Znów za kółkiem i znów po niewłaściwej stronie jezdni, Garden Route czas zacząć!
Mało które miasto tak nas zauroczyło jak Kapsztad, ale, jak mówią, wszystko co dobre szybko się kończy. Nie żeby to co przed nami było o wiele gorsze. Wręcz przeciwnie. Jedziemy w kierunku znanego szlaku Garden Route, ale po drodze jeszcze tyle do zobaczenia! Na początek, trzeba obrać trasę. Spokojniejsza, malownicza Route 62 okazuje się doskonałą alternatywą dla autostrady N2. Górskie krajobrazy, cisza i niewielki ruch – dokładnie to czego było nam trzeba. W końcu w sumie spędziliśmy już ponad tydzień w dużych miastach, najpierw Buenos Aires, teraz Kapsztad. A te zdecydowanie nie są już naszym miejscem na ziemi.
I choć Oudtshoorn, gdzie zatrzymaliśmy się pierwszej nocy, nazywane jest światową stolicą strusi, ze stołeczną metropolią, a zwłaszcza przymiotnikiem ‘światowy’ niewiele ma ono wspólnego. To po prostu mała mieścinka, która, tak się akurat złożyło, może się pochwalić największą na świecie populacją strusia. Te wielkie ptaszyska faktycznie są tu wszechobecne. Począwszy od ptaków wypasających się swobodnie wzdłuż Route 62, po wielkie strusie farmy i sprzedawane w supermarketach miotełki do kurzu ze strusich piór i kubki ze strusich jaj.
No ale my przyjechaliśmy tu nie dla strusi, a raczej zobaczyć Cango Caves - sieć kilkudziesięciu połączonych ze sobą wapiennych jaskiń. Trochę się wahaliśmy, czy tu przyjeżdżać. To w końcu typowa turystyczna masówka, punkt, który ma w programie każde południowoafrykańskie biuro podróży. I dobrze, bo to pewnie jedyna rzecz, jaką ci biedacy z wycieczek po Garden Route zapamiętują. Z perspektywy czasu, było warto. Tak jak i warto było zdecydować się na nieco droższą i dłuższą opcję zwiedzania jaskiń: Adventure Tour. Zazwyczaj trzeba na nią długo czekać, nam udało się bez kolejki dzięki sympatycznemu, zniewieściałemu przewodnikowi. Piękne stalaktyty i stalagmity, formacje przypominające organy, kilka wielkich komnat plus 2 godziny przeciskania się przez wąziutkie korytarze – zabawa gwarantowana. Nie polecamy jednak nikomu choćby z najmniejszą klaustrofobią, ani obwodem pupy przekraczającym 150 cm. Moim ulubieńcem był Tunel Miłości, zwężający się do 30 cm. Przyjemnie też było wysunąć się z Diabelskiej Skrzynki na Listy o wysokości 27 cm (przewodnik zapewniał, że równie przyjemne jak przeciskanie się przez kanał rodny w trakcie porodu Ponoć kilka razy Adventure Tour zamykano, bo jakaś nieszczęsna pupa o afrykańskich kształtach na dobre utknęła w korytarzach. My na szczęście jeszcze się zmieściliśmy.
Na nasz ciężar nie narzekały też strusie, które ujeżdżaliśmy kilka godzin później. No bo w światowej stolicy strusi jakoś głupio nam było nie odwiedzić żadnej farmy tych ptaków. Wybraliśmy Highgate Farm, jedną z najstarszych i ponoć najmniej komercyjnych. Chcieliśmy dowiedzieć się jak najwięcej o ptakach od ludzi, którzy żyją z nimi od pokoleń. I dowiedzieliśmy się. Np. o upierzeniu, które pozwala już na pierwszy rzut oka rozróżnić samca, od samicy. Samce są czarno-białe, samice szarawe, lub brązowe. I co ciekawe to najczęściej samce wysiadują jaja. Osiągają prędkość 70-80 km/h, choć na dłuższych dystansach są w stanie utrzymać prędkość „tylko” do 50 km/h. Przy okazji otrzymaliśmy też kilka wskazówek odnośnie samoobrony w razie ataku. Jak się okazuje, strusie nogi pozwalają im kopać jedynie wprzód. Gdy jeden z nich was zaatakuje, należy położyć się płasko na ziemi i zakryć rękoma głowę. Struś raczej nas nie stratuje, a jego wykop wyląduje wysoko w powietrzu. Wiedza, wiedzą, ale nie obyło się też bez typowych turystycznych atrakcji: utrzymywanie równowagi na strusim jaju (przepędzony chwilę wcześniej strusi tata niewzruszony oglądał, jak mu stąpamy po jajach , ujeżdżanie strusia (nie za długie, po co ma się ptaszysko męczyć) i kibicowanie w strusich wyścigach. Ja kibicowałam zawodnikowi o budzącym litość imieniu Hopeless . I to mój Hopeless wygrał, więc albo to imię na przekór, albo siła moich okrzyków!
Może to i tania rozrywka dla turystów, ale jakoś po tej wizycie uśmiech długo nam nie schodził z ust. Zwłaszcza Tomek był jakiś taki zadowolony, pewnie wspominał smak strusiowego kotleta ze sprzedawanych na farmie hamburgerów. Tak tylko w obronie przed wszelkimi ekoświadomymi czytelnikami dodam, że ja kotleta nie tknęłam.
W tak dobrych humorach ruszyliśmy ku morzu do Mossel Bay, gdzie czekała na nas pyszna kolacja z owoców morza i nocleg w najprawdziwszym przedziale pociągowym. Ale o tym już niedługo…
Ps. Z Oudtshoorn wiąże się też nasze pierwsze afrykańskie wyrzeczenie – surykatki. Odkąd obejrzeliśmy świetny i bardzo zabawny dokument Jamesa Honeyborne’a zatytułowany po prostu Surykatki, marzy mi się zobaczenie tych stworzeń na żywo. Przed przyjazdem sporo czytaliśmy o rozstrzelonych po okolicy koloniach tych zwierzaków i mieszkającym tu światowej sławy znawcy surykatek, Grantcie McIlrath. Zapał opadł nam dopiero, gdy usłyszeliśmy cenę Meerkat Experience. 450 randów od osoby (ponad 200 złotych) to jednak, jak na afrykańskie warunki, trochę za dużo za 2 godziny podglądania choćby najbardziej intrygujących zwierzaków. Liczyliśmy, że zobaczymy je gdzie indziej, może w Namibii, może w Botswanie, może jeszcze gdzieś w RPA. Nie udało się. Kolejny powód by wrócić do Afryki
W drodze…
W jaskini…
Strusie
Comments