Browsing Posts published in Maj, 2011

Gdy po obejrzeniu na naszym blogu zdjęć lodowców Nowej Zelandii Dominika napisała, żebyśmy poczekali, aż zobaczymy Perito Moreno, bo dopiero wtedy „witki nam opadną”, nie do końca jej wierzyłam. Zwłaszcza po zobaczeniu lodowca O’Higgins, sądziłam, że niewiele nas już zaskoczy. Myliłam się!

Perito Moreno widziany z łódki...

Lodowiec Perito Moreno to jeden z niewielu turystycznych hitów, które ani odrobinę nie zawodzą. Już sam widok giganta z dystansu nie ma sobie równych. Jeden rzut oka i panoramiczna perspektywa, którą daje wijąca się w dół zbocza droga i faktycznie witki opadają. Do tego godzinny rejs łódką, który pozwala podpłynąć pod samą pionową ścianę lodowca i trudno chcieć więcej. Pewnie istnieją tysiące piękniejszych lub równie malowniczych lodowców, ale mało który oferuje turystom taaaką perspektywę.

No i mało który jest tak aktywny. Ta gigantyczna, szeroka na 5 km, długa na 30 km i wznosząca się na wysokość 60 metrów bryła lodu postępuje około 2 metrów dziennie. I nie oznacza to bynajmniej, iż wkracza coraz głębiej w ląd. Zdarzyło się to co prawda kilka razy w historii, ale zablokowane wówczas wody ramienia Brazo Rico jeziora Argentino szybko dopomniały się o przepływ. Malowniczy lodowy łuk łączący lodowiec z lądem to właśnie ich sprawka. Tak jak i spektakularne zawalenie się tej ogromnej bryły lodu. Dziś lodowiec utrzymuje się w bezpiecznej odległości 3, 4 metrów od lądu. I to dzięki temu niewielkiemu dystansowi można dziś bezpiecznie podziwiać Perito Moreno z dziesiątków rozrzuconych na półwyspie Magallanes pomostów i tarasów. Ale nie zawsze tak było. Wizyta nad Perito Moreno kosztowała życie kilkadziesiąt osób – w wyniku osunięcia się ogromnych brył lodu zginęło 36 osób.

Dziś te giganty wciąż się osuwają, co jakichś czas z hukiem grzmotu pioruna do wody osuwa się kawał przedniej ściany lodowca. Wywołana w ten sposób fala zalewa wybrzeże półwyspu. Dlatego dziś tarasy umiejscowione są znacznie wyżej. A przy odrobinie szczęścia można ujrzeć osunięcie się wielkich feagmentów lodowca. Nam udało się jeden z takich widoków uchwycić na filmie! Nie żeby była to bułka z masłem. Przyznaję, że trochę na ten film ‘polowaliśmy’. Nie trudno zgadnąć, gdzie nastąpi kolejne załamanie. Lodowiec bez przerwy wydaje z siebie prorocze odgłosy: mruczy, charczy, porykuje. Co chwila z jego wnętrza dochodzi charakterystyczny dźwięk łamania się lodu. Wystarczy wytężyć wzrok i słuch i czekać,

czekać,

czekać, aż wydarzy się to…

Nam ten jeden widok zadowolił wszelkie lodowcowe potrzeby :)

Perito Moreno

Skoro znaleźliśmy się już w argentyńskiej mekce trekkingu w samym sercu Parku Narodowego Los Glaciares, nie pozostało nam nic innego jak wyruszyć w góry. Tak jak z resztą chyba wszyscy, którzy akurat przebywają w El Chalten. W ciągu dnia niewielkie miasteczko się wyludnia, po to by wieczorem znów przeobrazić się w tętniący turystycznym życiem kurort. Dni w górach bywają więc tłoczne. O bezludnych szlakach chilijskiej Patagonii możemy zapomnieć, jednak taki stan rzeczy ma swoje plusy. Już pierwszego dnia, po zaledwie godzinie wędrówki Stan i Flo spotkają na szlaku znajomą z Paryża.

Zaczynamy trekking pod Fitz Roya...

Tego dnia pogoda nam nie sprzyja, więc tutejszy skarb, Fitz Roya (3375 m n.p.m.) zostawiamy sobie na kolejny dzień. Pochmurne niebo nie przeszkodzi nam jednak w spokojnym kontemplowaniu lodowca Piedras Blancas, który opada malowniczo do laguny o tej samej nazwie. Ale to dopiero po godzinnej wędrówce w górę rzeki, a na ostatnim odcinku wspinaczce po ogromnych głazach torujących ujście laguny. Wysiłek zostaje wynagrodzony. Nad laguną brak żywej duszy, więc spektakl obracających się wokół własnej osi gór lodowych mamy tylko dla siebie.

Nad lodowcem Piedras Blancas...

Podobnie jak z resztą kemping Rio Blanco, gdzie rozbijamy się na noc. Trochę nas nawet dziwi ten brak ludzi, zwłaszcza, że położony 15 minut dalej kemping Poincenot pęka w szwach. Odpowiedź przynosi wieczorna lektura niewielkiej tabliczki, którą  wcześniej przeoczyliśmy: ”Solo escaladores” (wyłącznie dla alpinistów). To wyjaśnia też pytanie poznanego przy kolacji Hiszpana, Pépe, czy od dawna się wspinamy. No cóż… My się nie wspinamy, za to Pep jak najbardziej. Wraz ze znajomym z Niemiec przygotowują się właśnie do zdobycia Fitz Roya. Potwornie zmęczeni (ostatni dzień w pełni poświęcili pośpiesznym przygotowaniom) gotują właśnie ostatni posiłek. Znajomy Pepa próbuje swoich sił z górą po raz drugi. Poprzednio na ściance było 11 osób, wysoko w górach to tłok. Szczyt zdobyły zaledwie 2. Ostatnie dwa dni pogoda nie pozwalała na wspinaczkę, jutro rano ma się jednak przejaśnić. Dzięki temu oknu pogodowemu powinni być sami, powinno się udać. Przed nimi jeszcze tylko kilka godzin wspinaczki pod lodowiec, trawers po lodzie i atak szczytowy. Razem 30 godzin bez zmrużenia oka. Wysiłek ponad ludzkie siły? Pepe brał już udział w wyprawach w Himalaje. W trakcie z jednej z nich poznał Wojtka Kurtykę. Okazuję się też, że uwielbia nie tylko polskich himalaistów, ale Polaków w ogóle (miał polską dziewczynę), polską kuchnię i język. Tę wspólną kolację wykorzystujemy, żeby poćwiczyć polski Pepa :)

Fitz Roy

Następnego dnia o poranku niebo jest wciąż zachmurzone. Przejaśnia się dopiero około 10-tej, gdy sami docieramy do stóp Fitz Roya. Naszym oczom ukazuje się surrealistyczny widok: wystrzeliwujący w górę niczym trójząb szczyt skąpany w słońcu, u jego stóp gładka tafla Laguny de los Tres. Na pionowej ścianie za pomocą lornetki wypatrujemy Pepa i jego kumpla. Jeśli im się udało, powinni już schodzić. Później, otrzymamy emaila, w którym Pep wyjaśnia, że tego dnia przejaśniło się za późno. Nie ryzykowali wspinaczki w gęstej mgle, zawrócili.

Laguna de los Tres.

Tymczasem nad Fitz Royem wciąż aureola z chmur. Szczyt odsłonił się dosłownie na tyle, byśmy mogli go ujrzeć. Nieco później w parku Torres del Paine spotkamy Anglików, który El Chalten odwiedzili trzykrotnie. Wszystko po to, by zobaczyć Fitz Roya. Bezskutecznie. Mamy szczęście. Szczęście też, że Eli polecił nam jakichś czas temu spacer poza wytyczoną ścieżkę wzdłuż Laguny de los Tres. Po przeciwnej stronie niewielkiego wzgórza z boku Fitz Roya czeka nas bowiem widok ukrytej Laguny Sucia. Jej ciemno-turkusowe wody, do których opada lodowiec, jak dla mnie biją nawet Lagunę de los Tres.

Laguna Sucia

W efekcie pod Fitz Royem trochę się zasiedzieliśmy. Jest już niemal południe, a przed nami jeszcze co najmniej 8 godzin wędrówki w dół doliny Río Blanco, wzdłuż soczyście zielonych Lagun Madre i Hija (Matka i Córka), by jeszcze tego samego dnia dotrzeć nad Lagunę Torre, u stóp lodowca i szczytu o tej samej nazwie. Cerro Torre (3128 m n.p.m.) to drugi zaraz po Fitz Royu cel przybywających tu wspinaczy, ponoć nawet nieco trudniejszy. My podziwiamy go tylko z należytym respektem znad brzegu laguny i ruszmy z powrotem do cywilizacji. To były piękne 2 dni w górach, ale ostatnio więcej czasu spędziliśmy pod namiotem w lodowatych górach niż w zaciszu ciepłych hosteli. Poza tym nie ma to jak porządna porcja pysznej pizzy w ofercie „all you can eat”. Po 11 godzinach wędrówki zasłużyliśmy sobie na pyszną ucztę i to chyba właśnie ta wizja daje nam kopa energii tak, że zamiast w przewidywanym czasie 3 godzin docieramy do El Chalten po 1 godz. 25 minutach.

W drodze powrotnej do El Chalten...

Kolejnego dnia planowaliśmy wspólny trek na Loma del Pliegue Tumbado, niewysoki choć dość stromy szczyt, skąd rozciągają się panoramiczne widoki na cały park. Wszyscy jesteśmy jednak jeszcze zmęczeni. Organizmy dopominają się o chwilę wytchnienia. Flo zrobił się na nodze gigantyczny odcisk, mnie też nie bardzo chce się ruszać z łóżka. Do tego 2,5 tygodnia w chilijskiej Patagonii bez dostępu do netu zwiększyło tylko zaległości na blogu. Podejmujemy decyzję. Flo i Tomek zostaną w El Chaltén, a w góry pójdziemy tylko ja i Stan. Jednak osobno. Nie sposób mi konkurować z triatlonistą, zwłaszcza, że Stan postanawia wykorzystać okazję i zamiast wspinaczki decyduje się na wysokogórski maraton. Ja zdobywam szczyt w swoim tempie.

Na szczycie Loma del Pliegue Tumbado

Mimo braku motywacji w postaci Tomka, sama się zaskakuję, pokonując trasę w 3 zamiast zapowiadanych 4 godzin :) A na górze widoki wynagradzają cały wysiłek. To jedyne miejsce skąd widać nie tylko Cerro Fitz Roy, ale też Cerro Torre i leżącą u jego stóp lagunę. Do tego po bokach rozciągają się doliny Río Blanco i Río Tunel, a po przeciwnej stronie rozciąga się El Chalten i gigantyczna tafla błękitnego jeziora Viedma. 1,5 godziny spędzone na szczycie to piękna konkluzja wizyty w El Chalten. Kolejnego dnia z samego rana opuszczamy argentyńską stolicę alpinizmu. W miasteczku zostawiamy też Stana i Flo. Nie po raz pierwszy jednak i nie po raz ostatni. Tymczasem kierunek: El Calafate, na spotkanie z królem wszystkich lodowców – Perito Moreno!

Trekking pod Fitz Roya

El Chalten i Loma del Pliegue Tumbado


Villa O’Higgins to osobliwe miasteczko. Transport ze świata dociera tu 2 razy w tygodniu, a ten świat w przypadku O’Higgins ogranicza się do innej równiej małej mieścinki, Calety Tortel. Warzywa i owoce zaglądają tu jeszcze rzadziej, zaledwie 2 razy w miesiącu. Za to wifi jest wszędzie, publicznie dostępne i darmowe. Co prawda szybkość pozostawia sporo do życzenia, ale kto by narzekał na szybkość wifi na dosłownym końcu świata?

Villa O’Higgins

A malowniczy to koniec świata. Kilkugodzinny spacer w górę doliny pozwolił nam się przyjrzeć okolicznym górom, rzece, wiszącemu lodowcu, a także jezioru O’Higgins. To stąd kolejnego dnia rozpoczniemy 2-dniową przeprawę graniczną do El Chalten w Argentynie.

Trekking w okolicach Villa O’Higgins...

Już 2,5-godzinny rejs po jeziorze daje przedsmak tego, co ten odludny zakątek świata ma do zaoferowania. Poza jedną malutką farmą, Estancia Candelario Mansilla, na próżno szukać tu jakichkolwiek śladów obecności człowieka. I to jest najpiękniejsze! Jeszcze tylko na krótko zatrzymamy się w estancii, gdzie zostawimy Sarah i Toma. Kibicujemy im i trzymamy kciuki. Mają 6 godzin, by pokonać 21 kilometrów górskiego szlaku z 25-kilowymi plecakami na plecach. Przyznam się, że nie bardzo wierzę, że im się uda. Nie planowali takiego wyczynu, ale brak koni taszkających bagaż, zmusił ich do spróbowania sił w sprincie z ciężarami na plecach. Tymczasem my błogo nieświadomi, że następnego dnia czeka nas identyczny los, ruszamy w kierunku lodowca O’Higgins. Pogoda jest piękna, niebo bezchmurne. Mamy ogromne szczęście, to w Patagonii rzadkość. Niewielu ma możliwość przyglądać się tej gigantycznej bryle lodu w pełnym słońcu.

W drodze do Argentyny...

A lodowiec robi wrażenie! Szeroki na 3 km, długi na 30 km, wznosi się przed nami na wysokość 80 metrów. Co jakichś czas małe kawałki lodu odpadają od ściany i z odgłosem grzmotu spadają do wody. Dookoła spokojnie dryfują małe góry lodowe, a w przerwach między opowieściami o geologicznej historii regionu kapitan statku serwuje nam whisky z lodem z lodowca. Żyć, nie umierać.

Lodowiec O’Higgins

Tę noc spędzimy pod namiotami w Candelario Mansilla. Niby koniec świata, a mają najpyszniejsze pod słońcem maliny. Do tego zupełnie niecenione przez właścicieli, więc część wieczoru spędzę, pałaszując maliny w pobliskich krzakach. Pozostałą część zaś na rozmowach przy ognisku z poznanym jeszcze w Cochrane Belgiem, Mathiasem i jego znajomym Miszą, Rosjaninem żydowskiego pochodzenia.

Carretera Austral cieszy się ogromnym powodzeniem wśród cyklistów i grupkę z nich spotykamy właśnie na naszym kempingu. Świat z perspektywy siodełka jest piękny, ale nie zazdroszczę im kolejnego poranka, gdy obładowani bagażami wsiadają na rower. W końcu przed nimi 21 kilometrów nie łatwej trasy. My się nie przejmujemy, w końcu już kilka dni temu zamówiliśmy konie. Jedną z głównych atrakcji tej przeprawy miała być bowiem jazda konna. Miny rzedną nam dopiero o 10.30 rano, gdy właściciel estancii oznajmia, że Don Ricardo dziś z końmi nie dotrze. Ponoć wyruszył na poszukiwanie koni kilka dni temu, ale od tamtej pory nie dał znaku życia. No cóż konie wybrały wolność. Don Ricardo też? No ale co my teraz zrobimy? Wojskowi z miejscowego posterunku i przejścia granicznego w jednym oferują pomoc. Zawiozą nasze bagaże przyczepką do granicy z Argentyną kolejne 9 kilometrów. Ale przez kolejnych 12 kilometrów będziemy już musieli sobie radzić sami. Łódka po argentyńskiej stronie odpływa o 18-tej. Następna 3 dni później. No nic, nie mamy wyjścia, zaczynamy wyścig z czasem!

W drodze do Argentyny...

Pierwsze 9 kilometrów idzie nam gładko. Bez bagaży nie trudno utrzymać tempo. Problem zaczyna się, gdy odbierzemy plecaki. Mój, przepakowany tak, by mieścił też plecak podręczny waży chyba z 26 kilo. A te kilogramy zaczynają się wrzynać w plecy, gdy ścieżka robi się stroma i coraz bardziej błotnista. Kilka razy mało co nie lądujemy w błotnistym rowie, ale dzielnie brniemy przed siebie. Po kilku godzinach przebijania się przez las, nagle pojawia się prześwit, a naszym oczom ukazuje się Fitz Roy. Wowww! To jeden z tych szczytów, które rozpoznać można po jednym rzucie oka, choćbyście, tak jak my, go nigdy wcześniej nie widzieli. Nad nami puszyste chmurki, w dole szmaragdowo-zielonkawe jezioro, a w tle majestatyczny szczyt. Dominujący, królujący nad całym krajobrazem, Bajka! Dostajemy kopa energii, ale do mety i tak już nie daleko. Po chwili spotykamy naszych nieszczęsnych rowerzystów, którzy pchają przed sobą rowery, brnąc po kostki w błocie. W końcu docieramy nad przystań. Jeszcze tylko krótkie formalności graniczne i jesteśmy gotowi wsiadać na łódkę. Tylko, że do łódki została jeszcze godzina. Udało nam się pokonać tę trasę w niecałe 6 godzin, z przerwą na lunch.  Zaczynamy wierzyć, że może Sarah i Tomowi też się udało. (Jak się później dowiemy, dotarli nad przystań punkt o 18-tej, nieziemsko zmęczeni po 6,5 godzinach biegu przez góry bez chwili przerwy. Łódka, na którą tak się spieszyli odpłynęła jednak dopiero o 19-tej.)

W drodze do Argentyny...

I od tego momentu wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że agencja Hielo Sur zapomniała zarezerwować dla całej grupy miejsca na łódce. Panowie jednak litują się nad nami i zabierają nas na pokład. Tylko, że sytuacja powtarza się po drugiej stronie jeziora, gdzie minibus mający nas zabrać do El Chalten okazuje się już mniej elastyczny. Czekamy po ciemku, w zimnicy na kolejny busik 2 godziny. Do tego spotkany gdzieś po drodze z końmi Don Ricardo, który zarzeka się, że to agencja nie poinformowała go o rezerwacji koni i zaczynamy mieć serdecznie dość Hielo Sur. Złość przechodzi jednak dość szybko, na samą myśl wszystkich wrażeń ostatnich 2 dni. Poza tym jesteśmy w El Chalten, argentyńskiej mekce trekkingu. Nikt nie złościłby się tu zbyt długo.

Widok na Fitz Roy i Lago del Desierto

W ten sposób po 2 tygodniach i 3 dniach kończymy naszą przygodę z Carreterą Austral. Zostawiamy za sobą przepiękne dzikie góry, rwące turkusowe polodowcowe rzeki, rozsypane gdzieniegdzie farmy i surowych gauchos. Zostawiamy niewyobrażalnie niebieski błękit nieba (może gigantyczna dziura ozonowa nad chilijską Patagonią odgrywa tu swoją rolę) i gęste patagońskie lasy. Zostawiamy też niestety ogromne połacia drzewnych cmentarzy, pozostałość po dziesiątkach pożarów, które co roku dewastują chilijską Patagonię. Ze względu na trudną dostępność tych terenów, ekipy strażackie docierają tu zazwyczaj o kilka dni, czasem nawet kilka tygodni za późno. W 1906 roku odległa południowa część chilijskiej Patagonii zmagała się z pożarem przez okrągły rok. Wówczas nikogo jednak nie interesował ten zapomniany kawałek ziemi. Efekty tego zaniedbania widać do dziś. Jak jednak pięknie ujął to jeden z blogowiczów, leśne cmentarzyska to dusza chilijskiej Patagonii. Tej duszy, jej dzikości i piękna będzie nam brakować.

Villa O’Higgins

W drodze do Argentyny – na wodzie

W drodze do Argentyny – na lądzie




Gdy kolejnego dnia pożegnaliśmy się z Pauli i Chrisem, nie na długo zostaliśmy sami. Jeszcze tego samego dnia czekając w deszczu na rejs po jeziorze General Carrera, wpadliśmy na Félipe, Chilijczyka spotkanego w trakcie treku Cerro Castillo. W efekcie przepiękne Cuevas de Marmol – jaskinie wyrzeźbione w marmurowej skale przez potężne fale jeziora General Carrera – podziwialiśmy już w trójkę. A było co podziwiać!

Cuevas de Marmol

Niestety można też było na własnej skórze przekonać się o destrukcyjnej sile fal jeziora. Gdy łopotało tak nami na małej łódce na wszystkie boki, pocieszająca stała się asekuracja po bokach nie jednego, a dwóch mężczyzn. Choć gdybyśmy z rejsem poczekali jeszcze kilka godzin, mogłabym sobie zapewnić asekurację z każdej możliwej strony. Jeszcze tego samego wieczoru spotkaliśmy bowiem Stana i Flo, a także poznanych przez nich na szlaku Amerykanów, Sarah i Toma. Razem spędziliśmy przemiły wieczór w cieplutkiej małej knajpce w Puerto Rio Tranquillo.

Sarah, Tom, Stan, Felipe i my...

W podobnym gronie, z wyjątkiem Sarah i Toma, wstawiliśmy się z resztą kolejnego poranka na przystanku jedynego jadącego na południe autobusu. Nikt nie wiedział do końca, o której autobus przyjedzie, czy będzie ich kilka, czy tylko jeden, a co najważniejsze, czy będzie miał miejsca. Nikt, nawet sam kierowca, bo gdy po kilku godzinach czekania w końcu się pojawił, po kilkunastu minutach proszenia z łaską zgodził się zabrać naszą piątkę, wciąż utrzymując, że nie ma miejsc. Jak się chwilę później okazało, pustych foteli było jeszcze kilka. Ale kto by się przejmował tymi pozostawionymi w Puerto Rio Tranquillo turystami? Z resztą dzięki tym wolnym fotelom nieco później mogli się do nas dosiąść Cathrine (Szwajcarka) i Eli (Izraelczyk), z którymi wynajmiemy w Cochrane cabañę. A po drodze do Cochrane? Oprócz kilku szczęściarzy, którzy cudem załatwili sobie transport, mijaliśmy też przepiękne krajobrazy. Turkusowe wody potężnej rzeki Baker w wyżłobionych skalistych kanionach to widok, dla którego na ten odcinek Carretery Austral trzeba będzie wrócić.

W drodze do Cochrane - rzeka Baker

Nasz chytry plan zakładał, że wrócimy wynajętym samochodem już kolejnego dnia, a przy okazji zwiedzimy pobliski park narodowy. Jednak mimo 5 chętnych osób i dziesiątków telefonów wynajem samochodu okazał się w Cochrane niemożliwy. Kolejne dwa dni spędzimy więc raczej leniwie: delektując się urokami naszej cabañi i bawiąc się z miejscowymi na kończącym się właśnie corocznym festiwalu, Fiesta Costumbrista. Fiesta Costumbrista to takie połączenie naszego odpustu z wiejskim festynem, z tą tylko różnicą, że w Patagonii nikomu do głowy nie przyszło konkurować, kto dalej doskoczy w plastikowym worku, utrzymując przy tym nietknięte jajko między kolanami. W Patagonii mężczyźni i kobiety (my przyglądaliśmy się akurat kobiecie) konkurują o to, kto dłużej utrzyma się w siodle całkiem dzikiego konia.

Fiesta Costumbrista w Cochrane

Trzeba przyznać, że za długo utrzymać się pani nie udało, ale może to i lepiej, bo całość przypominała bardziej rodeo niż jazdę konną, a upadek wyglądał wystarczająco boleśnie. Do akcji musiała wkroczyć karetka. Silnik niestety odmówił posłuszeństwa i do końca nie wiedząc, czy powinniśmy się śmiać, czy płakać, obserwowaliśmy grupę widzów próbujących odpalić karetkę z tzw. „pychu”. W końcu się udało, ale po tym co widzieliśmy wolimy nie myśleć, jak wyglądałaby pomoc w przypadku jakiegokolwiek wypadku na Carreteri Austral. Po konkursach czas na kawałek baraniny lub cielęciny z rożna, duuużo wina, a po winie zabawę. A ta była przednia! Trochę jak na wiejskim weselu z całą gamą sprośnych piosenek i konkursów, ale też i z typowo weselnym entuzjazmem wszystkich zabawowiczów.

Po tych leniwych dniach czas ruszać dalej. Félipe z powrotem do Santiago de Chile, a my przed siebie do malutkiej nadmorskiej miejscowości w całości wybudowanej na drewnianych palach. Caleta Tortel to faktycznie osobliwy widok. W wiosce nie spotkasz samochodów, motorów, ani nawet rowerów. Ciągi ulic zastąpiono tu systemem połączonych drewnianych deptaków, które wiją się wzdłuż brzegów fiordu.

Caleta Tortel

A wybudowanie wioski na tak błotnistym terenie musiało być nie lada wyzwaniem, o czym przekonujemy się jeszcze tego samego dnia w trakcie spaceru do położonej nad Caletą Tortel Laguny Negra. Umorusane po cholewki buty będą jeszcze schły kolejnego dnia.

Nad Czarną Laguną

Kolejnego dnia Tomek ze Stanem i Flo popłynęli na wyspę Isla de los Muertos. Dlaczego nie płynę z nimi? Muszę odebrać od kierowcy lokalnego autobusu zostawiony dzień wcześniej w Cochrane telefon –  ale o nieroztropności Pauliny lepiej się nie rozpisywać :) Rejs okazuje się z resztą dość smutną wycieczką, bo wysepka, oprócz pięknych krajobrazów, mieści jedynie stuletni cmentarz, gdzie spoczywają porzuceni zimą bez zapasów pożywienia pierwsi kolonizatorzy. I kto tu mówi, że opłaca się być pionerem?

Statek z zapasami nigdy nie przypłynął – mróz i głód zabił wszystkich kolonizatorów.

My pionerami na Carreterze Austral z pewnością nie jesteśmy, bo znów wpadamy na podążających identyczną trasą Pauli i Chrisa, a potem też Sarah i Toma. Z tymi ostatnimi wsiądziemy razem do autobusu, który zabierze nas na sam koniec Carretery Austral do Villa O’Higgins. Dalej już nic, tylko lodowce. Ale co to dla nas Campo de Hielo Sur, trzecia, zaraz po Antarktydzie i Grenlandii, największa na świecie masa lodu?

W drodze na Isla de los Muertos

Puerto Rio Tranquillo

Cochrane

W drodze do Caleta Tortel


Caleta Tortel


Carretera Austral (Południowa Autostrada) to nic innego jak 1240 kilometrów drogi wijącej się przez Patagońskie Andy wzdłuż południowego wybrzeża Pacyfiku. Ta odległa część Chile to przede wszystkim kraina surowych górskich krajobrazów, trudno dostępnych lodowców, krystalicznie czystych lagun i rwących rzek, a także rozrzuconych sporadycznie pionierskich farm. Wybudowana w 1996 roku Carretera oferuje często jedyny do nich dostęp.  Autostrada to z resztą szumna nazwa dla w większości szutrowej, czasem podmywanej przez deszcze i strumienie drogi pełnej wybojów i wystających gdzieniegdzie korzeni drzew. Większość położonych na trasie osad to niewielkie mieścinki, gdzie zbędnym luksusem jest nie tylko Internet, ale też i telefon. Po co komu prywatny telefon, jeśli jeden publiczny spełnia z nawiązką wszystkie komunikacyjne potrzeby garstki starzejących się mieszkańców?

W mniejszych miejscowościach biletów na autobus nie sposób kupić. Powszechne jest więc łapanie przejeżdżających autobusów z nadzieją, że znajdzie się jedna lub dwie wolne miejscówki. A że najczęściej się nie znajdują, pozostaje łapanie stopa wraz z grupką 20 innych autostopowiczów z przymusu. W południowej części Carretery Austral ilość połączeń autobusowych zmniejsza się do dwóch tygodniowo, a wizja utknięcia na kilka dni w mało ciekawej wiosce staje się całkiem realna.  W skrócie, część Chile, którą przecina Carretera Austral, to taki południowoamerykański koniec świata.

Autobusów brak, próbujemy wydostać się z Villa Cerro Castillo stopem, ale samochodów na CA też brak!

Po co się więc tam pchaliśmy? Bo jest dziko i pięknie. Zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od autostrady rozciągają się największe zaraz po Antarktydzie i Grenlandii pola lodu: Campo de Hielo Norte i Campo de Hielo Sur. Surowe góry oferują niezliczone możliwości trekkingów, a roztapiające się pokłady lodu tworzą turkusowe laguny, ogromne jeziora i krystalicznie czyste rwące rzeki.

Wystarczyło wybrać się na kilka dni w góry, by wszystkiego tego posmakować.. Czterodniowy trekking Cerro Castillo wydawał się idealny. No dobra, trzeba się więc tylko przedostać do Villa Cerro Castillo. Ale nie tak szybko. Z Chaiten autobusy jeżdżą tylko do La Junta, która nie leży nawet w połowie drogi. Nie mamy jednak wyjścia, więc o wyznaczonej godzinie 10-tej czekamy na autobus. Ktoś z miejscowych przebąkuje, że może przyjedzie później, około 11-tej. Po 1,5 godzinie czekania przyjeżdża, ale tylko po to by dopytać się w informacji turystycznej o której ma odjechać. Po czym po chwili znika. Zdezorientowani  my też dopytujemy się w Informacji, o której w końcu odjedzie. Pani sympatycznie informuje nas, że może po 12-tej, jak tylko do portu przypłynie prom. Nasz kierowca krąży jeszcze dwukrotnie po mieście, ale ochoty by zabrać ze sobą zmęczoną już trochę grupkę kilkunastu turystów nie ma żadnej. O 13-tej promu nie widać nawet jeszcze na horyzoncie. W końcu o 14-tej podjeżdża do nas zielony busik z 2 osobami na pokładzie. To na nich kilkanaście osób czekało ostatnie 4 godziny. No cóż, trzeba się po prostu przyzwyczaić. Gdy późnym popołudniem docieramy w końcu do La Junta, zostają nam już tylko poranne połączenia kolejnego dnia do następnej miejscowości, Coyhaique. Coyhaique jest stolicą regionu, głównym ośrodkiem komunikacyjnym i zaskakująco prężnie funkcjonującym miastem. Można powiedzieć, że w chilijskiej Patagonii wszystkie drogi prowadzą do Coyhaique. To tu znajdziecie jedyne na całym długości Carretery Austral supermarkety, ostatnie sprawnie działające bankomaty, a nawet darmowy publiczny wifi wokół głównego placu. Jednym słowem to idealne miejsce na krótki przystanek i przygotowania do trekkingu. Kolejnego dnia wsiadamy więc do autobusu, który zabierze nas do Villa Cerro Castillo, obładowani zapasami jedzenia na najbliższe 5 dni.

Początek trekkingu...

W wiosce Villa Cerro Castillo pozostaje nam tylko przepakować szybko bagaże, zostawić niepotrzebne ciężary w hostelu i uzupełnić ostatnie zapasy warzyw i owoców. To ostanie staje się największym wyzwaniem. Jak się później okazuje, cała chilijska Patagonia cierpi na deficyt warzyw i owoców, dostarczanych tu z centralnej części Chile wyjątkowo nieregularnymi transportami. Podstawą patagońskiej diety jest spory kawałek mięcha i chleb. Tylko mnie jakoś takie menu nie przekonuje.

Po 2 godzinach w wiosce w końcu ruszamy. Zdecydowana większość osób zaczyna trekking od przeciwnej strony w oddalonej o 35 kilometrów miejscowości Las Horquetas. My jednak  stwierdzamy, że to w końcu nie ma większego znaczenia: uwzględniając prognozę pogody i brak transportu do Las Horquetas decydujemy się zacząć w Cerro Castillo. Ta decyzja będzie nas później kosztowała w sumie kilka godzin błądzenia za każdym razem, gdy będziemy się starali odnaleźć zupełnie nieoznakowany od naszej strony szlak. Mimo to kolejny raz podjęlibyśmy pewnie podobną decyzję, bo to właśnie dzięki niej mieliśmy góry niemal wyłącznie dla siebie. Czasem tylko mijaliśmy parę lub samotnego trekkera wędrujących w przeciwnym kierunku, zawsze wymieniając się informacjami dotyczącym dalszego odcinka szlaku.

Widok na Lagunę Verde

To dzięki tej decyzji też drugiego dnia mogliśmy wieczorem wykąpać się w przepięknej Lagunie Verde z widokiem na szczyt Cerro Castillo i zagnieżdżony u jego stóp lodowiec. A wszystko to z dala od wścibskich oczu i w pełnej ciszy przerywanej tylko czasami przypominającym burzowe grzmoty odgłosem roztrzaskujących się o skały kawałków lodów. To chyba ta bliskość przyrody i poczucie odludnienia uczyniły z tego trekkingu niezapomnianą przygodę.

Ranek nad laguną Verde - widok z naszego namiotu

Co nie oznacza, że trekking nie obfitował w zaskakująco spotkania. Pierwszego wieczora z przyjemnością pogadaliśmy z pierwszym od 2 miesięcy spotkanym Polakiem. Zaś trzeciego dnia w możliwie najmniej dogodnym miejscu na szlaku – na stromym podejściu pod przykrytą wiecznym śniegiem przełęcz wpadliśmy na Stana i Flo. Dzięki odrobinie szczęścia z autobusami i długiemu dniu wędrówki udało im się nas dogonić. Jednak i oni zmierzali w przeciwnym kierunku, umówiliśmy się więc, że zostawimy im w naszym hostelu wiadomość, którą odbiorą po kilku dniach, jak tylko zejdą z gór. Podobnie umówiliśmy się także ze spotkanym tej nocy na ostatnim kempingu Chilijczykiem, Felipe, który podobnie jak my zaraz po trekkingu zamierzał ruszyć na południe. Kilka dni później odnajdziemy się wszyscy w miejscowości Puerto Rio Tranquillo i kilka kolejnych dni spędzimy, podróżując razem przez Patagonię.

Powrót do cywilizacji... ;)

Z resztą jak na ironię nie znaleźliśmy chyba miejsca bardziej sprzyjającego nawiązywaniu znajomości niż odludna Carretera Austral. Począwszy od rodzinki Chilijczyków, którzy ostatniego dnia trekkingu podrzucili nas 35 kilometrów z powrotem do Villa Cerro Castillo, skończywszy na zabawnej młodej parze z Santiago: Pauli i Chrisowi, z którymi kolejnego dnia na darmo przewędrowaliśmy kilka kilometrów w poszukiwaniu transportu, który zabrałby nas do kolejnej miejscowości, Puerto Rio Tranquilo. Transportu niestety nie znaleźliśmy i po całym dniu czekania w słońcu na autostop, postanowiliśmy złożyć się na taksówkę. Ale za to dzięki usilnym poszukiwaniom i osobliwym pomysłom Pauli i Chrisa zobaczyliśmy oddalone o kilka kilometrów od Villa Cerro Castillo jaskinie z prehistorycznym malowidłami naskalnymi, a wieczór spędziliśmy wspólnie przy ognisku nad brzegiem jeziora w Rio Tranquilo, gdzie rozbiliśmy się na noc. I kto powiedział, że totalne odludzie to nie najbardziej towarzyskie miejsce świata?

W drodze do malowideł naskalnych...

Mapka naszej trasy...

DZIEŃ 1

DZIEŃ 2

DZIEŃ 3

DZIEŃ 4

W drodze do Rio Tranquilo


2 maja 2008 roku po ponad 9000 lat snu przebudził się wulkan Chaiten. Spał na tyle twardo, że nikt z miejscowych nie zdawał sobie nawet sprawy, że pobliska góra jest wulkanem. Tego dnia ziemia falowała ponoć jak wzburzony ocean, a wypluwane przez wulkan pyły wulkaniczne w kilka godzin utworzyły słup wysokości 17 km. Natychmiast ewakuowano ponad 4000 mieszkańców pobliskiego miasteczka Chaiten. W kolejnych dniach było coraz gorzej. Siła erupcji wzrosła, po tygodniu słup pyłów wznosił się już na wysokość 30 km i przecinał cały kontynent aż do Oceanu Atlantyckiego (Chaiten położone jest na wybrzeżu Oceanu Spokojnego). 12 maja pojawiły się tzw. lahary – mieszanka gorących popiołów wulkanicznych i wody pochodzącej ze skraplanej pary wydobywającej się w trakcie wybuchu. Powstała w ten sposób rzeka błota, niosąca ze sobą kłody drzew i głazy, uderzyła w Chaiten. Intensywna erupcja wulkanu trwała jeszcze kilka miesięcy, a opadający setki kilometrów dalej pył stał się problemem dla rolników w Chile i Argentynie.

Zdjęcie satelitarne chmury popiołu sięgającej Oceanu Atlantyckiego, udostępnione przez http://www.sernageomin.cl/, pobrane z http://tierralatina.blox.pl/2008/05/Chaiten-piekny-i-grozny.html

Ponad 2 i pół roku później prom z Chiloe wysadził nas w malutkim porcie w Chaiten. Nie planowaliśmy się tu zatrzymywać, ale… od spotkanych miejscowych dowiedzieliśmy się, że następny autobus na południe odjeżdża za dwa dni. Żegnaj cywilizowany świecie! Witaj Caretero Austral! Był już zmrok, w porcie jakaś pani zaproponowała nam niedrogi pokój – nie mając specjalnie wyjścia, ruszyliśmy z nią do miasteczka. Po drodze ulice wydawały się jakieś takie martwe i ciemne, ale nic specjalnie nie wzbudziło naszych podejrzeń. W końcu zaczynamy przygodę z dziką Patagonią. Po kilku minutach zatrzymaliśmy się naprzeciwko… czarnej, ciemnej rudery. Nieco zbici z tropu, zapytaliśmy, czy jest ciepła woda. Ciepłej wody niestety nie ma. W sumie to nie ma w ogóle wody. Prądu też nie ma, ale mamy świeczki. Dopiero wtedy uświadomiliśmy sobie, że podczas całej drogi nie widzieliśmy żadnego źródła światła – całe miasteczko spowite było w ciemnościach. Po krótkiej rozmowie, wciąż nieco skołowani dowiedzieliśmy się, że gdzieś tam kilka przecznic dalej jest jeden hostel, w którym mają generator prądu. Po chwili pukaliśmy do drzwi jedynego rozświetlonego budynku w okolicy, ale niestety – brak wolnych łóżek. Nie mając wyjścia, wróciliśmy więc do naszej gospodyni i nie do końca wierząc własnym oczom, przeszliśmy po omacku przez zrujnowaną część domu. Wspięliśmy się ostrożnie po schodkach, gdzie czekał nasz pokój. Ku naszemu zdziwieniu okazał się być całkiem ładny, niczym nie różnił się od tych, w których zatrzymywaliśmy się wcześniej – no może tylko tym, że zamiast żarówek mieliśmy świeczki, a zamiast spłuczki i prysznica 5-litrową butelkę wody.

Nasz hostel...

Chwilę później siedzieliśmy już z naszymi gospodarzami przy filiżance herbaty i świecach, wysłuchując ich niezwykłej historii. Miejsce, gdzie byliśmy było przed wybuchem jednym z lepiej prosperujących hosteli w miasteczku. Został on częściowo zniszczony w trakcie trzęsienia ziemi, a właściciele zdecydowali się powrócić dopiero kilka tygodni przed naszym przybyciem. Dom opuścili dokładnie tak, jak ich zastało trzęsienie ziemi i erupcja wulkanu. Nie było czasu nic pakować. Na łodzie, którymi ich ewakuowano, nie mogli zabrać żadnego bagażu. Wybiegli, zostawiając za sobą cały dobytek. Gdy wrócili, dom był pusty. Szabrownicy zabrali dosłownie wszystko, nie zostawili nawet mebli, ani ubrań. Zacząć wszystko od nowa nie było łatwo. Podobny los spotkał wielu sąsiadów. Gdy posterunek policji przeniesiono 25 kilometrów dalej, opustoszała wioska stała się łatwym łupem dla złodziei. Przybywali łodziami, zabierając ze sobą wszystko, co miało jakąkolwiek wartość.

Spotkanie burzy i erupcji wulkanu, udostępnione przez http://www.sernageomin.cl/, pobrane z http://tierralatina.blox.pl/2008/05/Chaiten-piekny-i-grozny.html

Spotkanie burzy i erupcji wulkanu, udostępnione przez http://www.sernageomin.cl/, pobrane z http://tierralatina.blox.pl/2008/05/Chaiten-piekny-i-grozny.html

Po wielomiesięcznej erupcji wulkanu, rząd po konsultacjach ze specjalistami zdecydował, że Chaiten odbudowywać nie będzie. Obecna lokalizacja jest bowiem zbyt niebezpieczna.  Zdecydowano się odbudować miasteczko w nowej lokalizacji,  kilka kilometrów dalej od wulkanu. Mieszkańcy, którzy zgodzili się przenieść do nowego Chaiten lub gdzie indziej w Chile, mogli liczyć na dużą pomoc finansową państwa.

Jak zawsze jednak w tego typu sytuacjach znaleźli się tacy, którzy odmówili. Czuli się oszukani i zdradzeni przez władze i za nic w świecie nie wyobrażali sobie opuścić swoich domów. Twierdzą, że groźby sejsmologów nie są uzasadnione. W końcu przez dziesiątki lat żyli z wulkanem w zgodzie, to i dalej mogą żyć, a żadna krzywda im się nie stanie. Rząd był jednak konsekwentny i nie chciał inwestować w infrastrukturę, która w każdej chwili mogła ulec ponownemu zniszczeniu. Tak oto, niemal 3 lata później w Chaiten wciąż nie ma prądu, ani bieżącej wody. Większość domów jest opuszczonych, a ci, którzy zdecydowali się zostać, prowadzą tryb życia zbliżony do tego sprzed 200 lat. W konflikcie między racjonalnym myśleniem władz a emocjami mieszkańców trudno przesądzać o racji. Co jest ważniejsze: rozum i rozsądek, czy uczucia? Nie nam to pewnie oceniać. Po trzech latach walki wygląda jednak na to, że rząd się ugiął. Wraz z nami na promie przypłynęła maszyna do instalowania sieci wysokiego napięcia. Co na to wulkan? Na razie drzemie, ale jeszcze nie usnął. Nad kraterem wciąż unoszą się tumany pyłu wulkanicznego.

Erupcja wulkanu Chaiten, udostępnione przez http://www.sernageomin.cl/, pobrane z http://tierralatina.blox.pl/2008/05/Chaiten-piekny-i-grozny.html

Chcąc ujrzeć część miasteczka zniszczoną przez wspomniane wcześniej lahary, następnego dnia rano wybraliśmy się nad rzekę. Było to niezwykłe przeżycie – z jednej strony fascynujące, z drugiej jednak przygnębiające i smutne. Mieliśmy wrażenie, jakby tragedia rozegrała się kilka dni wcześniej, a my jako jedni z pierwszych mogliśmy się przyjrzeć ogromowi zniszczeń. Spacer przez „odbudowaną” część Chaiten nie był z resztą bardziej optymistyczny. Kościoły, ratusz i koło gospodyń domowych wciąż świecą pustkami. Jak się później dowiedzieliśmy, część przybyłych z nami na promie turystów nocowała w opuszczonych budynkach. Ktoś rozbił nawet namiot na głównym placu Chaiten.

Domy zalane przez spływy popiołów, w tle dymiący wulkan Chaiten

PS: Wieczór przy świecach, w ciemnym, głuchym domu, bez telewizora i radia, za to przy niezwykłej historii naszych gospodarzy był jakby… magiczny. Może czasem warto zapomnieć o elektryczności? Zachęcamy spróbować! :)

Pełnia księżyca przy ognisku, w drodze z Villa O’Higgins do Argentyny, zdjęcie Stana i Flo pobrane z www.letempsdunvoyage.fr

Galeria zdjęć z Chaiten

Chiloe nazywane jest wyspą mistyczną, owianą legendami o czarownicach, zaginionych statkach i leśnych gnomach. W trakcie naszej wizyty zaczęłam się jednak zastanawiać, czy ten mistycyzm nie ma przypadkiem więcej wspólnego z angielskim słowem ‘mist’- mgła. Bo mgłą Chiloe owiane jest z pewnością. Nawet w pełni lata słoneczne dni są tu rzadkością, a lodowate grafitowe wody Pacyfiku każą wątpić, czy to ten sam ocean, który otacza wyspy Fiji.

Castro - stolica wyspy

Ale my nie przyjechaliśmy tu pluskać się w wodzie, a raczej zapoznać się z charakterystyczną kulturą wyspy. Ze względu na położenie i względną samowystarczalność (jest to druga największa wyspa Ameryki Południowej), Chiloe i jej mieszkańcy przez wieki żyli w pełnej izolacji. Tak naprawdę dopiero po potężnym trzęsieniu ziemi, które dotknęło wyspę w latach 60-tych XX wieku, wyspiarze otworzyli się na pomoc świata zewnętrznego, zarówno rządu Chile jak i sił międzynarodowych. Wcześniej państwo zdawało się tolerować względną autonomię wyspy.

I dobrze, bo dzięki temu Chiloe udało się zachować unikalny charakter. To jedyne miejsce w Chile, gdzie zobaczyć można palafitos – kolorowe domy na palach budowane bezpośrednio na wodzie. Najciekawsze przykłady znaleźć można w Castro, tętniącej życiem stolicy wyspy, gdzie zaczęliśmy naszą przygodę z Chiloe.

Palafitos w Castro

Kolejną cechą wyróżniającą wyspę są przepiękne drewniane kościoły z XVIII i XIX wieku. To naturalne, że świątynie budowano z jedynego powszechnie dostępnego na wyspie budulca. Kontrastują one jednak wyraźnie ze świątyniami wznoszonymi w tym samym czasie w innych częściach Chile, gdzie kamień lub cegły już dawno wyparły łatwopalne drewno. Kilka z kościołów wpisano na Listę UNESCO i dzięki rządowym dotacjom wszystkie zdają się właśnie przechodzić gruntowną renowację.

Żeby zobaczyć budowle rozrzucone po małych rybackich wioskach po całej wyspie, musieliśmy wypożyczyć na 2 dni samochód. Korzystając z okazji, postanowiliśmy zobaczyć jeszcze kilka innych malowniczych zakątków wyspy. Pierwszy przystanek: zatoczka Chepu. Zadowoleni, że w końcu opuszczamy samochód, postanowiliśmy pospacerować po tutejszej plaży. Nie przeszliśmy może 200 metrów, gdy gigantyczne muchy zawróciły nas do samochodu. Jeśli ktoś uważa, że nowozelandzkie sandflies są uciążliwe, nie miał do czynienia z owadami Chiloe. Mimo dzielnej walki przy pomocy rąk, nóg, butów, bluz i parasolek, musieliśmy się poddać. Jak się później dowiedzieliśmy, tego dnia zawieszono nawet spływy kajakowe pobliską rzeką Butalcura. Małe bestie nie dawały nikomu szans.

Skoro byliśmy już tak blisko, postanowiliśmy też odwiedzić położoną na samej północy wyspy kolonię pingwinów Puñihuil. Po naszym pierwszym kontakcie z pingwinami w Nowej Zelandii, ta wizyta była sporym zaskoczeniem. Okazuje się, że pingwiny nie są wcale aż tak nieśmiałe. A w dużej grupie zupełnie nic sobie z obecności człowieka nie robią.

Kolonia pingwinów

Następnego dnia przedostaliśmy się jeszcze na mniejszą wysepkę Quinchao,  gdzie atrakcją samą w sobie stały się bawiące się wśród promów delfiny, wypasające się na plaży krowy i sprytna kolonia fok, która usadowiła się bezpośrednio na farmie łososia. Zastanawialiśmy się tylko, czy farmerom cokolwiek jeszcze z tego łososia zostaje.

Jednak o tym, jak niełatwo żyje się na Chiloe przekonał nas ostatni etap dwudniowego szwędania się po wyspie. Cucao to malutka wioska w Parku Narodowym Chiloe nad wybrzeżem Pacyfiku. Miasteczko to zaledwie kilka rozrzuconych wzdłuż drogi chatek, ale zdaje się utrzymywać przynajmniej kilkunastu rybaków poławiających niedaleko brzegu małże.

Poza lodowato zimną wodą, silnymi prądami i wiecznie wzburzonym morzem, ci biedacy muszą jeszcze walczyć z nieziemsko silnym wiatrem, który mimo mokrego piasku zdołał wywołać na plaży mini burzę piaskową. Powrót do samochodu pod wiatr okazał się dla nas niemałym wyzwaniem. Te kilka nowo nabytych kilo przydało się akurat, gdy trzeba było walczyć, by utrzymać się w pionie. Wyciąganie ziarenek piasków z każdej szczeliny ciała też było mało przyjemne. O nie dziękuję, ja Cucao miałam dość po godzinie.

Mini burza piaskowa...

A skoro już o małżach i owocach morza mowa, to nie mogliśmy opuścić wyspy bez spróbowania tradycyjnego Chiloańskiego dania, curanto. Gdy podejrzanie wyglądająca mieszanka ziemniaczanej papci, owoców morza, kurczaka i ociekającej tłuszczem wieprzowiny wylądowała na talerzu Tomka, dziękowałam Bogu, że się nie skusiłam. Smak? Pewnie zbliżony do innych kulinarnych propozycji Chiloe. Aż dziw bierze, że to stamtąd pochodzą nasze pyszne ziemniaki.

O ile dostanie się na wyspę było dziecinnie proste, o tyle jej opuszczenie okazało się nieco bardziej skomplikowane. Zwłaszcza w obranym przez nas kierunku południowym. By nie utknąć w Castro przez kilka kolejnych dni, trzeba było dotrzeć na sam południowy koniuszek wyspy do niewielkiej rybackiej miejscowości Quellón. Stąd prom miał nas już zabrać do Chaiten na początek naszej przygody z najbardziej odludną autostradą świata, Carreterą Austral.

Za sobą zostawiliśmy dobrze zaopatrzone sklepy, regularne połączenia autobusowe, dostęp do Internetu przez kolejne 2 tygodnie. A także Stana i Flo, którzy zostali chwilę dłużej w Castro. To jednak nie koniec naszej podróży z Francuzikami. Jedno czego Carreterze Austral zarzucić nie można to to, że nie sprzyja nawiązywaniu przyjaźni i wpadaniu na starych dobrych znajomych :)

Łodzie rybackie w Quellón

Galeria zdjęć z Chiloe

Myśleliście kiedykolwiek, że fajnie byłoby przebiec maraton? Dla mnie osoby, które są w stanie przebiec 42,195km we względnie przyzwoitym czasie zawsze wydawały się niezwykle. Niczym nadludzie, którzy dzięki systematycznym treningom zdołali wspiąć się na wyżyny i osiągnąć granicę wytrzymałości ludzkiego organizmu. W czasie tej podróży wszystko się jednak zmieniło. Przekonałem się, że maratończycy to jednak cienkie Bolki, nie dorastające nawet do pięt prawdziwym ludziom z żelaza!

Wszystko zaczęło się od poznania Stana i Flo, których Wy też już znacie. Stan przed wyruszeniem w podróż dookoła świata wystartował i ukończył jedną z najtrudniejszych edycji zawodów triatlonowych, tzw. Ironmana. Na czym to polega? Wystarczy kupić strój kąpielowy, rower i buty do biegania. Zaczynamy od przepłynięcia 3,8km w jeziorze. Wybiegamy z wody i szybko wskakujemy na rower – przed nami 180km pedałowania (czasami po płaskim, ale w tym przypadku zawody odbywały się w górach, więc rowerem raczej trzeba było się wspinać). Po takiej rozgrzewce jesteśmy gotowi do maratonu – zakładamy wygodne buty i biegniemy przez 42,195km – również niekoniecznie po płaskim. Najlepsi profesjonalni zawodnicy kończą zawody w około 8 godzin, amatorzy potrzebują na to kilka godzin więcej.

Start triathlonu Ironman...

Gdy byliśmy w Pucón w mieście odbywały się podobne zawody, tak zwany połowiczny Ironman – wszystko tak samo, tylko dystanse o połowę krótsze. Stan zastanawiał się nawet czy nie wystartować, ale brak odpowiedniego roweru i wysoka opłata za uczestnictwo skutecznie Go zniechęciły – mnie też. Ale przynajmniej mieliśmy okazję przyjrzeć się zawodnikom i ich rowerom. A rowery nie byle jakie, niektóre przypominały bardziej statek kosmiczny. Ich ceny były równie astronomiczne. Przy odrobinie szczęścia mógłbym sobie pozwolić na zakup jednej szprychy,  chociaż te najbardziej wypasione miały koła bez szprych, dzięki czemu były bardziej opływowe.

Zawody niestety nieco się pokomplikowały ze względu na ulewny deszcz. Na jeziorze zbyt wysoka fala uniemożliwiła pływanie i ten etap zamieniono na bieganie – zatem  z triathlonu zrobił się nam duathlon.

Ale okazuje się, że na świecie są zapaleńcy, którym nawet triathlon na pełnym dystansie nie pozwala się wystarczająco zmęczyć i wymyślili sobie jeszcze bardziej wyczerpujące zawody. Pierwszy raz o nietypowych wyścigach usłyszeliśmy w Nowej Zelandii. Wyścig Coast to Coast organizowany jest corocznie na Południowej Wyspie. Jest to kombinacja biegu, jazdy na rowerze i kajakowania, w sumie 243 kilometry przez najwyższe nowozelandzkie góry, Southern Alps. A nie zapominajmy o różnicach poziomów, bo trasa kończy się i zaczyna na wybrzeżu, po przeciwnych stronach wyspy.

Profil Coast to Coast: http://www.coasttocoast.co.nz/

Co roku w Coast to Coast startuje około 100 zawodników – najstarszy miał 75 lat, a najmłodszy 15! Rekord to niewiele ponad 10.5h.

Tego typu wyścigów górskich w Nowej Zelandii jest dużo. Pamiętacie trekking Tongariro Alpine Crossing na południowej wyspie (Mordor z Władcy Pierścieni)? 20km trudnego szlaku górskiego, którego pokonanie przeciętnemu trekkerowi zajmuje około 8h – rekord biegowy to 1h25minut.

Ultramaratony – zawody biegowe na dystansie większym niż maraton, najczęściej 100km lub 100mil – są popularne na całym świecie. Jeden z najtrudniejszych to Hardrock Hundred Mile Endurance Run w USA (160 km biegu po górach). Biegacze podczas całego wyścigu wspinają się w sumie na wysokość 10000 metrów! Co ciekawe kilka lat temu wyścig zwyciężył zawodnik, który od 10 lat jest 100% weganem. (Uwaga redaktor Pauliny: Wegetarianie górą!) ;)

Ale są też dłuższe i nie tylko w górach. Np. Kalahari Augrabies Extreme Marathon – 250 km po pustyni Kalahari (byliśmy tam nie tak dawno i zaufajcie – nie jest to wymarzone miejsce do biegania). Ciekawy jest te The 4 Deserts. Seria 4 wyścigów w najbardziej wietrznym, najsuchszym, najgorętszym i na koniec najzimniejszym miejscu na świecie. I tak zaczynamy na pustyni Gobi w Chinach, potem  Sahara w Egipcie, Atacama w Chile i Last Desert na Antarktydzie. Każdy z odcinków ma 250km.

Najdłuższy z ultramaratonów to chyba ten z Los Angeles do Nowego Yorku – 3220 mil biegu.

W Ameryce Południowej popularne są też tzw. Adventure Races. Jest to kombinacja kilku dyscyplin, min. bieganie górskie, rower, kajakowanie, wspinaczka. Zawody najczęściej są drużynowe i trwają kilka dni. Wyścig trwa 24h na dobę – drużyna decyduje o tym czy i kiedy chce odpoczywać.

Patagonian Expedition Race: http://www.rockclimbing.com/photos/

I tak na przykład w trakcie naszego pobytu w Patagonii rozgrywany był wyścig Patagonian Expedition Race, uznawany za najtrudniejszy i ostatni „dziki” wyścig na świecie. Zawodnicy zaopatrzeni jedynie w mapy i kompas przemierzają odległe zakątki Patagonii, przez kilka dni nie spotykając żywej duszy. Trasa zmienia się każdego roku – najkrótsza wynosiła 520 km, najdłuższa 1112 km i jest kombinacją biegu, jazdy na rowerze, wspinaczki i kajakowania. Każdego roku kilka drużyn w wyniku błędnej nawigacji gubi się w górach i wśród lodów Patagonii. Błądzą przez kilka dni, po czym zazwyczaj udaje im się nawiązać kontakt z ekipami ratunkowymi. Zdarzało się, że zawodnicy czekali na pomoc wysoko w górach przez wiele dni, gdyż ekstremalne warunki pogodowe uniemożliwiały pracę pilotów helikopterów ratunkowych. Średnio nie więcej niż połowa drużyn dociera do mety. Drużyna składa się z 4 osób, jedną z nich musi być kobieta.

Patagonian Expedition Race: http://i.telegraph.co.uk/multimedia/

O tego typu wyścigach można by pisać godzinami, ale zamiast pisać lepiej się wziąć do roboty! Pływanie, bieganie, rower – cokolwiek! Pamiętajcie: sport to zdrowie! Alkohol Twój wróg! ;)

Trudno wam się zdecydować się w którym wyścigu wziąć udział? TUTAJ znajdziecie listę i opisy najpopularniejszych ultramaratonów na świecie.

POWODZENIA!



Po powrocie z gór zaczęliśmy się zastanawiać, jak przedostać się z powrotem do Chile, do Puerto Varas. Kusiła nas opcja przeprawy przez miasteczko Peulla. Jednak by się tam dostać, trzeba przekroczyć 3 jeziora, 2 wysokogórskie przełęcze,  a kilkunastokilometrowe odcinki lądowe pokonać busikiem lub na piechotę. Czas nie stanowi problemu, więc zapalamy się do naszej kolejnej górskiej wyprawy. Niestety bilety na prom oferuje jedna firma i to wyłącznie w ramach jednodniowej wycieczki all inclusive o niebotycznej cenie 600 złotych od osoby. Nie pozostaje nam nic innego jak stara sprawdzona przeprawa autobusowa.

Ławeczka z widokiem na Puerto Varas...

W Puerto Varas uradowana odnajduję ukochane maliny, a do tego rozkosznego psa właścicieli hostelu, małą białą kudłatą kuleczkę o imieniu Blanca. Z właścicielem hostelu wiążę się swoją drogą ciekawa historia. Wypełniwszy dawno dawno temu ankietę na stronie programu antywirusowego Norton, zdążył już o tym zapomnieć, gdy po jakimś czasie otrzymał telefon ze Stanów Zjednoczonych informujący go o wygranej w konkursie: nagroda – lot w kosmos! Pierwszy lot miał na celu doświadczenie poczucia nieważkości w specjalnym samolocie ZERO-G. Drugim etapem jest lot dokoła orbity ziemskiej. Więcej informacji o konkursie znajdziecie TUTAJ

Jeżeli dysponujecie odpowiednimi środkami możecie sami zafundować sobie tego typu rozrywkę – pierwsze komercyjne loty w kosmos pojawiły się już na rynku: http://www.spaceadventures.com/.

Zatem w Puerto Varas mieliśmy przyjemność zatrzymać się w hostelu pierwszego Chilijczyka w przestrzeni kosmicznej w historii! :)

My zorganizowaliśmy sobie kosmiczny lot sami.

Superman z małżonką...

Serię zdjęć na tzw. supermana zrobiliśmy sobie w trakcie jednodniowej wyprawy wypożyczonym samochodem po okolicach Puerto Varas. Najbardziej charakterystycznym elementem krajobrazu jest tu idealny stożek wulkanu Osorno. Ze względu na dynamicznie zmieniającą się powierzchnię, liczne szczeliny i kapryśną pogodę na wulkan można się wspiąć jedynie z przewodnikiem. Zaledwie 2 tygodnie przed naszą wizytą nakaz ten zignorowało 4 Francuzów. 2 z nich przypłaciło tę decyzję życiem.

My zadowoliliśmy się więc malowniczą jednodniową przejażdżką po okolicy. Laguna Verde, stacja kolejki linowej u stóp wulkanu Osorno, rzeka Puyuhapi, położone na niej wodospady i 1,5-godzinny rejs po jeziorze zapewniły nam wystarczająco dużo atrakcji. Zwłaszcza, że niewyleczone do końca infekcja jeszcze z Bariloche zaczęła dawać o sobie znać i mimo tylu pięknych przystanków po drodze pod koniec dnia nie miałam już nawet siły wyjść z samochodu.

Kolejne 2 dni spędzę więc kurując się pod cieplą pierzyną. Tomek, Stan i Flo wykorzystają za to ten czas na rafting na rzece Petrohue. Okolica słynie z wartkich prądów i doskonałych warunków do sportów wodnych.

ZAPRASZAMY do obejrzenia filmu z raftingu. Zabawa przednia! Następnym razem przesiadam się na kajak… :)

Puerto Varas i okolice