Po szalonym tempie, które nadaliśmy sobie w Nowej Zelandii do Ameryki Południowej przybyliśmy z jednym najważniejszym postanowieniem. Teraz będzie już spokojniej, wolniej. Co najważniejsze nie ograniczają nas już żadne bilety lotnicze, więc możemy sobie pozwolić na podróżowanie bez ciągłego zerkania w kalendarz. Zwalniamy!

Świąteczny klimat w Santiago...

Oczywiście życie zweryfikowało nasze plany, choć na razie relaksujące podróżowanie pozwalające na kontemplację okolicy całkiem dobrze nam wychodzi. Głowna zmiana dotyczy natomiast biletów lotniczych. W pierwszej wersji planów naszej podróży, mieliśmy spędzić w Ameryce Południowej około 4,5 miesiąca i pod sam koniec wyruszyć do Afryki Południowej: RPA, Namibii i Botswany. Jednak nauczeni doświadczeniem, postanowiliśmy  przeorganizować naszą podróż względem pór roku i optymalnej pogody w każdym z odwiedzanych przez nas regionów. O ile grudzień – marzec to doskonały czas na odwiedziny południa Ameryki Łacińskiej, zwłaszcza Patagonii, o tyle w Peru i Boliwii trwa wówczas pora deszczowa, a słynny Inca Trail jest nawet w lutym zamykany. Do tego w RPA w czerwcu zaczyna się zima. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły nam więc, że najlepiej do Afryki Południowej wybrać się w marcu i kwietniu, a pod koniec kwietnia powrócić do Ameryki Południowej i przez ostatnie półtora miesiąca podróżować po Peru i Boliwii. Wszystkie znaki z wyjątkiem linii lotniczych South African Airways, które skutecznie próbowały nas przekonać, że do Afryki lecieć w ogóle nie warto.

Mogliśmy sobie na takie przeorganizowanie podróży pozwolić ponieważ nasz bilet RTW obejmował jedynie przylot do Santiago i w połowie czerwca wylot z Buenos Aires. Pozostało nam więc jedynie dokupić wylot z Buenos Aires do Kapsztadu i z powrotem, a lot ten mogliśmy zaplanować w dowolnym momencie. Po 8 dniach utarczek z niedziałającym systemem internetowym, całą bandą niezbyt lotnych pracowników w RPA, Argentynie i USA i po 4 wygasłych rezerwacjach w końcu trafiliśmy na kompetentnego pracownika z USA, który w ciągu pół godziny wystawił nam e-bilet. Rada: o ile nie macie ochoty płacić za bilet, wysyłając na prywatny adres emailowy kopie obu stron swojej karty kredytowej plus kopię paszportu, trzymajcie się od argentyńskiego oddziału SAA z daleka. No ale bilet kupiony i lecimy! 13 marca opuścimy na 7 tygodni Amerykę Południową. I ten wylot z Buenos Aires 13 marca to właśnie pierwsza rama czasowa, która pojawiła się w naszej południowoamerykańskiej podróży. Na razie staramy się nią jednak nie przejmować. W końcu 3 miesiące podróży wciąż przed nami!

Bellavista w Santiago

Santiago okazało się świetnym przystankiem, aby oswoić się odrobinę z Ameryką Południową, zamknąć pewien etap podróży i zaplanować kolejny. A także by pobuszować odrobinę po targach i skompletować paczkę świąteczną do rodziny w Polsce (tak tak, kiedy to było). Z konieczności nasz pobyt w stolicy miał więc odrobinę charakter organizacyjny. Trzeba jednak przyznać, że w miejscach takich jak Wioska Dominikańska na obrzeżach miasta sprawy organizacyjne, czytaj zakupy, załatwia się z wielką przyjemnością.

Poza tym pierwsze dni w Ameryce Południowej poświęciliśmy także na to, czego w Nowej Zelandii brakowało nam najbardziej: poznawanie ludzi, wieczorne rozmowy przy winie lub pisco sour :) W zasadzie jedynym minusem podróżowania kampervanem jest brak kontaktu z innymi backpakersami. Spotkania w hostelach, wieczorna wymiana wrażeń, kilka dni w grupie w trakcie organizowanych wypadów zdecydowanie sprzyjają nawiązywaniu znajomości. W Santiago postanowiliśmy jednak uciec się do nieco innego sposobu na ożywienie naszego towarzyskiego życia: couchsurfing! Dla wszystkich niewtajemniczonych couchsurfing to wspólnota ciekawych świata i ludzi zapaleńców, którzy nieodpłatnie udostępniają swoje domowe kanapy podróżującym współcouchsurfingowcom. Idea jest genialna, pozwala na podróżowanie za niewielkie pieniądze,  a jednoczesne zawiązywanie przyjaźni, poznawanie miejscowych zwyczajów. Co tu dużo mówić, fajnie jest mieć lokalusa, który wprowadzi cię w tajniki i zwyczaje nowego miejsca, oprowadzi po mało dostępnych zakątkach. Naszym człowiekiem w Santiago była Barbara: przesympatyczna Chilijka o niemieckich korzeniach, która zgodziła się nas przygarnąć na kilka dni. Mieszkanie Barbary, a dokładniej spore studio pomalowane na nieskazitelną biel położone jest w artystycznej dzielnicy Bellavista. I na początek naszej latynoamerykańskiej przygody Bellavista okazała się strzałem w dziesiątkę. Dziesiątki małych, klimatycznych knajpek, tętniące nocnym życiem kluby, kolorowe, oryginalne budynki i tysiące różnorodnych graffiti- Bellavista to kwintesencja naszych wyobrażeń o gorącokrwistej Ameryce Południowej, Barbara z kolei okazała się wcieleniem naszych wyobrażeń o latynoamerykańskiej gościnności. Przy okazji poznaliśmy też zatrzymujących się u niej innych couchsurfingowców. Tych kilka spędzonych wspólnie wieczorów będziemy ciepło wspominać :)

Ciepłe wspomnienia pozostaną nam także ze spacerów po mieście, głównie wokół centralnie położonego Plaza de Armas i z santiagowskich targów, gdzie po raz pierwszy od bardzo dawna znalazłam pyszne soczyste truskawki za 3 zł/kg i krwistoczerwone czereśnie za 5 zł/kg. Do tego słodziutkie morele za grosze, niemal darmowe avocado i mój kochany zielony groszek i, jeśli o mnie chodzi, mogłabym Santiagowskich targów w ogóle nie opuszczać.

Organizacyjne sprawy zostały jednak załatwione, paczka do Polski wysłana, a Barbara na weekend wróciła do rodzinnego Valparaiso, trzeba więc było ruszać w drogę – azymut: północ. Przed nami 36- godzinna autobusowa podróż do Arici, najdalej na północ wysuniętego miasta Chile, a dalej już tylko Andy. Sezon superdłużących się przejazdów autobusowych Ameryki Łacińskiej uznajemy za rozpoczęty! :)