Jak na południowoafrykańskie standardy Park Narodowy Addo założono stosunkowo niedawno, bo „zaledwie” 80 lat temu. Młodziutki park miał wtedy ochronić kurczącą się w błyskawicznym tempie populację słoni. Z tysięcy afrykańskich słoni zamieszkujących południowe wybrzeże RPA od setek lat zostało wówczas 16 osobników. Dziś mieszka tu ponad 550 słoni, a sam park powiększył się kilkukrotnie. Poza słoniami pod ochroną znalazła się też cała występująca tu naturalnie zwierzyna: lwy, bawoły, nosorożce, zebry, kilka gatunków antylop i jeden lampart. Jeśli dodać do tego przynależące dziś do parku wybrzeże i okoliczne wysepki można tu także spotkać wieloryby, pingwiny i sporą populację żarłaczy białych. Mają tu więc słynną „Wielką 5-tkę”- „The Big Five”: nosorożca, słonia, lwa, bawoła i lamparta (choć ten ostatni ostał się jeden i od roku nikt go już nie widział).
Większość turystów przyjeżdża do Afryki tylko w jednym celu – wytropić „Wielką 5-tkę”. Czasami zaobserwować można absurdalne sytuacje, jak ludzie dowiedziawszy się, że obserwowany zwierzak nie należy do tej „elitarnej” grupy nie przywiązują do niego większej wagi. Celem postawionym przed wszystkimi przewodnikami safari jest przede wszystkim wytropienie tych celebrytów – reszta niech spada na drzewo, bo tylko zabierają cenny czas.
Tym sposobem w kuluarach turyści dzielą się na tych lepszych i gorszych – czyli tych co widzieli i nie widzieli. Prześcigają się w przechwałkach, kto zaliczył całą ‘5’, a kto nie miał tyle szczęścia. Tak między nami mówiąc, jest to nieco bzdurna rywalizacja i wątpliwe szczęście (jedyny wyjątek stanowi lampart). Zwierzaki nie są tak bowiem nazywane z powodu rzadkiego występowania, a raczej ze względu na to, jak trudno jest je upolować. „Wielka 5-tka” to termin ukuty przez białych myśliwych i pierwotnie miał określać 5 najtrudniejszych do upolowania pieszo zwierzaków. Ta 5-tka jest ponoć w kontakcie bezpośrednim najniebezpieczniejsza dla człowieka. Legendą owiany jest zwłaszcza niezwykle śmiercionośny bawół.
Długo zastanawialiśmy się, czy zwiedzać park na własną rękę, czy wynająć przewodnika. W końcu z samego rana do naszego Huyndaia wsiadł mądry człowieczek o głowie zapełnionej sprawdzonymi informacji o tajnym miejscu przebywania zwierząt. Tak nam się przynajmniej wtedy wydawało. Szybko okazało się, że nasz przewodnik o tajnej skrytce lwów i nosorożców wie mniej więcej tyle co my. Miał nad nami jednak jedną przewagę, znał język Xhosa. Od słowa do słowa z pracującymi przy drodze robotnikami, usłyszeliśmy o 6 lwach, które pół godziny wcześniej widziano na pobliskim wzgórzu. Więc jedziemy… i jedziemy…i jedziemy… I nic. Aż po kilkunastu minutach ni stąd ni zowąd drogę przecięła nam młoda lwica. Całość trwała może 15 sekund i poza ogonem i znikającym w krzakach kuprem niewiele więcej udało nam się zobaczyć. Krążyliśmy jeszcze chwilę po okolicy, aż w końcu znużeni postanowiliśmy zawrócić.
Dokładnie w tym momencie na wzgórzu przed nami stanęła lwica. Po chwili dołączyły do niej 2 lwiątka. Lwiątka to może nienajlepsze określenie na 2 pokaźnych rozmiarów lwy, ale widać było, że koty są młode, a ledwie wykształcająca się dopiero u jednego z nich grzywa wskazywała na wiek około 1 roku. Lwy wyraźnie czegoś wypatrywały, najprawdopodobniej kolejnych członków stada. Nam jednak właśnie mijały wyznaczone 2 godziny z przewodnikiem. Musieliśmy odstawić mężczyznę pod bramę wjazdową do parku. Szkoda. Jak wyczytaliśmy później z tablicy, na której zaznacza się punkty obserwacji zwierząt tego dnia lwy widziano jedynie w tamtym miejscu i tylko z samego rana. Jednym słowem, mieliśmy szczęście.
Lżejsi o naszego przewodnika ruszyliśmy przez park już własnymi ścieżkami i dopiero wtedy Addo ukazał nam się w pełnej krasie. Dziesiątki guźców, które nierzadko przebiegały nam drogę, prowadząc za sobą rodzinkę młodych (pamiętacie Pumbę z Króla Lwa? – to właśnie guziec), do tego żółwie, całe stada zebr i wszędobylskie antylopy kudu. Respektując nawołujące z broszur apele, ustępowaliśmy drogi żuczkom „gównojadkom”, które parami w pocie czoła toczyły swoje gówniane kuleczki
W oddali udało nam się też dojrzeć wylegujące się elandy – nieco większe antylopy o złotawym namaszczeniu, a kilka razy w odległości kilku metrów z krzaków wyłaniał się bawół. No ale Addo to przede wszystkim słonie, słonie i jeszcze raz słonie. Są wszędzie. Samotnie wędrują po oddalonych wzgórzach, tłoczą się wśród licznej rodzinki przy wodopojach – za nic mając samochody, korkują parkowe drogi. Kilkakrotnie musieliśmy „negocjować” ze słoniami pierwszeństwo. Mimo bliskości zwierzaków, nie wyczuwaliśmy z ich strony niebezpieczeństwa.
Chociaż kilka razy sytuacja była nieco stresująca. Kiedy jedziesz malutkim autem i z za zakrętu wyłania się 3-krotnie większy kolos i łypie na ciebie swoimi oczami, to będąc osobą rozsądną, ciężko w pełni się zrelaksować. Spotkanie oko w oko ze słoniem budzi wielki respekt, trzeba zachować dużą czujność. Kilkakrotnie wrzucaliśmy szybko wsteczny bieg i przyklejaliśmy się do jakiegoś drzewka, tak aby nie stresować i nie pospieszać większego kolegi. Nasłuchaliśmy się wcześniej o respekcie, jakim należy je darzyć. W Internecie krążą setki filmików, na których słonie zaskakują kierowców samochodów nagłym atakiem. Zazwyczaj jest to tzw. „atak próbny” (ang. „mock charge”), mający nas nauczyć, kto tu rządzi i zasugerować wycofanie się, lub po prostu zachowanie bezpiecznego dystansu. Czasem jednak kończy się tragicznie, przynajmniej dla samochodu.
Słonie w Addo wydawały się wyjątkowo łagodne. Ponad miesiąc później rozmawialiśmy ze starym „wygą” w temacie afrykańskiej zwierzyny, dawnym organizatorem pieszych safari. W dyskusji o doskonałej, przekazywanej z pokolenia na pokolenie pamięci słoni, przytoczył przykład parku Addo. Słonie z Addo słyną ze swojej łagodności, bo w tym stosunkowo młodym parku ich populacji nigdy sztucznie nie regulowano. Ponadto z powodu tzw. hodowli wsobnej (rozmnażanie wśród kuzynów), wiele słoni rodzi się tu bez kłów. Taki wielkolud to żadna gratka dla kłusowników. W efekcie żaden z urodzonych tu słoni nie widział człowieka ze strzelbą, nie zaznał ludzkiej agresji, tak więc nie ma też powodów do obrony. Rzeczywiście nigdy już nie zbliżyliśmy się już do tych ssaków na tak bliską odległość, a spotykane przez nas później stada nie emanowały już łagodnością!
No i wciągnęło nas, zamiast kilku godzin spędziliśmy w Addo cały dzień. Planowaną na popołudnie podróż w kierunku Lesotho, trzeba było przełożyć na kolejny dzień. I dobrze, bo do najwyżej położonego kraju świata wcale dotrzeć nie jest tak łatwo.
Addo Elephant National Park