I Tomkowi przeszło, mnie natomiast dopiero następnego dnia choroba wysokościowa zaczęła się naprawdę dawać we znaki. Po pokonaniu kolejnego tysiąca kilometrów, w parku Lauca, głowa zaczęła mi pulsować, powietrza zaczęło poważnie brakować, a zmęczenie nie chciało ustąpić.

Walczymy z chorobą wysokościową...

Na szczęście pod koniec dnia wróciliśmy do Putre, gdzie w miejscowej klinice doskonale radzą sobie z takimi przypadkami nienawykłych turystów. Maska z tlenem, strzykawka ze środkiem przeciwbólowym w pupę i pulsujący ból minął. Do tego kilka prostych rad: lekkostrawne jedzenie (nie wolno przeciążać żołądka, by nie zużywał zbyt wiele krwi potrzebnej do transportu tlenu) i dużo wody z cukrem. Mnie pomogło momentalnie (choć z tym lekkostrawnym jedzeniem to nie do końca się zastosowałam do rad), ale nie każdemu pomagają tak proste metody. Kolejnego dnia usłyszeliśmy o chłopaku, który przyjechał z nami autobusem z Arici. Pierwsze objawy przypominały te, które wystąpiły u nas. Wizyta w klinice pomogła ale jedynie chwilowo. Kolejnego dnia badanie wykazało już obecność płynu w płucach i trzeba było jak najszybciej wracać na niziny. Nam na szczęście nic już nie przeszkodziło w eksplorowaniu spektakularnych okolic Putre. Ale o tym co można było tu zobaczyć już w kolejnej odsłonie henhen.pl.

Putre

Pobyt w Putre w naszej przytulnej oazie Pacha Mama (w języku aymara Matka Ziemia) był… niezwykły. Te kilka dni spędzonych pośród magicznego krajobrazu były jednymi z najpiękniejszych w naszej dotychczasowej podróży. Co tu dużo gadać, Putre – będziemy tęsknić!

Lunch z Patriciem...

Arica

Putre

Trekking w okolicach Putre