Pierwsze wrażenia z Afryki opisaliśmy już na początku kwietnia – możecie do nich zerknąć TUTAJ.

Nie chcemy się powtarzać, ale dla tych co nie pamiętają, przypominamy, że w Afryce zakochaliśmy się od pierwszego wrażenia. Minęło już kilka miesięcy i nic się nie zmieniło. No chyba tylko tyle, że tęsknimy coraz bardziej ;)

Ale po kolei. Przygodę z RPA zaczęliśmy w Kapsztadzie. Poniżej kilka podstawowych informacji o RPA – więcej znajdziecie np. w Wikipedii -> TUTAJ.

RPA jest prawie 4-krotnie większe od Polski, mieszka tu około 48 milionów ludzi. Oficjalną stolicą jest Pretoria. 72% ludności to Chrześcijanie. Obowiązuje tu 11 języków urzędowych (więcej jest tylko w Indiach). Pierwotnie ziemie te zamieszkiwali tzw. Buszmeni. Kolonizacja białego człowieka zaczęła się w 1652 roku od przybycia Holendrów. Wkrótce po nich przybyli Brytyjczycy. Biali, jak to biali, od początku zaczęli się panoszyć i zawłaszczać kolejne terytoria. Kiedy podporządkowali sobie całą ludność lokalną, zaczęli walczyć między sobą. W XIX wieku wybuchły dwie wojny między Boerami (osadnicy pochodzenia głównie holenderskiego) i Brytyjczykami. Ci drudzy okazali się silniejsi i w 1910 roku utworzono Związek Południowej Afryki, będący dominium brytyjskim (podobnie jak np. Australia i Nowa Zelandia). Do początku lat 90 w RPA oficjalnie obowiązywał rasistowski system społeczny – apartheid. Dyskryminacja czarnoskórych nie jest już może oficjalna, ale bezsprzecznie trwa do dziś. Symbolem walki z państwem prześladującym czarnoskórych obywateli do dziś jest Nelson Mandela. W 1990 roku wyszedł z więzienia, w którym za swoją działalność dysydencką spędził 27 lat. Już 2 lata później doprowadził do oficjalnej likwidacji apartheidu, za co w roku 1993 otrzymał pokojową Nagrodę Nobla. W roku 1994 został pierwszym czarnoskórym prezydentem RPA.

Ale to wszystko pewnie wiecie, a my nie wspomnieliśmy o najważniejszym. Dlaczego turyści przyjeżdżają do Południowej Afryki? PRZYRODA! Fauna i flora RPA zachwyca, ale o tym więcej w kolejnych postach.

Port w Kapsztadzie

A na razie wróćmy do Kapsztadu. Pisaliśmy już, że pierwsze co nas uderzyło po przyjeździe z Buenos Aires to estetyka miasta. Wszystko jest tu jakieś takie czyste i poukładane. Jedyne co, to znów jeżdżą po złej stronie jezdni – po Australii i Nowej Zelandii kolejny raz musimy się przestawiać.

Główna turystyczna ulica miasta: Long Street to parada pięknych wiktoriańskich willi, dziś w większości mieszczących butiki, knajpki, hostele i biura podróży. Kute z żelaza balkony, a także położone kilka przecznic dalej żółto-pomarańczowo-fioletowe domy muzułmańskiej dzielnicy dopełniają wdzięcznego widoku. To taki niewielki kolorowy skrawek ziemi, gdzie czarnoskórzy sprzedawcy „afrykańskiej” muzyki pracują ramię w ramię z hinduskimi właścicielami knajpek i malajskimi imamami. W ścisłym centrum meczet sąsiaduje z kościołem, a po przeciwnej stronie ulicy z rastafariańską knajpką.

Można by rzecz, że to duch historycznej dzielnicy District 6, dawniej położonej zaledwie kilkaset metrów na zachód, dziś niestety zrównanej z ziemią, przymusowo wyludnionej i nigdy już niezasiedlonej. District 6 było bowiem nawet w najgorszych czasach apartheidu jedną z niewielu tętniących życiem, wielokulturowych dzielnic Kapsztadu. Blisko 60,000 osób wszystkich nacji i kolorów sąsiadowało ze sobą w tej tętniącej życiem, centralnie położonej dzielnicy. Mieszkający tu od pokoleń południowoafrykańscy muzułmanie zwani Cape Malays, czarnoskórzy Xhosa, Afrykanerzy i Hindusi tworzyli barwną, żyjący w harmonii mieszankę. W 1966 roku rząd uznał, że taka niekontrolowana interakcja ras rodzi konflikt wewnątrz państwa i ogłosił District 6 „strefą wyłącznie dla białych”.

Dwa lata później rozpoczęły się masowe wysiedlenia, a wraz z nimi dantejskie sceny, gdy zgodnie z nowym prawem na zawsze rozdzielano całe rodziny. Niejednokrotnie hinduskiego pochodzenia matki osadzano w ściśle azjatyckim township, ojciec trafiał do dzielnic biedoty Xhosa, a ich ‘kolorowe’ dzieci lądowały po przeciwnej stronie miasta w sierocińcu dla kolorowych. Ich dawny dom buldożery zrównywały natomiast z ziemią, tak jak 90% budynków w dzielnicy District 6.  W czasach apartheidu w RPA rozróżniano 4 rasy: „Białych”, „Czarnych”, „Kolorowych” i „Azjatów”. I choć podział polityczny przebiegał głównie wzdłuż osi „Biali-Czarni”, oficjalnie segregacja ras dotyczyć miała każdej z tych grup. A wysiedlenie District 6 miało być demonstracyjnym pokazem sił apartheidowych rządów, ilustracyjną akcją, która raz na zawsze oduczy zuchwałych „Czarnuchów” prób buntu.

Z widokiem na Kapsztad, Lion’s Head i Atlantyk...

Efekt był jednak odwrotny. Po pierwsze bunty dopiero się spotęgowały, po drugie spektakularne wysiedlenie i wyburzenie niejednokrotnie zabytkowych budowli odbiło się szerokim echem w świecie zachodnim. Nie trudno było przewidzieć, iż akcja spotka się z surową krytyką zachodnich państw, a na RPA posypią się gromy i międzynarodowe sankcje gospodarcze. Niczym jednak niezrażone władze kontynuowały swoje ideologiczne dzieło. Zabrakło im jedynie śmiałości, by nasłać buldożery na liczne w District 6  meczety i kościoły. Tak więc dziś świątynie to często jedyne ostałe w dzielnicy budowle. Stoją sobie samotnie wśród łąk i wielkich połaci pustej przestrzeni z widokiem na kapsztadzki port. Planowane osiedla dla białych nigdy tu bowiem nie powstały. Ciesząca się w całym RPA ponurą sławą District 6 nie stanowiła łakomego kąska dla bogatych białych, a powrót kolorowych rezydentów nie wchodził w rachubę. Dziś o dawnych bolesnych wydarzeniach przypominają pustkowia świetnie położonej dzielnicy oraz garstka identycznych budynków o kolorowych drzwiach, gdzie w 2004 roku przesiedlono kilkoro podstarzałych już dawnych mieszkańców dzielnicy. A także, a może przede wszystkim ponoć doskonałe Muzeum District 6.

Gdy District 6 pustoszał, bujnie rozwijały się za to pozostałe dzielnice Kapsztadu, zwłaszcza zbocza Góry Stołowej, dziś ekskluzywna dzielnica bogaczy. A sama góra? Faktycznie jest niezwykłym tłem dla rozłożonego u jej stóp miasta. Choć nie wiem, czy większego wrażenia nie robią widoki roztaczające się z jej szczytu. Przy odrobinie szczęścia i przejrzystej pogodzie widać stąd skaliste szczyty Lion’s Head po lewej i Devil’s Peak po prawej, ścisłe centrum miast City Bowl na wprost, a nieco dalej na południe Przylądek Dobrej Nadziei. Dla nas najbardziej odjazdowym widokiem była przecinająca Przylądek  wyraźna granica mieszania się ciepłych, turkusowych wód Oceanu Indyjskiego z grafitowymi, lodowatymi wodami Atlantyku (teoretycznie rzecz biorąc oceany spotykają się nieco dalej na wschód, ale to na wysokości przylądka stykają się wody o największej różnicy temperatur, a co za tym idzie o kompletnie innej faunie i florze).

Zwróćcie uwagę na wyraźną linię między Atlantykiem i Oceanem Indyjskim...

Co ciekawe, ten dwukolorowy ocean widoczny jest wyłącznie ze szczytu Góry Stołowej. Gdy kilka dni później stanęliśmy w końcu na koniuszku samego Przylądka Dobrej Nadziei, ta tak wyraźna kolorystyczna granica już się zatarła. Z bliska wody wydawały się po prostu turkusowo-grafitowe i tyle. A może to tylko kwestia danego dnia i dobrej widoczności. Bo trzeba przyznać, że do pogody znów mieliśmy szczęście. I dobrze, bo gdy tylko silniej zawieje, zamyka się kolejka linowa wwożąca turystów na szczyt. Ci mniej leniwi mogą się wspinać – 5 godzin w upale i jesteście na górze.

Ciekawym zjawiskiem związanym z Górą Stołową jest tzw. „Obrus Stołowy” –  warstwa chmur przelewająca się przez cały masyw spada ze stoków niczym wodospad. Legenda głosi, iż ta spowijająca sam szczyt chmura to wynik wciąż nierozstrzygniętych tytoniowych zawodów między piratem Van Hunksem, a kuszącym go Diabłem. Oczywiście  zjawisko „Obrusa” ma również swoje meteorologiczne wyjaśnienie. Ciepłe i wilgotne powietrze znad morza napotyka na swojej drodze masyw Góry Stołowej, unosi się jednocześnie ochładzając. Na wysokości 900 m n.p.m. para wodna ulega kondensacji i powstaje powłoka chmur przypominająca kołdrę lub obrus przykrywający Górę Stołową. Po drugiej stronie góry powietrze opada i na skutek ponownego ogrzania gęsty obrus rozpierzcha się, opadając w kierunku City Bowl.

Niestety w dniu kiedy Góra Stołowa przykryła się „Obrusem”, nie mieliśmy ze sobą aparatu. Poniżej przykładowy filmik znaleziony na youtubie.

Ten piękny widok można podziwiać jedynie z poziomu morza. Jeśli jakiś nieszczęśnik znajdzie się akurat na szczycie góry, wyjąca syrena nakaże mu szybki powrót do stacji i jak najsprawniejszą ewakuację. My nigdzie ewakuować się nie musieliśmy, dzięki czemu był czas i na spacer na najwyższy punkt góry z widokiem na Camps Bay i na spokojną obserwację licznych tu góralków przylądkowych.

Wierzcie lub nie, ale najbliższym żyjącym krewnym góralka jest afrykański słoń!

Wizyta w Kapsztadzie nie mogłaby się też obyć bez kilku chwil na tutejszej plaży. Oblegane tłumnie przez modnych i bogatych zatoczki Clifton trochę nas przeraziły ekskluzywnymi apartamentowcami z 3 basenami na każdym poziomie. Nieco spokojniejsza Camps Bay ze swoim bieluteńkim piaskiem, palmami i zamykającymi po obu stronach zatokę skałami bardziej przypadła nam do gustu. Oj miło byłoby po pracy wyskoczyć na taką plażę i poopalać się w słońcu z widokiem na 12 Apostołów Góry Stołowej.

Plaża w Camps Bay...

No ale dosyć tego leniuchowania! Samochód wypożyczony, plecaki spakowane, niepotrzebne bety upchane gdzieś przez obsługę naszego kochanego 33 South Boutique Backpackers. (jedyny hostel, w którym udało nam się couchsurfingować). Czas najwyższy ruszać w drogę. Kierunek? Najpierw lekko na południe, potem wschód. A gdzie dokładniej, w kolejnej odsłonie henhen.pl.

PS od Tomka: Mi tam Kapsztad nie przypadł na początku do gustu. Dlaczego? Wyobraźcie sobie, że tutaj przed wejściem do metra są takie znaki.

Doskonale wiecie, że Paulina nigdzie nie rusza się bez swojej dzidy i maczety, a ja bez kałacha i topora. No i weź tu podróżuj po RPA!

Galeria z Kapsztadu