Pomysłowości w aranżacji oryginalnych hosteli mieszkańcom RPA odmówić nie można. Tę noc spędziliśmy w maciupeńkim pokoiku ciekawie zaaranżowanym w jednym z przedziałów pociągu Santos Express Train Lodge w Mossel Bay. Pociąg składał się z 3 wagonów, a w każdym z nich malutka łazienka z prysznicem i kilkanaście pokoi, każdy z widokiem na morze. Drewniana, pokaźnych rozmiarów „lokomotywa” to nic innego jak hotelowa recepcja i restauracja w jednym (nawet jeśli nie zamierzacie tu nocować, wpadnijcie, choćby na najpyszniejsze czekoladowe brownie świata), a całość rozparta na wysokich palach na samej plaży. Taki kolejowy przystanek to ja rozumiem.
Jakiś czas później przemkniemy jeszcze przez Old Gaol Backpacerks w Grahamstown, w którym jeszcze do niedawna można było spędzić noc w najprawdziwszej więziennej celi. Dawny zakład karny przeobrażono w niezwykle popularny hostel. Zbyt popularny. Hałasy i ciągły ruch nie spodobały się mieszkańcom centralnie położonej dzielnicy tej małej mieścinki. Old Gaol przeniósł się do prywatnego domu, ale (chyba chcąc zasłużyć na utrzymanie nazwy) warunkami higienicznymi ani na jotę nie odbiega od najbardziej ascetycznych więzień.
Równie ciekawie spało nam się w Amphiteatre Backpackers w górach Drakensbergu. Ten położony na zupełnym odludziu hostel wyglądem bardziej przypominał hotelowy kompleks rodem z… Maroka, pogranicza Syrii i Turcji albo Mali. Oblepione czerwoną gliną ściany, wysadzane azulejos jacuzzi, basen i 2 odizolowane wolnostojące wieżyczki. Właśnie w tych średniowiecznych wieżyczkach przyszło nam spać. Szkoda tylko, że w wieloosobowym dormie trudno się poczuć jak księżniczka.
No ale wróćmy do naszego maciupeńkiego przedziału w Mossel Bay. Poranna pobudka, opuszczamy żaluzję, a przed nami…? Jak okiem sięgnął ocean i jego wszechobecny szum. Dotarliśmy nad wodę i przez kolejnych kilka dni woda z horyzontu nam nie zniknie. To już Ocean Indyjski – cieplejszy, turkusowy. Ruszamy więc trasą wzdłuż wybrzeża. Powolutku, zatrzymując się w każdej napotkanej miejscowości.
Wilderness powitało nas szeroką piaszczystą plażą. Odpływ odsłonił oblepione muszlami skały, a cofające się wody pozostawiły za sobą rozsypane po całej plaży galaretowate ciała meduz. Smutny widok, część z nich całkiem już zdrętwiała, inne wciąż zachowują galaretowatą konsystencję, a ale na przetrwanie do przypływu szanse mają niewielkie.
Podsłuchuję rozmowę jakiegoś pana z małą córeczką: „Spójrz jak one pięknie wygrzewają się w słońcu”. No cóż, grunt to bezstresowe wychowanie Faktycznie wyszło słońce, bawimy się z zakopującymi się w piasku ślimakami, pełen relaks. Niestety prowadząca wzdłuż wybrzeża autostrada przypomina, że Wilderness nie jest już wcale takie dzikie. Hotelik, na hoteliku, centra handlowe i nadmorskie promenady. To samo zastajemy w Plettenberg Bay. W poszukiwaniu barwnego życia nocnego, wakacyjnych zakupów i odrobiny lansu rodem z Władysławowa, będzie jak znalazł. Do podglądania piękna przyrody lepszym pomysłem będzie Knysna z malowniczą deltą rzeki i skalnymi klifami strzegącymi brzegów rzeki przy ujściu do oceanu. Tego dnia widok z punktu widokowego wysoko na szczycie jednego z klifów to zdecydowanie nasz numer jeden.
No cóż, jak na razie turystyczny hit RPA: Garden Route nas nie powala. Zresztą jak większość turystycznych hitów. No może z wyjątkiem Perito Moreno w Argentynie i Treku „W” w Chile. No i może jeszcze Salar de Uyuni w Boliwii i Wodospady Iguacu były niczego sobie No ale i dla Garden Route jeszcze nie wszystko stracone. Na noc zatrzymujemy się w malutkiej, zacisznej miejscowości Storms River. Słynie z położonego nieopodal mostu na rzece Bloukrans. To stąd można wykonać najwyższy skok bungee świata. Na śmiałków czeka 216-metrowy spadek. My jednak rzekę Bloukrans omijamy, dopada nas jesienna mżawka, ale przytulny Tsitsikamma Backpackers w dużym soczyście zielonym ogrodzie to doskonałe miejsce na zaszycie się przed deszczem i naładowanie akumulatorów. Jesteśmy zaledwie kilka kilometrów od Tsitsikamma National Park. Następnego dnia ruszamy zobaczyć ten ponoć jeden z najbardziej malowniczych rejonów Garden Route. Nie możemy się doczekać.
No i doczekaliśmy się. Niebo zaciągnięte jakąś brudną szmatą, ciągle mży. Od oceanu gwałtownie wieje. Ale mimo wszystko jest pięknie, a przede wszystkim dziko. Na szlaku spotykamy mnóstwo ptaków, kilka góralków przylądkowych i zaledwie kilka osób. Dziwne, zwłaszcza że to początek najbardziej popularnego kilkudniowego trekkingu w RPA, tzw. Otter Trail. Dopiero kilka dni później przeczytam gdzieś, że na szlak wpuszcza się jedynie 12 osób dziennie, a miejsce w chatkach na trasie należy rezerwować z rocznym wyprzedzeniem. Ale warto! My pokonujemy zaledwie kilka pierwszych kilometrów, ale wystarczą by dać nam przedsmak trasy. Poszyte czerwonawo-rdzawym mchem skały, niewielkie zatoczki, a na koniec piękny wodospad.
Do tego jeszcze spacer po rozwieszonych na początku innego malowniczego szlaku, Dolphin Trail, wiszących mostach i cieszymy się, że nie ominęliśmy tego miejsca. W słońcu, czy deszczu Park Narodowy Tsitsikamma to nasz mały zakątek na Garden Route. Jednak z czystym sumieniem możemy się podpisać pod opinią Lonely Planet: jeśli opuścicie RPA nie zobaczywszy Garden Route, nie stanie się tragedia, jeśli wyjedziecie, nie zobaczywszy nic innego, owszem.
A my? Minęło już tyle czasu w Afryce a najbardziej przypominający afrykańskiego słonia zwierzak, jakiego widzieliśmy to góralek przylądkowy. Nie do końca o to nam chodziło w bliskim obcowaniu z afrykańską dziką przyrodą. Ruszamy więc na spotkanie słoni, lwów i całej afrykańskiej reszty!
WILDERNESS
KNYSNA
TSITSIKAMMA NATIONAL PARK
Comments