Browsing Posts published in Lipiec, 2011

Jak na południowoafrykańskie standardy Park Narodowy Addo założono stosunkowo niedawno, bo „zaledwie” 80 lat temu. Młodziutki park miał wtedy ochronić kurczącą się w błyskawicznym tempie populację słoni. Z tysięcy afrykańskich słoni zamieszkujących południowe wybrzeże RPA od setek lat zostało wówczas 16 osobników. Dziś mieszka tu ponad 550 słoni, a sam park powiększył się kilkukrotnie. Poza słoniami pod ochroną znalazła się też cała występująca tu naturalnie zwierzyna: lwy, bawoły, nosorożce, zebry, kilka gatunków antylop i jeden lampart. Jeśli dodać do tego przynależące dziś do parku wybrzeże i okoliczne wysepki można tu także spotkać wieloryby, pingwiny i sporą populację żarłaczy białych. Mają tu więc słynną „Wielką 5-tkę”- „The Big Five”: nosorożca, słonia, lwa, bawoła i lamparta (choć ten ostatni ostał się jeden i od roku nikt go już nie widział).

Kryzys w związku... Myślicie, że się pogodzą?

Większość turystów przyjeżdża do Afryki tylko w jednym celu – wytropić „Wielką 5-tkę”. Czasami zaobserwować można absurdalne sytuacje, jak ludzie dowiedziawszy się, że obserwowany zwierzak nie należy do tej „elitarnej” grupy nie przywiązują do niego większej wagi. Celem postawionym przed wszystkimi przewodnikami safari jest przede wszystkim wytropienie tych celebrytów – reszta niech spada na drzewo, bo tylko zabierają cenny czas.

Tym sposobem w kuluarach turyści dzielą się na tych lepszych i gorszych – czyli tych co widzieli i nie widzieli. Prześcigają się w przechwałkach, kto zaliczył całą ‘5’, a kto nie miał tyle szczęścia. Tak między nami mówiąc, jest to nieco bzdurna rywalizacja i wątpliwe szczęście (jedyny wyjątek stanowi lampart). Zwierzaki nie są tak bowiem nazywane z powodu rzadkiego występowania, a raczej ze względu na to, jak trudno jest je upolować. „Wielka 5-tka” to termin ukuty przez białych myśliwych i pierwotnie miał określać 5 najtrudniejszych do upolowania pieszo zwierzaków. Ta 5-tka jest ponoć w kontakcie bezpośrednim najniebezpieczniejsza dla człowieka. Legendą owiany jest zwłaszcza niezwykle śmiercionośny bawół.

Długo zastanawialiśmy się, czy zwiedzać park na własną rękę, czy wynająć przewodnika. W końcu z samego rana do naszego Huyndaia wsiadł mądry człowieczek o głowie zapełnionej sprawdzonymi informacji o tajnym miejscu przebywania zwierząt. Tak nam się przynajmniej wtedy wydawało. Szybko okazało się, że nasz przewodnik o tajnej skrytce lwów i nosorożców wie mniej więcej tyle co my. Miał nad nami jednak jedną przewagę, znał język Xhosa. Od słowa do słowa z pracującymi przy drodze robotnikami, usłyszeliśmy o 6 lwach, które pół godziny wcześniej widziano na pobliskim wzgórzu. Więc jedziemy… i jedziemy…i jedziemy… I nic. Aż po kilkunastu minutach ni stąd ni zowąd drogę przecięła nam młoda lwica. Całość trwała może 15 sekund i poza ogonem i znikającym w krzakach kuprem niewiele więcej udało nam się zobaczyć. Krążyliśmy jeszcze chwilę po okolicy, aż w końcu znużeni postanowiliśmy zawrócić.

Dla takich chwil warto przyjechać do Afryki...

Dokładnie w tym momencie na wzgórzu przed nami stanęła lwica. Po chwili dołączyły do niej 2 lwiątka. Lwiątka to może nienajlepsze określenie na 2 pokaźnych rozmiarów lwy, ale widać było, że  koty są młode, a ledwie wykształcająca się dopiero u jednego z nich grzywa wskazywała na wiek około 1 roku. Lwy wyraźnie czegoś wypatrywały, najprawdopodobniej kolejnych członków stada. Nam jednak właśnie mijały wyznaczone 2 godziny z przewodnikiem. Musieliśmy odstawić mężczyznę pod bramę wjazdową do parku. Szkoda. Jak wyczytaliśmy później z tablicy, na której zaznacza się punkty obserwacji zwierząt tego dnia lwy widziano jedynie w tamtym miejscu i tylko z samego rana. Jednym słowem, mieliśmy szczęście.

Pumba

Lżejsi o naszego przewodnika ruszyliśmy przez park już własnymi ścieżkami i dopiero wtedy Addo ukazał nam się w pełnej krasie. Dziesiątki guźców, które nierzadko przebiegały nam drogę, prowadząc za sobą rodzinkę młodych (pamiętacie Pumbę z Króla Lwa? – to właśnie guziec), do tego żółwie, całe stada zebr i wszędobylskie antylopy kudu. Respektując nawołujące z broszur apele, ustępowaliśmy drogi żuczkom „gównojadkom”, które parami w pocie czoła toczyły swoje gówniane kuleczki :)

Skarabeusz przy pracy...

W oddali udało nam się też dojrzeć wylegujące się elandy – nieco większe antylopy o złotawym namaszczeniu, a kilka razy w odległości kilku metrów z krzaków wyłaniał się bawół. No ale Addo to przede wszystkim słonie, słonie i jeszcze raz słonie. Są wszędzie. Samotnie wędrują po oddalonych wzgórzach, tłoczą się wśród licznej rodzinki przy wodopojach – za nic mając samochody, korkują parkowe drogi. Kilkakrotnie musieliśmy „negocjować” ze słoniami pierwszeństwo. Mimo bliskości zwierzaków, nie wyczuwaliśmy z ich strony niebezpieczeństwa.

Chociaż kilka razy sytuacja była nieco stresująca. Kiedy jedziesz malutkim autem i z za zakrętu wyłania się 3-krotnie większy kolos i łypie na ciebie swoimi oczami, to będąc osobą rozsądną, ciężko w pełni się zrelaksować. Spotkanie oko w oko ze słoniem budzi wielki respekt, trzeba zachować dużą czujność. Kilkakrotnie wrzucaliśmy szybko wsteczny bieg i przyklejaliśmy się do jakiegoś drzewka, tak aby nie stresować i nie pospieszać większego kolegi. Nasłuchaliśmy się wcześniej o respekcie, jakim należy je darzyć. W Internecie krążą setki filmików, na których słonie zaskakują kierowców samochodów nagłym atakiem. Zazwyczaj jest to tzw. „atak próbny” (ang. „mock charge”), mający nas nauczyć, kto tu rządzi i zasugerować wycofanie się, lub po prostu zachowanie bezpiecznego dystansu. Czasem jednak kończy się tragicznie, przynajmniej dla samochodu.

Słonie w Addo wydawały się wyjątkowo łagodne. Ponad miesiąc później rozmawialiśmy ze starym „wygą” w temacie afrykańskiej zwierzyny, dawnym organizatorem pieszych safari. W dyskusji o doskonałej, przekazywanej z pokolenia na pokolenie pamięci słoni, przytoczył przykład parku Addo. Słonie z Addo słyną ze swojej łagodności, bo w tym stosunkowo młodym parku ich populacji nigdy sztucznie nie regulowano. Ponadto z powodu tzw. hodowli wsobnej (rozmnażanie wśród kuzynów), wiele słoni rodzi się tu bez kłów. Taki wielkolud to żadna gratka dla kłusowników. W efekcie żaden z urodzonych tu słoni nie widział człowieka ze strzelbą, nie zaznał ludzkiej agresji, tak więc nie ma też powodów do obrony. Rzeczywiście nigdy już nie zbliżyliśmy się już do tych ssaków na tak bliską odległość, a spotykane przez nas później stada nie emanowały już łagodnością!

Młode...

No i wciągnęło nas, zamiast kilku godzin spędziliśmy w Addo cały dzień. Planowaną na popołudnie podróż w kierunku Lesotho, trzeba było przełożyć na kolejny dzień. I dobrze, bo do najwyżej położonego kraju świata wcale dotrzeć nie jest tak łatwo.

Addo Elephant National Park


Pomysłowości w aranżacji oryginalnych hosteli mieszkańcom RPA odmówić nie można. Tę noc spędziliśmy w maciupeńkim pokoiku ciekawie zaaranżowanym w jednym z przedziałów pociągu Santos Express Train Lodge w Mossel Bay. Pociąg składał się z 3 wagonów, a w każdym z nich malutka łazienka z prysznicem i kilkanaście pokoi, każdy z widokiem na morze. Drewniana, pokaźnych rozmiarów „lokomotywa” to nic innego jak hotelowa recepcja i restauracja w jednym (nawet jeśli nie zamierzacie tu nocować, wpadnijcie, choćby na najpyszniejsze czekoladowe brownie świata), a całość rozparta na wysokich palach na samej plaży. Taki kolejowy przystanek to ja rozumiem.

Jakiś czas później przemkniemy jeszcze przez Old Gaol Backpacerks w Grahamstown, w którym jeszcze do niedawna można było spędzić noc w najprawdziwszej więziennej celi. Dawny zakład karny przeobrażono w niezwykle popularny hostel. Zbyt popularny. Hałasy i ciągły ruch nie spodobały się mieszkańcom centralnie położonej dzielnicy tej małej mieścinki. Old Gaol przeniósł się do prywatnego domu, ale (chyba chcąc zasłużyć na utrzymanie nazwy) warunkami higienicznymi ani na jotę nie odbiega od najbardziej ascetycznych więzień.

Równie ciekawie spało nam się w Amphiteatre Backpackers w górach Drakensbergu. Ten położony na zupełnym odludziu hostel wyglądem bardziej przypominał hotelowy kompleks rodem z… Maroka, pogranicza Syrii i Turcji albo Mali. Oblepione czerwoną gliną ściany, wysadzane azulejos jacuzzi, basen i 2 odizolowane wolnostojące wieżyczki. Właśnie w tych średniowiecznych wieżyczkach przyszło nam spać. Szkoda tylko, że w wieloosobowym dormie trudno się poczuć jak księżniczka.

No ale wróćmy do naszego maciupeńkiego przedziału w Mossel Bay. Poranna pobudka, opuszczamy żaluzję, a przed nami…? Jak okiem sięgnął ocean i jego wszechobecny szum. Dotarliśmy nad wodę i przez kolejnych kilka dni woda z horyzontu nam nie zniknie. To już Ocean Indyjski – cieplejszy, turkusowy. Ruszamy więc trasą wzdłuż wybrzeża. Powolutku, zatrzymując się w każdej napotkanej miejscowości.

Wilderness powitało nas szeroką piaszczystą plażą. Odpływ odsłonił oblepione muszlami skały, a cofające się wody pozostawiły za sobą rozsypane po całej plaży galaretowate ciała meduz. Smutny widok, część z nich całkiem już zdrętwiała, inne wciąż zachowują galaretowatą konsystencję, a ale na przetrwanie do przypływu szanse mają niewielkie.

Meduza na plaży w Wilderness...

Podsłuchuję rozmowę jakiegoś pana z małą córeczką: „Spójrz jak one pięknie wygrzewają się w słońcu”. No cóż, grunt to bezstresowe wychowanie :) Faktycznie wyszło słońce, bawimy się z zakopującymi się w piasku ślimakami, pełen relaks. Niestety prowadząca wzdłuż wybrzeża autostrada przypomina, że Wilderness nie jest już wcale takie dzikie. Hotelik, na hoteliku, centra handlowe i nadmorskie promenady. To samo zastajemy w Plettenberg Bay. W poszukiwaniu barwnego życia nocnego, wakacyjnych zakupów i odrobiny lansu rodem z Władysławowa, będzie jak znalazł. Do podglądania piękna przyrody lepszym pomysłem będzie Knysna z malowniczą deltą rzeki i skalnymi klifami strzegącymi brzegów rzeki przy ujściu do oceanu. Tego dnia widok z punktu widokowego wysoko na szczycie jednego z klifów to zdecydowanie nasz numer jeden.

Klify w oklicy Knysny...

No cóż, jak na razie turystyczny hit RPA: Garden Route nas nie powala. Zresztą jak większość turystycznych hitów. No może z wyjątkiem Perito Moreno w Argentynie i Treku „W” w Chile. No i może jeszcze Salar de Uyuni w Boliwii i Wodospady Iguacu były niczego sobie :) No ale i dla Garden Route jeszcze nie wszystko stracone. Na noc zatrzymujemy się w malutkiej, zacisznej miejscowości Storms River. Słynie z położonego nieopodal mostu na rzece Bloukrans. To stąd można wykonać najwyższy skok bungee świata. Na śmiałków czeka 216-metrowy spadek. My jednak rzekę Bloukrans omijamy, dopada nas jesienna mżawka, ale przytulny Tsitsikamma Backpackers w dużym soczyście zielonym ogrodzie to doskonałe miejsce na zaszycie się przed deszczem i naładowanie akumulatorów. Jesteśmy zaledwie kilka kilometrów od Tsitsikamma National Park. Następnego dnia ruszamy zobaczyć ten ponoć jeden z najbardziej malowniczych rejonów Garden Route. Nie możemy się doczekać.

Początek Tsitsikamma National Park - później z pogodą było już tylko lepiej

No i doczekaliśmy się. Niebo zaciągnięte jakąś brudną szmatą, ciągle mży. Od oceanu gwałtownie wieje. Ale mimo wszystko jest pięknie, a przede wszystkim dziko. Na szlaku spotykamy mnóstwo ptaków, kilka góralków przylądkowych i zaledwie kilka osób. Dziwne, zwłaszcza że to początek najbardziej popularnego kilkudniowego trekkingu w RPA, tzw. Otter Trail. Dopiero kilka dni później przeczytam gdzieś, że na szlak wpuszcza się jedynie 12 osób dziennie, a miejsce w chatkach na trasie należy rezerwować z rocznym wyprzedzeniem. Ale warto! My pokonujemy zaledwie kilka pierwszych kilometrów, ale wystarczą by dać nam przedsmak trasy. Poszyte czerwonawo-rdzawym mchem skały, niewielkie zatoczki, a na koniec piękny wodospad.

Jednonogi bandyta...

Do tego jeszcze spacer po rozwieszonych na początku innego malowniczego szlaku, Dolphin Trail, wiszących mostach i cieszymy się, że nie ominęliśmy tego miejsca. W słońcu, czy deszczu Park Narodowy Tsitsikamma to nasz mały zakątek na Garden Route. Jednak z czystym sumieniem możemy się podpisać pod opinią Lonely Planet: jeśli opuścicie RPA nie zobaczywszy Garden Route, nie stanie się tragedia, jeśli wyjedziecie, nie zobaczywszy nic innego, owszem.

A my? Minęło już tyle czasu w Afryce a najbardziej przypominający afrykańskiego słonia zwierzak, jakiego widzieliśmy to góralek przylądkowy. Nie do końca o to nam chodziło w bliskim obcowaniu z afrykańską dziką przyrodą. Ruszamy więc na spotkanie słoni, lwów i całej afrykańskiej reszty!

WILDERNESS

KNYSNA

TSITSIKAMMA NATIONAL PARK


Znów za kółkiem i znów po niewłaściwej stronie jezdni, Garden Route czas zacząć!

W drodze...

Mało które miasto tak nas zauroczyło jak Kapsztad, ale, jak mówią, wszystko co dobre szybko się kończy. Nie żeby to co przed nami było o wiele gorsze. Wręcz przeciwnie. Jedziemy w kierunku znanego szlaku Garden Route, ale po drodze jeszcze tyle do zobaczenia! Na początek, trzeba obrać trasę. Spokojniejsza, malownicza Route 62 okazuje się doskonałą alternatywą dla autostrady N2. Górskie krajobrazy, cisza i niewielki ruch – dokładnie to czego było nam trzeba. W końcu w sumie spędziliśmy już ponad tydzień w dużych miastach, najpierw Buenos Aires, teraz Kapsztad. A te zdecydowanie nie są już naszym miejscem na ziemi.

I choć Oudtshoorn, gdzie zatrzymaliśmy się pierwszej nocy, nazywane jest światową stolicą strusi, ze stołeczną metropolią, a zwłaszcza przymiotnikiem ‘światowy’ niewiele ma ono wspólnego. To po prostu mała mieścinka, która, tak się akurat złożyło, może się pochwalić największą na świecie populacją strusia. Te wielkie ptaszyska faktycznie są tu wszechobecne. Począwszy od ptaków wypasających się swobodnie wzdłuż Route 62, po wielkie strusie farmy i sprzedawane w supermarketach miotełki do kurzu ze strusich piór i kubki ze strusich jaj.

Główna atrakcja turystyczna okolicy...

No ale my przyjechaliśmy tu nie dla strusi, a raczej zobaczyć Cango Caves - sieć kilkudziesięciu połączonych ze sobą wapiennych jaskiń. Trochę się wahaliśmy, czy tu przyjeżdżać. To w końcu typowa turystyczna masówka, punkt, który ma w programie każde południowoafrykańskie biuro podróży. I dobrze, bo to pewnie jedyna rzecz, jaką ci biedacy z wycieczek po Garden Route zapamiętują. Z perspektywy czasu, było warto. Tak jak i warto było zdecydować się na nieco droższą i dłuższą opcję zwiedzania jaskiń: Adventure Tour. Zazwyczaj trzeba na nią długo czekać, nam udało się bez kolejki dzięki sympatycznemu, zniewieściałemu przewodnikowi. Piękne stalaktyty i stalagmity, formacje przypominające organy, kilka wielkich komnat plus 2 godziny przeciskania się przez wąziutkie korytarze – zabawa gwarantowana. Nie polecamy jednak nikomu choćby z najmniejszą klaustrofobią, ani obwodem pupy przekraczającym 150 cm. Moim ulubieńcem był Tunel Miłości, zwężający się do 30 cm. Przyjemnie też było wysunąć się z Diabelskiej Skrzynki na Listy o wysokości 27 cm (przewodnik zapewniał, że równie przyjemne jak przeciskanie się przez kanał rodny w trakcie porodu ;) Ponoć kilka razy Adventure Tour zamykano, bo jakaś nieszczęsna  pupa o afrykańskich kształtach na dobre utknęła w korytarzach. My na szczęście jeszcze się zmieściliśmy.

Komnaty Cango Caves...

Na nasz ciężar nie narzekały też strusie, które ujeżdżaliśmy kilka godzin później. No bo w światowej stolicy strusi jakoś głupio nam było nie odwiedzić żadnej farmy tych ptaków. Wybraliśmy Highgate Farm, jedną z najstarszych i ponoć najmniej komercyjnych. Chcieliśmy dowiedzieć się jak najwięcej o ptakach od ludzi, którzy żyją z nimi od pokoleń. I dowiedzieliśmy się. Np. o upierzeniu, które pozwala już na pierwszy rzut oka rozróżnić samca, od samicy. Samce są czarno-białe, samice szarawe, lub brązowe. I co ciekawe to najczęściej samce wysiadują jaja. Osiągają prędkość 70-80 km/h, choć na dłuższych dystansach są w stanie utrzymać prędkość „tylko” do 50 km/h. Przy okazji otrzymaliśmy też kilka wskazówek odnośnie samoobrony w razie ataku. Jak się okazuje, strusie nogi pozwalają im  kopać jedynie wprzód. Gdy jeden z nich was zaatakuje, należy położyć się płasko na ziemi i zakryć rękoma głowę. Struś raczej nas nie stratuje, a jego wykop wyląduje wysoko w powietrzu. Wiedza, wiedzą, ale nie obyło się też bez typowych turystycznych atrakcji: utrzymywanie równowagi na strusim jaju (przepędzony chwilę wcześniej strusi tata niewzruszony oglądał, jak mu stąpamy po jajach ;) , ujeżdżanie strusia (nie za długie, po co ma się ptaszysko męczyć) i kibicowanie w strusich wyścigach. Ja kibicowałam zawodnikowi o budzącym litość imieniu Hopeless . I to mój Hopeless wygrał, więc albo to imię na przekór, albo siła moich okrzyków!

Pękną?

Może to i tania rozrywka dla turystów, ale jakoś po tej wizycie uśmiech długo nam nie schodził z ust. Zwłaszcza Tomek był jakiś taki zadowolony, pewnie wspominał smak strusiowego kotleta ze sprzedawanych na farmie hamburgerów.  Tak tylko w obronie przed wszelkimi ekoświadomymi czytelnikami dodam, że ja kotleta nie tknęłam.

W tak dobrych humorach ruszyliśmy ku morzu do Mossel Bay, gdzie czekała na nas pyszna kolacja z owoców morza i nocleg w najprawdziwszym przedziale pociągowym. Ale o tym już niedługo…

Przedział z widokiem na morze...

Ps. Z Oudtshoorn wiąże się też nasze pierwsze afrykańskie wyrzeczenie – surykatki. Odkąd obejrzeliśmy świetny i bardzo zabawny dokument Jamesa Honeyborne’a zatytułowany po prostu Surykatki, marzy mi się zobaczenie tych stworzeń na żywo. Przed przyjazdem sporo czytaliśmy o rozstrzelonych po okolicy koloniach tych zwierzaków i mieszkającym tu światowej sławy znawcy surykatek, Grantcie McIlrath. Zapał opadł nam dopiero, gdy usłyszeliśmy cenę Meerkat Experience. 450 randów od osoby (ponad 200 złotych) to jednak, jak na afrykańskie warunki, trochę za dużo za 2 godziny podglądania choćby najbardziej intrygujących zwierzaków. Liczyliśmy, że zobaczymy je gdzie indziej, może w Namibii, może w Botswanie, może jeszcze gdzieś w RPA. Nie udało się. Kolejny powód by wrócić do Afryki :)

W drodze…

W jaskini…

Strusie

Dawno, dawno temu przekroczenie Przylądka Dobrej Nadziei dawało spore szanse na dotarcie na Daleki Wschód. My aż na Daleki Wschód się nie wybieraliśmy (przynajmniej na razie), ale na ten bliższy południowoafrykański jak najbardziej. Zanim więc wyruszymy na wschód, wizyta na Przylądku obowiązkowa. Był piękny sobotni poranek, mieszkańcy Kapsztadu wraz z całymi rodzinkami wylegli więc na plaże. Trasa na Przylądek prowadzi wzdłuż wybrzeża. Mijaliśmy jedną nadbrzeżną miejscowość po drugiej, dawne wiktoriańskie wille kusiły knajpkami na świeżym powietrzu, dzieciaki pluskały się w wodzie, wszędobylska atmosfera weekendowego lenistwa, no po prostu grzechem byłoby się nie zatrzymać. Padło na Muizenberg ze swoimi kolorowymi plażowymi chatkami… a potem jeszcze Fish Hoek i Simon’s Town i jeszcze jakiś punkt połowów miejscowych rybaków. Faktycznie dotrzeć na ten Przylądek wcale nie tak łatwo – za dużo ciekawostek po drodze!

Plaża w Muizenberg...

Zwłaszcza, że po drodze wciągają nie tylko widoki, ale też kolonia pingwinów przylądkowych (mają taką charakterystyczną różową plamkę nad okiem) na Foxy Beach i Boulders Beach w False Bay, kilka kilometrów za Simon’s Town. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że te wdzięczne zwierzaki nie mają żadnych oporów przed ludźmi (te z Nowej Zelandii były zdecydowanie dziwne). Na deptakach wybudowanych na plaży kłębią się tłumy gapiów, a ptaki, niezrażone, wysiadują jaja (albo już młode) jakieś 20 cm od fleszów pstrykających aparatów. 2 kroki dalej jakaś parka spokojnie sobie kopuluje, a na wolnym odcinku plaży jak sardynki ściskają się całe rodzinki pingwinów z młodymi w każdym możliwym wieku i o wszystkich odcieniach upierzenia.

Pingwin w Afryce?! Phi..

Jak widać, pingwiny mają się dobrze. Ale to wcale nie takie oczywiste. Z 1,5 miliona tych zwierzaków żyjących na ziemi 100 lat temu, dziś zostało ich ledwie 10%. Sporo wyginęło z powodu rosnącej populacji polujących na nie drapieżników takich jak rekiny, foki czy orki. Dziś nawet ich upierzenie to element strategii obronnej: biały spód ochrania przed drapieżnikami polującymi w wodzie, od dołu, z kolei czarny grzbiet zlewający się z grafitowymi wodami chroni przed niebezpieczeństwem z powietrza (choć wody w False Bay wcale nie takie grafitowe). Zagrożeniem dla ptaków jest też człowiek. W czerwcu 2000 roku zatonięcie tankowca MV Treasure zapoczątkowało wyciek ropy, która oblepiła 19,000 pingwinów. Na szczęście sporą część z nich udało się uratować, a brawurowa akcja kilkudziesięciu tysięcy wolontariuszy pozwoliła przetransportować kolejne 20,000 w bezpieczny rejon.

Jak już przyjrzeliśmy się małym pokracznym pisklętom, ich spierającym się nieco starszym kuzynom i całej zatoce nagle okazało się, że zleciała nam już połowa dnia. Po Simon’s Town staraliśmy się już lecieć prosto na ten południowo-zachodni koniuszek Afryki (wbrew temu, co nam w głowach utkwiło Przylądek Dobrej Nadziei nie jest najbardziej na południe wysuniętym punktem Afryki. Jest nim Przylądek Igielny, jakieś 150 km dalej na wschód).

No ale tak zupełnie bez zatrzymywania to się nie da. Ta skalista okolica, klify stromo opadające do morza, piękne turkusowe zatoczki… No cóż, droga do samego koniuszka jest równie piękna co sam przylądek. Tak jak i z resztą droga powrotna. Spacery, zdjęcia i czas zleciał nam w mgnieniu oka. Słońce powoli już zachodziło, gdy w drodze powrotnej drogę zastąpiły nam liczne tu Pawiany czakma. Kurcze, dobrze, że nas nie stać na dość popularne tu kabriolety, bo zwierzaki nie wyglądały na przyjaźnie nastawione, do tego wyskakiwały pod każdy nadjeżdżający samochód. I choć pogoda w ogóle na to nie wskazywała, dopadła nas południowo-kontynentalna jesień. Ściemnia się już o 19-tej. Wciąż mnie to dziwi, bo jak dotąd kombinowaliśmy, by gonić lato.

Zachód słońca na krańcu Afryki... w sumie to wygląda jak we Władku... ;)

Nawet nie myślałam, że w ten sposób sprytnie załatwiamy sobie nie tylko dobrą pogodę, ale też codziennie kilka godzin więcej światła. A szkoda, bo po drugiej stronie Półwyspu Przylądkowego gdzieś na wysokości Simon’s Town rozciągają się spore piaszczyste wydmy. My zatrzymaliśmy się przy nich tuż, tuż przed zachodem słońca. I kolejny znak zimy, w ciągu dnia 30 stopni, ale jak tylko rozpalona kula schowa się za horyzont, robi się zimnawo! I to tak o 15 stopni zimnej. Brrrrr! Wracamy do miasta, a tam? No cóż widzieliśmy już Kapsztad z kilku niemałych górek, ale czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy.

Pełnia księżyca nad panoramą jednego z najpiękniejszych miast świata...

Aj, szkoda będzie go następnego dnia opuszczać, ale w końcu Przylądek Dobrej Nadziei zdobyty. Ruszamy na wschód. Mamy taki chytry plan, by dotrzeć aż do Lesoto

Galeria z Przylądka i okolic:


Pierwsze wrażenia z Afryki opisaliśmy już na początku kwietnia – możecie do nich zerknąć TUTAJ.

Nie chcemy się powtarzać, ale dla tych co nie pamiętają, przypominamy, że w Afryce zakochaliśmy się od pierwszego wrażenia. Minęło już kilka miesięcy i nic się nie zmieniło. No chyba tylko tyle, że tęsknimy coraz bardziej ;)

Ale po kolei. Przygodę z RPA zaczęliśmy w Kapsztadzie. Poniżej kilka podstawowych informacji o RPA – więcej znajdziecie np. w Wikipedii -> TUTAJ.

RPA jest prawie 4-krotnie większe od Polski, mieszka tu około 48 milionów ludzi. Oficjalną stolicą jest Pretoria. 72% ludności to Chrześcijanie. Obowiązuje tu 11 języków urzędowych (więcej jest tylko w Indiach). Pierwotnie ziemie te zamieszkiwali tzw. Buszmeni. Kolonizacja białego człowieka zaczęła się w 1652 roku od przybycia Holendrów. Wkrótce po nich przybyli Brytyjczycy. Biali, jak to biali, od początku zaczęli się panoszyć i zawłaszczać kolejne terytoria. Kiedy podporządkowali sobie całą ludność lokalną, zaczęli walczyć między sobą. W XIX wieku wybuchły dwie wojny między Boerami (osadnicy pochodzenia głównie holenderskiego) i Brytyjczykami. Ci drudzy okazali się silniejsi i w 1910 roku utworzono Związek Południowej Afryki, będący dominium brytyjskim (podobnie jak np. Australia i Nowa Zelandia). Do początku lat 90 w RPA oficjalnie obowiązywał rasistowski system społeczny – apartheid. Dyskryminacja czarnoskórych nie jest już może oficjalna, ale bezsprzecznie trwa do dziś. Symbolem walki z państwem prześladującym czarnoskórych obywateli do dziś jest Nelson Mandela. W 1990 roku wyszedł z więzienia, w którym za swoją działalność dysydencką spędził 27 lat. Już 2 lata później doprowadził do oficjalnej likwidacji apartheidu, za co w roku 1993 otrzymał pokojową Nagrodę Nobla. W roku 1994 został pierwszym czarnoskórym prezydentem RPA.

Ale to wszystko pewnie wiecie, a my nie wspomnieliśmy o najważniejszym. Dlaczego turyści przyjeżdżają do Południowej Afryki? PRZYRODA! Fauna i flora RPA zachwyca, ale o tym więcej w kolejnych postach.

Port w Kapsztadzie

A na razie wróćmy do Kapsztadu. Pisaliśmy już, że pierwsze co nas uderzyło po przyjeździe z Buenos Aires to estetyka miasta. Wszystko jest tu jakieś takie czyste i poukładane. Jedyne co, to znów jeżdżą po złej stronie jezdni – po Australii i Nowej Zelandii kolejny raz musimy się przestawiać.

Główna turystyczna ulica miasta: Long Street to parada pięknych wiktoriańskich willi, dziś w większości mieszczących butiki, knajpki, hostele i biura podróży. Kute z żelaza balkony, a także położone kilka przecznic dalej żółto-pomarańczowo-fioletowe domy muzułmańskiej dzielnicy dopełniają wdzięcznego widoku. To taki niewielki kolorowy skrawek ziemi, gdzie czarnoskórzy sprzedawcy „afrykańskiej” muzyki pracują ramię w ramię z hinduskimi właścicielami knajpek i malajskimi imamami. W ścisłym centrum meczet sąsiaduje z kościołem, a po przeciwnej stronie ulicy z rastafariańską knajpką.

Można by rzecz, że to duch historycznej dzielnicy District 6, dawniej położonej zaledwie kilkaset metrów na zachód, dziś niestety zrównanej z ziemią, przymusowo wyludnionej i nigdy już niezasiedlonej. District 6 było bowiem nawet w najgorszych czasach apartheidu jedną z niewielu tętniących życiem, wielokulturowych dzielnic Kapsztadu. Blisko 60,000 osób wszystkich nacji i kolorów sąsiadowało ze sobą w tej tętniącej życiem, centralnie położonej dzielnicy. Mieszkający tu od pokoleń południowoafrykańscy muzułmanie zwani Cape Malays, czarnoskórzy Xhosa, Afrykanerzy i Hindusi tworzyli barwną, żyjący w harmonii mieszankę. W 1966 roku rząd uznał, że taka niekontrolowana interakcja ras rodzi konflikt wewnątrz państwa i ogłosił District 6 „strefą wyłącznie dla białych”.

Dwa lata później rozpoczęły się masowe wysiedlenia, a wraz z nimi dantejskie sceny, gdy zgodnie z nowym prawem na zawsze rozdzielano całe rodziny. Niejednokrotnie hinduskiego pochodzenia matki osadzano w ściśle azjatyckim township, ojciec trafiał do dzielnic biedoty Xhosa, a ich ‘kolorowe’ dzieci lądowały po przeciwnej stronie miasta w sierocińcu dla kolorowych. Ich dawny dom buldożery zrównywały natomiast z ziemią, tak jak 90% budynków w dzielnicy District 6.  W czasach apartheidu w RPA rozróżniano 4 rasy: „Białych”, „Czarnych”, „Kolorowych” i „Azjatów”. I choć podział polityczny przebiegał głównie wzdłuż osi „Biali-Czarni”, oficjalnie segregacja ras dotyczyć miała każdej z tych grup. A wysiedlenie District 6 miało być demonstracyjnym pokazem sił apartheidowych rządów, ilustracyjną akcją, która raz na zawsze oduczy zuchwałych „Czarnuchów” prób buntu.

Z widokiem na Kapsztad, Lion’s Head i Atlantyk...

Efekt był jednak odwrotny. Po pierwsze bunty dopiero się spotęgowały, po drugie spektakularne wysiedlenie i wyburzenie niejednokrotnie zabytkowych budowli odbiło się szerokim echem w świecie zachodnim. Nie trudno było przewidzieć, iż akcja spotka się z surową krytyką zachodnich państw, a na RPA posypią się gromy i międzynarodowe sankcje gospodarcze. Niczym jednak niezrażone władze kontynuowały swoje ideologiczne dzieło. Zabrakło im jedynie śmiałości, by nasłać buldożery na liczne w District 6  meczety i kościoły. Tak więc dziś świątynie to często jedyne ostałe w dzielnicy budowle. Stoją sobie samotnie wśród łąk i wielkich połaci pustej przestrzeni z widokiem na kapsztadzki port. Planowane osiedla dla białych nigdy tu bowiem nie powstały. Ciesząca się w całym RPA ponurą sławą District 6 nie stanowiła łakomego kąska dla bogatych białych, a powrót kolorowych rezydentów nie wchodził w rachubę. Dziś o dawnych bolesnych wydarzeniach przypominają pustkowia świetnie położonej dzielnicy oraz garstka identycznych budynków o kolorowych drzwiach, gdzie w 2004 roku przesiedlono kilkoro podstarzałych już dawnych mieszkańców dzielnicy. A także, a może przede wszystkim ponoć doskonałe Muzeum District 6.

Gdy District 6 pustoszał, bujnie rozwijały się za to pozostałe dzielnice Kapsztadu, zwłaszcza zbocza Góry Stołowej, dziś ekskluzywna dzielnica bogaczy. A sama góra? Faktycznie jest niezwykłym tłem dla rozłożonego u jej stóp miasta. Choć nie wiem, czy większego wrażenia nie robią widoki roztaczające się z jej szczytu. Przy odrobinie szczęścia i przejrzystej pogodzie widać stąd skaliste szczyty Lion’s Head po lewej i Devil’s Peak po prawej, ścisłe centrum miast City Bowl na wprost, a nieco dalej na południe Przylądek Dobrej Nadziei. Dla nas najbardziej odjazdowym widokiem była przecinająca Przylądek  wyraźna granica mieszania się ciepłych, turkusowych wód Oceanu Indyjskiego z grafitowymi, lodowatymi wodami Atlantyku (teoretycznie rzecz biorąc oceany spotykają się nieco dalej na wschód, ale to na wysokości przylądka stykają się wody o największej różnicy temperatur, a co za tym idzie o kompletnie innej faunie i florze).

Zwróćcie uwagę na wyraźną linię między Atlantykiem i Oceanem Indyjskim...

Co ciekawe, ten dwukolorowy ocean widoczny jest wyłącznie ze szczytu Góry Stołowej. Gdy kilka dni później stanęliśmy w końcu na koniuszku samego Przylądka Dobrej Nadziei, ta tak wyraźna kolorystyczna granica już się zatarła. Z bliska wody wydawały się po prostu turkusowo-grafitowe i tyle. A może to tylko kwestia danego dnia i dobrej widoczności. Bo trzeba przyznać, że do pogody znów mieliśmy szczęście. I dobrze, bo gdy tylko silniej zawieje, zamyka się kolejka linowa wwożąca turystów na szczyt. Ci mniej leniwi mogą się wspinać – 5 godzin w upale i jesteście na górze.

Ciekawym zjawiskiem związanym z Górą Stołową jest tzw. „Obrus Stołowy” –  warstwa chmur przelewająca się przez cały masyw spada ze stoków niczym wodospad. Legenda głosi, iż ta spowijająca sam szczyt chmura to wynik wciąż nierozstrzygniętych tytoniowych zawodów między piratem Van Hunksem, a kuszącym go Diabłem. Oczywiście  zjawisko „Obrusa” ma również swoje meteorologiczne wyjaśnienie. Ciepłe i wilgotne powietrze znad morza napotyka na swojej drodze masyw Góry Stołowej, unosi się jednocześnie ochładzając. Na wysokości 900 m n.p.m. para wodna ulega kondensacji i powstaje powłoka chmur przypominająca kołdrę lub obrus przykrywający Górę Stołową. Po drugiej stronie góry powietrze opada i na skutek ponownego ogrzania gęsty obrus rozpierzcha się, opadając w kierunku City Bowl.

Niestety w dniu kiedy Góra Stołowa przykryła się „Obrusem”, nie mieliśmy ze sobą aparatu. Poniżej przykładowy filmik znaleziony na youtubie.

Ten piękny widok można podziwiać jedynie z poziomu morza. Jeśli jakiś nieszczęśnik znajdzie się akurat na szczycie góry, wyjąca syrena nakaże mu szybki powrót do stacji i jak najsprawniejszą ewakuację. My nigdzie ewakuować się nie musieliśmy, dzięki czemu był czas i na spacer na najwyższy punkt góry z widokiem na Camps Bay i na spokojną obserwację licznych tu góralków przylądkowych.

Wierzcie lub nie, ale najbliższym żyjącym krewnym góralka jest afrykański słoń!

Wizyta w Kapsztadzie nie mogłaby się też obyć bez kilku chwil na tutejszej plaży. Oblegane tłumnie przez modnych i bogatych zatoczki Clifton trochę nas przeraziły ekskluzywnymi apartamentowcami z 3 basenami na każdym poziomie. Nieco spokojniejsza Camps Bay ze swoim bieluteńkim piaskiem, palmami i zamykającymi po obu stronach zatokę skałami bardziej przypadła nam do gustu. Oj miło byłoby po pracy wyskoczyć na taką plażę i poopalać się w słońcu z widokiem na 12 Apostołów Góry Stołowej.

Plaża w Camps Bay...

No ale dosyć tego leniuchowania! Samochód wypożyczony, plecaki spakowane, niepotrzebne bety upchane gdzieś przez obsługę naszego kochanego 33 South Boutique Backpackers. (jedyny hostel, w którym udało nam się couchsurfingować). Czas najwyższy ruszać w drogę. Kierunek? Najpierw lekko na południe, potem wschód. A gdzie dokładniej, w kolejnej odsłonie henhen.pl.

PS od Tomka: Mi tam Kapsztad nie przypadł na początku do gustu. Dlaczego? Wyobraźcie sobie, że tutaj przed wejściem do metra są takie znaki.

Doskonale wiecie, że Paulina nigdzie nie rusza się bez swojej dzidy i maczety, a ja bez kałacha i topora. No i weź tu podróżuj po RPA!

Galeria z Kapsztadu