O Parku Lauca nie ma co się rozpisywać, to po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy i poczuć na własnej skórze. To jedno z miejsc, w których dech w piersi zapiera nie tyle sama wysokość(4000-4500 m npm) co przede wszystkim widoki. Zwierzaki i roślinność typowe dla Altiplano nadają tym terenom bajkowy klimat.
Altiplano (zaraz po Płaskowyżu Tybetańskim najwyżej położony płaskowyż świata) to wyjątkowo malowniczy kawałek ziemi, obejmujący między innymi soliska, takie jak Salar de Uyuni i największe jezioro Ameryki Południowej, Titicaca. Można tu spotkać dziwne formacje roślinne takie jak zielonkawa Llareta przypominająca rozrośnięte mszaste huby. Rosną z oszałamiającą prędkością 1,5 centymetra na rok , a wiele z nich ma ponad 3000 lat. Na Altiplano nie ma drzew, więc przez wiele lat były wykorzystywane jako opał. A zwierzaki? No cóż, już na wejściu do parku wita nas ciasteczkowy potwór- bezczelna, opasła lama, która w poszukiwaniu jedzenia wślizgnie się wszędzie.
Nawet zanim oficjalnie znajdziemy się w parku po drodze spotykamy 2 rodzinki guanako, stada wikunii, zaniepokojone viscachas (taka lokalna mieszanka kangura z królikiem), no i skradającego się lisa. Dookoła zero ludzi, nad wodą znajdujemy natomiast stado wyjątkowo nieśmiałych flamingów, a gdzie nie spojrzeć pasą się alpaki i lamy. Bez dwóch zdań Lauca to królestwo zwierzaków. I to takich, które widzimy po raz pierwszy w życiu, więc całe to podglądanie sprawia nam kupę radości. Do tego krajobrazy nie z tej ziemi: rozległe, ciągnące się po horyzont bofedales, w tle 6-tysięczniki z królującymi nad wyżynną bliźniaczymi stożkami wulkanów Pomerape i Parinacota, malutkie, niemal opustoszałe wioski Ajmara, niezliczone laguny i jeziora.
Dla tych zainteresowanych przyrodą dodam, że bofedal to miejsce z dużą ilością wody, porośnięte niską, szorstką „trawą”, której niestraszne niskie temperatury. Wszystkie wymienione wyżej zwierzaki moją zatem na bofedales jedzenia i picia pod dostatkiem.
Jedyna wciąż zamieszkała, choć także mocno już wyludniona wioska to Parinacota, dawna stolica prowincji. Dziś żyje już głównie z dochodu, który przynoszą zaglądający tu czasem turyści. A jest po co zaglądać. Choćby dla XVII-wiecznego kościółka, gdzie malunki świętej według tradycyjnych wierzeń pumy mieszają się z przedstawieniami ukrzyżowania Chrystusa, gdzie nieludzcy rzymscy żołnierze podejrzanie przypominają rudych, z kręconym wąsem hiszpańskich konkwistadorów.
Według miejscowej legendy mały stolik służący dziś za ołtarz kilka razy wywędrował nocą z budynku. Za każdym razem znajdowano go naprzeciwko domu osoby, która tej samej nocy zmarła. Ile w tym prawdy? Kto wie, trzeba jednak przyznać, że sam spacer wzdłuż wąskich pobielanych uliczek wymarłej wioski przenosi w magiczny klimat. Tak kompletnie odległy od miejsc, po których dotąd podróżowaliśmy. Do tego trafiliśmy jeszcze na jasełka w miejscowej szkole. Dzieciaki były radosne, choć nieco podenerwowane. Najmniej całe to zamieszanie podobało się lamie, która ze związanymi nogami musiała udawać potulną owieczkę. Pustynny klimat, zwierzaki, prosta szopka. Kto wie, może dokładnie tak wyglądały narodziny Chrystusa w Betlejem.
Nas totalnie urzekła Laguna Cotacotani, która w języku ajmara oznacza po prostu wiele lagun. Indiańska nazwa jest zdecydowanie bardziej precyzyjna, bo laguna Cotacotani to nic innego jak zbiór niezliczonych płytkich lagun połączonych wąskimi kanalikami. W wodzie chowają swoje głowy flamingi, w tle wszechobecne wulkany Pomerape i Parinacota i widok godny pocztówki gotowy.
Niewiele dalej na wysokości 4500 m npm leży też Lago Chungara – jedno z najwyżej położonych jezior świata. W tle dymi wulkan Guallatire, a kawałek dalej po boliwijskiej stronie przez ciemne deszczowe chmury przebija się wulkan Sajama (6520). Ciemne chmurzyska po boliwijskiej stronie przypominają nam, jak sporo mamy szczęścia do pogody. Właściwie zaczęło się już invierno boliviano – boliwijska zima, czyli nic innego jak porządna tropikalna pora deszczowa. Nad nami nie ma jednak ani jednej chmurki. Szczęście mieliśmy też do przewodnika. Justino Jiron (Tour Andino) to człowiek gór w każdym tego słowa znaczeniu. Wychowany w jednej z opustoszałych dziś wiosek, z babcią rozmawiał jeszcze wyłącznie w ajmara. Teraz opanował jeszcze hiszpański i dosłownie kilka słów po angielsku.
Justino jest przede wszystkim przewodnikiem górskim, a Laucę zna jak własną kieszeń. Do tego stopnia, że w miejscach, do których od lat przywoził garstkę turystów,CONAF wybudował ścieżki krajoznawcze i postawił tablice informacyjne. W dużej mierze dzięki niemu i jego oryginalnym pomysłom w trakcie całego dnia spotkaliśmy może kilka osób. I to jest to co w Lauce podobało nam się najbardziej: brak masowego nalotu turystów. Za wstęp do parku nie musieliśmy nawet zapłacić. Już wkrótce przekonamy się, że jak na latynoamerykańskie standardy to rzecz niespotykana.
Pod koniec dnia jeszcze tylko relaksująca kąpiel w naturalnych gorących źródłach, Termas de Jurasi i Lauca kupiła nas kompletnie. To zapewne jedno z takich miejsc, do których na pocieszenie będziemy się myślami przenosić w lodowate zimowe popołudnia po powrocie do Polski.
Z INNEJ BECZKI…
W drodze…
Parinacota
Cotacotani
Lago Chungara
Comments