Villa O’Higgins to osobliwe miasteczko. Transport ze świata dociera tu 2 razy w tygodniu, a ten świat w przypadku O’Higgins ogranicza się do innej równiej małej mieścinki, Calety Tortel. Warzywa i owoce zaglądają tu jeszcze rzadziej, zaledwie 2 razy w miesiącu. Za to wifi jest wszędzie, publicznie dostępne i darmowe. Co prawda szybkość pozostawia sporo do życzenia, ale kto by narzekał na szybkość wifi na dosłownym końcu świata?
Villa O’Higgins
A malowniczy to koniec świata. Kilkugodzinny spacer w górę doliny pozwolił nam się przyjrzeć okolicznym górom, rzece, wiszącemu lodowcu, a także jezioru O’Higgins. To stąd kolejnego dnia rozpoczniemy 2-dniową przeprawę graniczną do El Chalten w Argentynie.
Trekking w okolicach Villa O’Higgins...
Już 2,5-godzinny rejs po jeziorze daje przedsmak tego, co ten odludny zakątek świata ma do zaoferowania. Poza jedną malutką farmą, Estancia Candelario Mansilla, na próżno szukać tu jakichkolwiek śladów obecności człowieka. I to jest najpiękniejsze! Jeszcze tylko na krótko zatrzymamy się w estancii, gdzie zostawimy Sarah i Toma. Kibicujemy im i trzymamy kciuki. Mają 6 godzin, by pokonać 21 kilometrów górskiego szlaku z 25-kilowymi plecakami na plecach. Przyznam się, że nie bardzo wierzę, że im się uda. Nie planowali takiego wyczynu, ale brak koni taszkających bagaż, zmusił ich do spróbowania sił w sprincie z ciężarami na plecach. Tymczasem my błogo nieświadomi, że następnego dnia czeka nas identyczny los, ruszamy w kierunku lodowca O’Higgins. Pogoda jest piękna, niebo bezchmurne. Mamy ogromne szczęście, to w Patagonii rzadkość. Niewielu ma możliwość przyglądać się tej gigantycznej bryle lodu w pełnym słońcu.
W drodze do Argentyny...
A lodowiec robi wrażenie! Szeroki na 3 km, długi na 30 km, wznosi się przed nami na wysokość 80 metrów. Co jakichś czas małe kawałki lodu odpadają od ściany i z odgłosem grzmotu spadają do wody. Dookoła spokojnie dryfują małe góry lodowe, a w przerwach między opowieściami o geologicznej historii regionu kapitan statku serwuje nam whisky z lodem z lodowca. Żyć, nie umierać.
Lodowiec O’Higgins
Tę noc spędzimy pod namiotami w Candelario Mansilla. Niby koniec świata, a mają najpyszniejsze pod słońcem maliny. Do tego zupełnie niecenione przez właścicieli, więc część wieczoru spędzę, pałaszując maliny w pobliskich krzakach. Pozostałą część zaś na rozmowach przy ognisku z poznanym jeszcze w Cochrane Belgiem, Mathiasem i jego znajomym Miszą, Rosjaninem żydowskiego pochodzenia.
Carretera Austral cieszy się ogromnym powodzeniem wśród cyklistów i grupkę z nich spotykamy właśnie na naszym kempingu. Świat z perspektywy siodełka jest piękny, ale nie zazdroszczę im kolejnego poranka, gdy obładowani bagażami wsiadają na rower. W końcu przed nimi 21 kilometrów nie łatwej trasy. My się nie przejmujemy, w końcu już kilka dni temu zamówiliśmy konie. Jedną z głównych atrakcji tej przeprawy miała być bowiem jazda konna. Miny rzedną nam dopiero o 10.30 rano, gdy właściciel estancii oznajmia, że Don Ricardo dziś z końmi nie dotrze. Ponoć wyruszył na poszukiwanie koni kilka dni temu, ale od tamtej pory nie dał znaku życia. No cóż konie wybrały wolność. Don Ricardo też? No ale co my teraz zrobimy? Wojskowi z miejscowego posterunku i przejścia granicznego w jednym oferują pomoc. Zawiozą nasze bagaże przyczepką do granicy z Argentyną kolejne 9 kilometrów. Ale przez kolejnych 12 kilometrów będziemy już musieli sobie radzić sami. Łódka po argentyńskiej stronie odpływa o 18-tej. Następna 3 dni później. No nic, nie mamy wyjścia, zaczynamy wyścig z czasem!
W drodze do Argentyny...
Pierwsze 9 kilometrów idzie nam gładko. Bez bagaży nie trudno utrzymać tempo. Problem zaczyna się, gdy odbierzemy plecaki. Mój, przepakowany tak, by mieścił też plecak podręczny waży chyba z 26 kilo. A te kilogramy zaczynają się wrzynać w plecy, gdy ścieżka robi się stroma i coraz bardziej błotnista. Kilka razy mało co nie lądujemy w błotnistym rowie, ale dzielnie brniemy przed siebie. Po kilku godzinach przebijania się przez las, nagle pojawia się prześwit, a naszym oczom ukazuje się Fitz Roy. Wowww! To jeden z tych szczytów, które rozpoznać można po jednym rzucie oka, choćbyście, tak jak my, go nigdy wcześniej nie widzieli. Nad nami puszyste chmurki, w dole szmaragdowo-zielonkawe jezioro, a w tle majestatyczny szczyt. Dominujący, królujący nad całym krajobrazem, Bajka! Dostajemy kopa energii, ale do mety i tak już nie daleko. Po chwili spotykamy naszych nieszczęsnych rowerzystów, którzy pchają przed sobą rowery, brnąc po kostki w błocie. W końcu docieramy nad przystań. Jeszcze tylko krótkie formalności graniczne i jesteśmy gotowi wsiadać na łódkę. Tylko, że do łódki została jeszcze godzina. Udało nam się pokonać tę trasę w niecałe 6 godzin, z przerwą na lunch. Zaczynamy wierzyć, że może Sarah i Tomowi też się udało. (Jak się później dowiemy, dotarli nad przystań punkt o 18-tej, nieziemsko zmęczeni po 6,5 godzinach biegu przez góry bez chwili przerwy. Łódka, na którą tak się spieszyli odpłynęła jednak dopiero o 19-tej.)
W drodze do Argentyny...
I od tego momentu wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że agencja Hielo Sur zapomniała zarezerwować dla całej grupy miejsca na łódce. Panowie jednak litują się nad nami i zabierają nas na pokład. Tylko, że sytuacja powtarza się po drugiej stronie jeziora, gdzie minibus mający nas zabrać do El Chalten okazuje się już mniej elastyczny. Czekamy po ciemku, w zimnicy na kolejny busik 2 godziny. Do tego spotkany gdzieś po drodze z końmi Don Ricardo, który zarzeka się, że to agencja nie poinformowała go o rezerwacji koni i zaczynamy mieć serdecznie dość Hielo Sur. Złość przechodzi jednak dość szybko, na samą myśl wszystkich wrażeń ostatnich 2 dni. Poza tym jesteśmy w El Chalten, argentyńskiej mekce trekkingu. Nikt nie złościłby się tu zbyt długo.
Widok na Fitz Roy i Lago del Desierto
W ten sposób po 2 tygodniach i 3 dniach kończymy naszą przygodę z Carreterą Austral. Zostawiamy za sobą przepiękne dzikie góry, rwące turkusowe polodowcowe rzeki, rozsypane gdzieniegdzie farmy i surowych gauchos. Zostawiamy niewyobrażalnie niebieski błękit nieba (może gigantyczna dziura ozonowa nad chilijską Patagonią odgrywa tu swoją rolę) i gęste patagońskie lasy. Zostawiamy też niestety ogromne połacia drzewnych cmentarzy, pozostałość po dziesiątkach pożarów, które co roku dewastują chilijską Patagonię. Ze względu na trudną dostępność tych terenów, ekipy strażackie docierają tu zazwyczaj o kilka dni, czasem nawet kilka tygodni za późno. W 1906 roku odległa południowa część chilijskiej Patagonii zmagała się z pożarem przez okrągły rok. Wówczas nikogo jednak nie interesował ten zapomniany kawałek ziemi. Efekty tego zaniedbania widać do dziś. Jak jednak pięknie ujął to jeden z blogowiczów, leśne cmentarzyska to dusza chilijskiej Patagonii. Tej duszy, jej dzikości i piękna będzie nam brakować.
Villa O’Higgins
W drodze do Argentyny – na wodzie
W drodze do Argentyny – na lądzie