Browsing Posts published by admin

Jadąc na pace mini-ciężarówki mijamy kolejne osady i małe wioski. Żadnej oznaki elektryczności, kanalizacji, bieżącej wody. Brak asfaltu, murowanych domów, sklepów, punktów medycznych, szkół, policji.

Nie ma nic – zupełnie jak u Krzysztofa Kononowicza.

Ale… Mijani w wioskach ludzie nie wyglądają na smutnych. Jacyś tacy pogodni, rozgadani, wyglądają na zdrowych i energicznych. Dzieciaki, widząc nas, nie proszą o pieniądze i nie próbują niczego gwizdnąć. Zamiast tego machają do nas roześmiane. Dorośli nie patrzą spod łba – z twarzy można raczej wyczytać ciekawość i życzliwość. Wszystko razem wydaje się jakoś takie… właściwe.

Festiwal na Ibo Island

continue reading…

Wiemy, że czytanie podróżniczych dzienników opisujących poszczególne dni jest nudne. Wstałem rano, zrobiłem siku, a następnie zjadłem przepyszne śniadanie. Po wyjściu z hotelu oglądałem kościół, zwiedziłem interesujące muzeum, pogoda była przepiękna.

Ale… Ten pierwszy dzień był dla nas niezwykły. Dwa dni wcześniej byliśmy w Warszawie, a tu nagle coś takiego. Zdjęć niestety nie mamy. Myśli i zmysły były skupione na czymś innym. Musieliśmy się oswoić – nie było czasu na zdjęcia!

———————————————————————————————————–

Budzik stawia nas na nogi o 3 w nocy w obskurnym hoteliku w Pembie.  To jedyne miejsce jakie udało nam się znaleźć. Jak zwykle w tego typu „noclegowaniach” z niepokojem zapalam światło, oczekując stada karaluchów grasujących po pokoju. Wiadro z zimną wodą musi zastąpić nam prysznic. Pakujemy plecaki i ruszamy. W miasteczku cisza i spokój. Jeszcze kilka godzin wcześniej wszystko tętniło życiem, a teraz mijamy tylko śpiących na ulicy ludzi i chmary szczurów grasujących we wszechobecnych śmieciach.

To nasza pierwsza noc w Mozambiku i jedna z pierwszych w podróży od ponad roku. Czujemy lekki niepokój przed czekającą nas przeprawą na wyspę Ibo. Transport w północnym Mozambiku startuje o 3-4 nad ranem. Jeżeli nie ruszymy w tych godzinach pozostaje nam czekać do następnego dnia lub próbować szczęścia z autostopem. Nie ma dworców autobusowych. Tak zwane chapas (minibusy) krążą po miasteczku, zbierając pasażerów. Ruszają w drogę dopiero po uzbieraniu kompletu pasażerów i bagażu. „Komplet” w Mozambiku jest rozumiany nieco inaczej niż w Europie. Zazwyczaj żeby uzyskać Mozambicki komplet, należy pomnożyć ten europejski przez trzy.

W drodze na Ibo...

Na skrzyżowaniu spotykamy trójkę „białasów” jadących w to samo miejsce co my. Po chwili krążymy już po mieście na tyłach śmierdzącego małego minibusa. Przez następna godzinę kręcimy się po tych samych ulicach, dopychając kolejnych pasażerów i różnego rodzaju produkty. Za każdym razem kiedy jesteśmy już pewni, że więcej się nie zmieści, okazuje się, że kreatywność lokalnych przewoźników nie zna granic. Mamy miejsce na jeden pośladek i jedną nogę – reszta ciała musi sobie jakoś radzić. Pierwsze godziny nie są takie złe – bardziej niż niewygoda dokucza nam smród ryby wrzuconej między nasze nogi. Po jakimś czasie zapominamy o rybie, ale przypominamy sobie o odrętwiałych kończynach  i plecach.

Kiedy po godzinie psuje się samochód, nikt nie próbuje nawet wysiadać. Jesteśmy tak upchani, że byłoby to zbyt skomplikowane, poza tym każdy boi się, że po ponownym załadunku będzie miał jeszcze mniej wygodne miejsce. W minibusie panuje absolutny spokój. Nikt nie narzeka, denerwując się, że auto zepsuło się na środku pustej drogi. Kierowca okazuje się być również mechanikiem i po 30 minutach samochód znowu jest na chodzie. Przejeżdżamy kilkadziesiąt kilometrów do następnej awarii

Jedziemy piaszczystą wyboistą drogą. Po drodze mijamy małe wioski z kilkoma lepiankami na krzyż. To nasze pierwsze tego typu doświadczenie w Afryce. Podczas naszej poprzedniej wizyty nie korzystaliśmy z lokalnego transportu w tego typu miejscach. Do tej pory znaliśmy takie obrazki raczej z programów dokumentalnych – busz, chatki zlepione z gliny, dzieciaki w poszarpanych ciuchach, bawiące się na drodze, kobiety w kolorowych chustach transportujące na głowach plastikowe pojemniki z wodą, pokonując codziennie dystans między okoliczną studnią a domem, mężczyźni przechadzający się bez celu po wiosce i chroniący się przed upałem w cieniu. Nie ma elektryczności, bieżącej wody – brak jakichkolwiek oznak cywilizacji. Czasem trudno uwierzyć, że takie miejsca jeszcze istnieją.

Tandanhangue

Po 7 godzinach zmordowani i wyczerpani doczłapujemy się do Tandanhangue. Stąd załadujemy się na łódkę, która zabierze nas na wyspę Ibo. Musimy tylko poczekać kilka godzin na przypływ. Łódka jak przystało na lokalny transport okazuje się oczywiście tak samo przeładowana jak chapas. Po półtorej godzinie i zaledwie kilku chwilach grozy docieramy szczęśliwie na ląd.

Jest 15:30. Z Pemby oddalonej od Ibo o niecałe 120 kilometrów wyruszyliśmy ponad 12 godzin wcześniej. Czytaliśmy o tym, że lokalny transport w północnym Mozambiku jest nieco wolniejszy i mniej punktualny niż pociągi w Japonii, ale Mozambicka rzeczywistość przerosła nasze najśmielsze oczekiwania!

Wracamy do gry?

3 comments

Ponad rok temu wróciliśmy z naszych przedłużonych wakacji. Blog niestety podupadł – w Warszawie jakoś nie idzie nam pisanie (w sumie to chyba nigdy nam nie szło ;) ) Reaktywacji henhen było już kilka – za każdym razem jednakowo skutecznych.

Teraz jest kolejna okazja – wyjechaliśmy na miesiąc do Mozambiku. O tym kraju nie ma za dużo informacji w sieci – podróżnicy rzadko tam docierają. Postanowiliśmy, że trzeba coś napisać, żeby ułatwić planowanie wyjazdu kolejnym pokoleniom ;)

Gdzie ten Mozambik w ogóle jest? Tutaj:

Polska Wikipedia wie o Mozambiku tyle:

„Na okres lat 80. XX w. przypada niezwykle krwawy i długi konflikt wojenny pomiędzy RPA i Mozambikiem. Spowodował on śmierć ponad miliona ludzi a ok. 5 mln zostało zmuszonych do opuszczenia swoich domów. Mozambik uznawany jest za najbiedniejszy kraj świata. Nie ma w nim dróg, sklepów, szkół i fabryk, które zostały zniszczone w wyniku działań wojennych i muszą zostać jak najszybciej odbudowane, aby państwo mogło zacząć normalnie funkcjonować. Nie ma na to jednak środków, gdyż odsetki spłacane przez ten kraj corocznie pochłaniają 100 mln $. Zredukowanie zadłużenia w ramach programu HIPC dotyczyło tej części odsetek, która i tak nie była spłacana przez państwo, co w rezultacie nie zmniejszyło obciążenia budżetu Mozambiku. Środków brakuje w podstawowych dziedzinach życia. W Mozambiku, do 2010 roku, nie funkcjonowało nawet powszechne szkolnictwo podstawowe.”

Hmm… Nie brzmi zachęcająco, ale cóż… podobno media kłamią. Nie pozostało nam nic innego jak sprawdzić to na własnej skórze.

Zapraszamy na podróż do Mozambiku!

Kiczowaty wieczór na Ibo Island na zachętę :)

Namibia to nie tylko dzika przyroda, to też kilka rozrzuconych po pustyni miast, kolebki niemieckiej kultury. Najpierw trafiamy do Swakopmund, położonego na wybrzeżu Atlantyku, na samym skraju pustyni Namib. Zanim trafili tu Niemcy, piaszczyste wydmy wdzierały się do samego oceanu. Niemcy skrupulatnie oczyścili z piasku wąziutki pas wzdłuż wybrzeża, ułożyli kilka przecinających się pod równiutkim katem prostym ulic, postawili biało-szare domki rodem z niemieckich, nadbałtyckich kurortów i miasto gotowe. A raczej mała, wypoczynkowa miejscowość. Ale ma wszystko, czego spragnionym cywilizacji potrzeba: sieć supermarketów, dostęp do wifi (po raz pierwszy i ostatni w trakcie naszej miesięcznej podróży), kilka sympatycznych nadmorskich knajpek serwujących pyszne owoce morza i… właśnie i to dla czego przyjeżdża tu większość turystów – całą masę sportów ekstremalnych w ofercie.

Na pobliskich wydmach można sandboardingować, śmigać na kładach, zjeżdżać na materacach, można tez skoczyć ze spadochronem, wybrać się na lot szybowcem, a po południu zjeść rybę własnoręcznie wyłowioną nad ranem z Atlantyku. Słowem, czego tylko żądna przygód dusza zapragnie. Nasza zapragnęła spróbować sił na kładach. Krótka próba w Nowej Zelandii pozostawiła niedosyt i chęć na więcej. A sporej wysokości wydmy wokół Swakopmund wydawały się do tego idealnym miejscem. Zabawa przednia, do momentu kiedy mój silnik nie padł i na końcówce musiałam przesiąść się na kład Tomka. Jednak jazda w pojedynkę to zdecydowanie większa frajda :) (PS. Tomka: Każda inna dziewczyna piałaby z zachwytu podczas niezapomnianej przejażdżki z mistrzem kierownicy, ale cóż… nie zapominajmy, że jest to podróż POŚLUBNA).

W okolicach Swakopmund znajduje się też gigantyczna kolonia fok: Cape Cross Seal Colony. Nazwa przylądka, Cape Cross (Przylądek Krzyża), pochodzi od znalezionego tu w XIX wieku krzyża pozostawionego przez jednego z pierwszych Europejczyków, którzy postawili stopę w Namibii. Portugalscy żeglarze mieli w zwyczaju budować krzyż wszędzie gdzie kotwiczyli swoje handlowe statki. Krzyż z przylądka Cape Cross stanął w 1486 roku, a więc jest jednym z pierwszych udokumentowanych dowodów obecności Europejczyków w Namibii.

Dziś nikt nie przyjeżdża tu jednak dla krzyża, a raczej dla gigantycznej kolonii fok. Jeszcze nigdzie na świecie nie widzieliśmy ich tyle co w tym jednym miejscu. Grubasy hałasują, awanturują się, przepychają, a sądząc po zapachu, również nieustająco wypróżniają i to wszystko na ograniczonym paśmie ziemi, między oceanem i zabudowaniami parku. Na obrzeża kolonii wyrzucane są co słabsze osobniki, a także zmarłe już młode. Smutny widok, ale wrzeszczące pojedynkujące się kawałek dalej młode samce pozwalały szybko skupić się na tym przyjemniejszym aspekcie praw natury.

Poza Swakompmund trafiliśmy jeszcze do Windhoek, namibijskiej stolicy. Windhoek to mało inspirujące miasto, ot zbiorowisko nowoczesnych budynków, blokowisk, niewielkich, zaniedbanych willi porozrzucanych po pagórkach tworzących krajobraz stolicy. Nic ciekawego i poza bardzo sympatyczną Namibijką, która wraz z pochodzącym z Rwandy mężem podrzuci nas późnym wieczorem z centrum handlowego do naszego hostelu, właściwie nie ma co wspominać.

A jednak jest coś o czym warto napisać. To co spotkaliśmy w Windhoek, to w pewnym sensie kwintesencja masowej turystyki.

Grupka przemokniętych do suchej nitki pań z ludów Himba, sprzedających swoje bransoletki na bazarze w centrum Windhoek robi nam niemal łaskę, że coś nam sprzeda. Ja rozumiem, że wysłali je tutaj wodzowie ich plemion prawdopodobnie wbrew ich woli, że niefajnie jest siedzieć na mokrym chodniku w zimnym, deszczowym Windhoek i w skąpym „tradycyjnym” ubraniu próbować wcisnąć turystom kilka zapyziałych bransoletek. Rozumiem, że nie podoba im się to, że z powodu braku pieniędzy w trakcie tych 2-3 tygodni swojej „wachty” w stolicy, zanim wrócą do położonych na północ wiosek, śpią w zlepionych naprędce szałasach, pokotem na ulicy, i to z małymi dziećmi.

Może to i nasza wina, że te panie tam są, może to nasza chęć uwiecznienia ich na zdjęciach doprowadziła do ich dzisiejszej sytuacji. Może to i wszystko prawda. Wciąż jednak nie rozumiem ich pewności, że należy im się te kilka dolarów z mojej portfela. Nawet jeśli jedyne co od nich dostaję w zamian to kilka nieprzyjaznych machnięć dłonią i chamskie splunięcie na wieść, że nie kupię śmierdzącej ochrą bransoletki z krowiej kości za bagatela 8 dolarów.

Długie nocne rozmowy przy ogniskach, nieziemskie zachody słońca na sawannie z perspektywy  ”spod akacjowego drzewa”, oglądane w zupełnej ciszy wschody słońca, nocne odgłosy przebywających gdzieś w pobliżu zwierząt: porykiwania lwów, wycie szakali, wylegujący się nad basenem naszego kempingu krokodyl, czy stado 25 słoni, które skubie sobie gałązki drzew za płotem 3 metry od nas. Z tym wszystkim będą nam się kojarzyć Namibia i Botswana – ale po kolei.

Pierwszy raz kempingowaliśmy na dziko u stóp gór Spitzkoppe. Te charakterystyczne ognisto-pomarańczowe granitowe masywy wyrastają z płaskiego jak deska stepu. Porozrzucane po płaskowyżu skały to pozostałości po rozpadzie gigantycznego wulkanu, który eksplodował 100 milionów lat temu.  Najwyższy szczyt Spitzkoppe mierzy 1728 metrów – nazywają go Matterhornem Namibii ze względu na charakterystyczną sylwetkę.

Poza nieziemskim położeniem i przyjemnościami skakania po skałach (próbowaliśmy się wspiąć jak najwyżej, by podziwiać zachód słońca znad całej doliny), wieczór spędzony między skałami był niezwykły jeszcze z innego powodu. Byliśmy w najprawdziwszym buszu – bez kibelka, łazienki i campingowego baru. Żadnych wygód, a nam było dobrze jak nigdy przedtem. Wieczorem przy ognisku Chantel opowiada nam anegdoty  o uczestnikach poprzednich overlandingów. Jedna z par wybrała się z Kapsztadu do Nairobi w swoją podróż poślubną. Po kilku dniach awantur zamieszkali w oddzielnych namiotach, po  kilku kolejnych dniach do ich namiotów wprowadzili się już nowi lokatorzy. Overlanding trwał 2 miesiące, ale żadne z państwa młodych nie chciało zrezygnować. Do kraju wrócili już oddzielnie, za to z nowymi partnerami. Śmiejemy się – jakby nie było, to też nasz podróż poślubna. Na szczęście pozostałe historie miały już lżejszy charakter. Humory dopisywały do tego stopnia, że spora część zdecydowała się kontynuować wieczór, śpiąc razem wokół ogniska, pod gołym niebem. Do rana została zaledwie garstka. Nocą Afryka jest zimna, na pustyni potrafi być nawet lodowata!

Góry Spitzkoppe


Od tej pory z każdym dniem było nam coraz lepiej. Człowiek się wycisza, jest jakiś spokojniejszy, wsłuchuje się w siebie. Cieszą nie tylko widoki za oknem, cholerną radość daje sam fakt bycia w podróży. Kilka dni później dotarliśmy do parku narodowego Etosha na północy Namibii. Choć naszego kempingu w samym sercu parku nie można nazwać rozbijaniem się na dziko (niektóre z wybudowanych na pustkowiu chatek przypominały wille celebrytów), to klimat trwał!

Po kempingu grasowały szakale, ślady ich łapek można było znaleźć rano wokół naszego namiotu. Małe wiewiórki ziemne zdezorientowane wychylały głowy ze swoich norek, tak jakby ze zdziwieniem stwierdzały, że przez przypadek wykopały się w jakimś idiotycznym miejscu, w środku metropolii. Dokoła latało mnóstwo kolorowych ptaków. A wieczorem siadaliśmy wszyscy z piwem wokół oczka wodnego, w zupełnej ciszy, wypatrując przychodzących się tu napoić słoni, czasem kotów. W nocy, gdy cały kemping usypiał, z oddali słychać było porykiwanie lwów.

A za dnia? Wsiadaliśmy w naszą ciężarówkę i wyruszaliśmy piaszczystymi ścieżkami parku, wypatrując hałasujących nocą zwierzaków. Już pierwszego dnia mamy szczęście. Po 10 minutach drogę przecina nam młody lew, kilkaset metrów dalej znajdujemy ciało niedawno upolowanej zebry. Nad padliną żerują szakale, a wokół cierpliwie czeka stadko sępów. Ale nic z tego, po chwili pojawia się nasz lew. Nie bez kozery, nazywają go królem zwierząt. Zadziorne szakale najdłużej nie dają za wygraną, jednak po chwili nawet one rozpierzchają się po okolicy. Następnego dnia znajdziemy już tylko obdarty do ostatniego kawałka mięsa szkielet zebry. Tego dnia zobaczymy jeszcze czarnego nosorożca! A to nie lada wyczyn, ponoć niektórzy rangersi od roku na niego „polują”, bezskutecznie!

Nosorożce dzielą się na białe i czarne. Podział nie ma nic wspólnego z ich namaszczeniem. Oba gatunki są raczej szare. Czarne nosorożce są jednak nieco mniejsze, żyją samotnie. Samice czasem wędrują z małymi, ale nigdy nie tworzą małych podgrupek rodzinnych, co zdarza się nosorożcom białym. Z tego powodu są też bardziej agresywne. Poza tym żyją w gęstym buszu, żywią się liśćmi drzew i krzewów, co tylko dodatkowo utrudnia ich wypatrzenie. Wygląda na to, że mieliśmy szczęście!

Ale kwiecień nie jest najlepszym czasem na „wildlife watching”. Jest tuż po porze deszczowej, całą sawannę porastają bujne trawy, co utrudnia wyglądanie zwierzaków. Poza tym w całym parku tworzą się setki małych oczek wodnych, do wodopoju nigdy nie jest daleko, zwierzęta rozpierzchają się po całym parku, trudniej przewidzieć gdzie będzie można je spotkać. Za to jest to najlepszy czas na podpatrywanie ptaków, szybko się o tym przekonamy. Jest ich mnóstwo i są dosłownie wszędzie, na każdym słupku, każdej uschniętej wystającej w środku stepu gałązce. Największe wrażenie robią bajecznie kolorowe kraski liliowopierśne (lilac-breastedroller), wielgachne sekretarze (secretarybird) z białym pióropuszem na głowie (ponoć jedne z najcięższych lotnych ptaków) i elegancki jastrzębiak ciemny (dark chantinggo shawk). Do tego chłopaki naprawdę znają się na ptakach i widać, że ten temat ich fascynuje, fajnie się podróżuje w towarzystwie takich pasjonatów, którzy godzinami mogą opowiadać o nietypowymi namaszczeniu jakiegoś tam gatunku i ciekawym zachowaniu innego. My też wsiąkamy w ten klimat. Można by powiedzieć, „nasiąkamy” Afryką.

Na koniec pobytu w Etosha mieliśmy jeszcze okazję odwiedzić Niebo. Powiem Wam, że całkiem miło.

W Niebie...

Etosha

Znudzeni zdjęciami? Poniżej kilka obrazków spod pędzla henhen z serii „Jeleń na rykowisku” ;)



Posłuchajcie…

(jeżeli nie widzicie „grajka” to potrzebna jest instalacja wtyczki: http://www.apple.com/quicktime/download/)

Z całą swoją zawiłą historią i skomplikowanym układem ludzkich relacji,  Afryce daleko do wyznającej zen Azji, wyluzowanej Australii, bogatej w historię Europy, czy spokojnie odkładającej wszystko na „Mañana” Ameryki Południowej. Krwawe konflikty rozwiązywane za pomocą kałasznikowa i maczety nie pozostawiają złudzeń co do bezpieczeństwa i natury miejscowej ludności. Czasem strach szwendać się po ulicach po ciemku, zwłaszcza w przeludnionych regionach RPA, gdzie masy biedoty żyją sobie tuż obok opływających w luksusy potentatów kopalni diamentów i finansistów. O pracę też łatwo nie jest. Poza tym, nie spotkacie tu tak spektakularnych gór jak w Patagonii czy Azji, sielankowych plaż i koralowych wysepek jak na Fiji, czy surrealistycznych klimatów rodem z Altiplano u podnóży Andów.

A jednak! Coś ściąga tu masy białych, którzy w południowej części Afryki szukają alternatywy dla swojego dotychczasowego  życia. W rezerwatach przyrody znajdziecie wielu „reorganizujących” swoje życie, osiemnasto-, dwudziesto-, trzydziestoparolatków, którzy nie wyobrażają już sobie powrotu do zimnej Anglii, cywilizowanych Stanów, a nawet słonecznej i wychilloutowanej Australii. Musi tu być coś szczególnego, coś co urzeka, hipnotyzuje, przyciąga jak magnes. Tylko co to takiego? No właśnie, trudno to opisać. To chyba jedna z tych „rzeczy” które trzeba poczuć samemu. Nie wiem jak u innych, ale my mieliśmy wrażenie, że na południu Afryki człowiek czuje się po prostu we właściwym miejscu na ziemi. I nie chodzi tu wcale o kolebkę ludzkości, o to, że wszyscy najprawdopodobniej wywodzimy się właśnie stąd (choć i to ma może jakieś znaczenie),ale raczej o bliskość przyrody, jakąś symbiozę z naturą, którą trudno nam było gdzie indziej osiągnąć.

Do tego ta muzyka, połączenie radosnej afirmacji życia i pewnej nostalgii, smutku. A jednak daje nadzieję i to jaką! Z żadnego z miejsc nie przywieźliśmy tylu płyt.

Patrick Geryl (znany badacz w środowisku wyznawców teorii spiskowych) wyliczył, że po zagładzie naszej planety w grudniu 2012 jedynym miejscem, gdzie przetrwa życie będą Góry Smocze w Południowej Afryce – może coś w tym jest.

„Zamknij oczy. Słyszysz tę ciszę dookoła. Tylko ty i trzaskający ogień. Wyobraź sobie, że jesteś niemieckim żołnierzem, albo osadnikiem. Przemierzasz pustynię od wielu dni, kończą ci się zapasy jedzenia, w chlebakach coraz mniej wody. Po całym dniu konnej wędrówki w spiekocie pustynnego słońca możesz w końcu odpocząć. Nadchodzi zmierzch. Rozpalasz ognisko, zaczynasz przygotowywać  kolację. Jednak coś nie daje ci spokoju, zaczynasz się nerwowo wokół siebie rozglądać. Niby nic, to ledwo szmery,  ale czujesz czyjąś obecność. W ciemnościach trudno rozróżnić ludzką sylwetkę. Czyżby to ci przeklęci buszmeni ? Oni wiedzą, jak się ukryć. Ale przed Tobą jak okiem sięgnął ciągnie się pustynny step, gdzieniegdzie jakaś kępka niskich krzaków, powykręcany suchy konar drzewa. Gdzie niby mieliby się schować? Wytężasz wzrok i wtedy to czujesz. Ukłucie pod łopatką. Dosięgła cię strzała jednego z kłusowników. Grota strzały zatruta jest organiczną toksyną, już wiesz, że nie zostało ci wiele czasu…”

Spacer z buszmenami...

Takimi słowami nasz gospodarz rozpoczyna swoją opowieść o życiu rdzennych mieszkańców tych ziemi – Buszmenów.  Jesteśmy na niewielkim kempingu w samym sercu Pustyni Namib.  Dookoła żadnych miast, wiosek, żadnych innych zabudowań. Jest czarno, słychać tylko odgłosy nocy. Siedzimy skupieni wokół ogniska. Hipnotyzujący głos gospodarza wprowadza nas w trans zasłuchania. W takiej atmosferze nie trudno jest się przenieść myślami wśród polujących buszmenów. Gospodarz kontynuuje opowieść, przybliża nam codzienne życie koczowniczych ludów San (buszmeni to afrykanerska nazwa ), ich historię, obrzędy i zwyczaje. Swoją opowieść kończy, przytaczając życiową doktrynę buszmenów. Dbając o wzmocnienie genów i przetrwanie potomstwa, buszmen żony poszukuje wśród jak najdalej oddalonych plemion. Uśmiecha się do nas, znika i po chwili pojawia się, ciągnąc za dłoń swoją drobniutką japońską żonę. Jest wyraźnie dumny ze swojej „zamorskiej zdobyczy”. Jak prawdziwy buszmen! Niesamowity facet, widać, że nie bez kozery sam się nazywa białym buszmenem. Mieszka na tym odludziu sam z żoną. Skromne białe wnętrze jego domu zdobią skóry lwa i geparda, rogi antylop i cała masa zdjęć z Pustyni Namib, o której wie chyba wszystko. Pochylając się nad maleńkim źdźbłem trawy, szczegółowo wyjaśnia nam jego budowę, która ułatwia zagnieżdżenie się ziarenka w piaszczystym podłożu. Jakiś czas później zatrzyma samochód na środku pustyni, gdzie odchylając kępę trawy pokaże nam gniazdo niewielkiego pająka. Uparcie odsłania piaszczyste wieczko gniazda, tylko po to by pokazać nam, że pająk nie spocznie dopóki wieczko nie znajdzie się z powrotem na swoim miejscu. Drobiazg, ale widać, że ten pająk to całe jego życie.

Czy to wygląda jak pustynia?

Z takim nauczycielem zamieniamy się w słuch, wytężamy wzrok i wyostrzamy wszystkie zmysły. Wieczorny wypad na pustynię to fascynująca lekcja afrykańskiego buszu. Nam wydaje się, że mamy super szczęście. Oglądamy Namib w pełnym rozkwicie. Tam gdzie zazwyczaj zobaczyć można jedynie pomarańczowe piaski i konary martwych drzew, teraz rozciągają się zielone pola z drzewami pełnymi liści. Nasz gospodarz przekonuje, że taki widok trafia się raz na 80 lat. Wieczorem przy ognisku pokaże nam zdjęcia tej samej okolicy sprzed kilku lat. Różnica jest szokująca, jakbyśmy byli w zupełnie innym miejscu na ziemi!

Wszystkim nam się wydaje, że dla Namib takie powodzie są zbawienne. W końcu roślinność budzi się do życia. Nic bardziej mylnego. Pustynia to sprytnie skonstruowany i w pełni samowystarczalny ekosystem – deszcze poważnie zachwiały jego równowagę.  Biały buszmen wszystko nam skrupulatnie tłumaczy. Po deszczu piasek staje się ciężki, przestaje migrować, opada, zasklepiając szczeliny z powietrzem. Żyjącym w piasku pająkom i skorpionom zaczyna brakować powietrza, umierają, a ptaki tracą pożywienie. Podstawy piramidy żywieniowej zaczynają się chwiać.

Tak skonstruowany ekosystem nie zakłada obecności człowieka i poza niewielką grupą nomadzkich buszmenów San nigdy nie musiał jej znosić. San zamieszkują te ziemie od 5 tysięcy lat. Wielu uważa, że to przedstawiciele najstarszej rasy ludzkości. Mają charakterystyczny wygląd. Są szczupli, niscy, o brunatnożółtym odcieniu skóry. Wykazują też pewne cechy rasy żółtej, np. fałdę skóry na powiekach. To tylko potwierdza hipotezy, że to od nich pochodzą wszystkie istniejące dziś rasy ludzkie.

Od zawsze prowadzili koczowniczy tryb życia. Nigdy nie uprawiali ziemi, nie hodowali zwierzaków. Jedli wyłącznie to co udało im się znaleźć: korzonki, bulwy roślin, zioła; albo upolować. Dlatego tak wyspecjalizowali się w sztuce polowania. Jedna antylopa to obiad dla wieloosobowej rodziny. I to obiad, który musiał starczyć na wiele dni. San zazwyczaj nie konserwowali mięsa, zjadali je w całości. Tak najedzeni mogli tygodniami wędrować w poszukiwaniu nowych, obfitych terenów łowieckich.  Potrafili, ukrywszy się w krzakach, godzinami w bezruchu tropić ofiarę, by w odpowiednim momencie skutecznie zaatakować. Ich prymitywnie wykonane łuki nie maja dużego zasięgu lotu, musieli więc wyszkolić się w polowaniu z bliska. Dla przebywających tu od zawsze San, widok nielicznych Afrykanerów, a później niemieckich osadników był nielada gratką. Przecież to taka antylopa, dziwna bo dziwna, ale za to mocno obtłuszczona. Szybko biali stali się ofiarami kolejnych napadów buszmenów, których okrzyknięto żądnymi krwi kanibalami. Nie wiem, czy słusznie. Siebie nawzajem nie jedli, a biały człowiek, zwłaszcza w tamtych czasach, naprawdę przypominał inny gatunek. Grunt, że szybko wydano na nich wyrok. Każdy napotkany na drodze buszmen musiał zginąć. Oni mieli tylko łuki, biały człowiek broń… Historia stara jak świat. Dziś według różnych szacunków pozostało 50.000 Buszmenów. Żyją głównie w Namibii i Botswanie, na pustyni Kalahari.

Jakiś czas później już w Botswanie trafiamy do niewielkiej wioski buszmenów San właśnie na pustyni Kalahari. Nareszcie możemy się im przyjrzeć z bliska. Tradycyjne stroje, a w zasadzie ich brak. Mężczyźni z łukami, kobiety ze skórzanymi sakwami, do których chowa się to, co się w buszu znajdzie. Do tego ogromne skorupy po strusich jajach zamiast plastikowych butelek na wodę. W trakcie spaceru po okolicy wskazują nam lecznice rośliny, tłumaczą ich właściwości – jakieś korzonki, podziemne bulwy, suche gałązki drzew. W życiu byśmy nie powiedzieli, że to jadalne, a jednak. Po pewnym czasie siadamy wszyscy w kręgu. Buszmeni chcą nam pokazać, jak rozniecić ogień. Zapałki? Nic z tych rzeczy! Kilka patyków, kępka słomy, szczypta piasku, chwila pocierania i gotowe! Malutki placuszek żaru szybko trafia na wysuszoną trawę i ogień gotowy. Teraz mogą spokojnie zapalić od niego papierosa. Do tego przydają się dziś ich tradycyjne umiejętności :)

Buszmeńska zapałka...

Wieczorem czeka nas jeszcze wspólne ognisko. A jak ognisko, to oczywiście tańce i śpiewy. Jedna z pieśni jest formą zalecania się do młodej narzeczonej, inna ma wyrazić zazdrość o żonę, za którą ugania się cała wioska. Tłumaczka mówi nam, że najstarsza, mocno pomarszczona babulinka to miejscowa piękność i to o nią najczęściej odbywały się takie śpiewne potyczki. Nawet dziś jej widocznie młodszy mąż wciąż bywa o nią szaleńczo zazdrosny. Szybko dołączamy się do tańców.  Dziewczyny siadają w kręgu wokół ogniska, chłopaki tańczą wokół nas, odprawiając taniec proszący o rękę panny młodej. Rytuał jest prosty, po kilkunastu kręgach zatoczonych wokół ognia, siadasz obok swojej wybranki. Pierwszy wybór pada na babulinkę, którą wyraźnie cieszy adoracja. Tej nocy integracja idzie nam cudnie, wychodzą z tego same kolorowe małżeństwa :)

PS: Dziękujemy wszystkim, którzy oddali na nas głos w konkursie Blog Roku 2011. Dzięki Wam udało nam się zająć 23 miejsce na 187 startujących blogów podróżniczych. Całkiem szczerze przyznajemy, że nie spodziewaliśmy się tak dobrego wyniku. Mamy nadzieję, że doda nam to skrzydeł do opisania naszych pozostałych przygód. DZIĘKI!

Namib w kwiatach

Buszmeni

Kolory Namibii

2 comments

Koniec z niezależnością, przestajemy sami sobie być sterem, żeglarzem i okrętem, zaczynamy overlanding! Decyzja podjęta, nie ma odwrotu. Choć oczywiście znowu pojawiają się wątpliwości. W przeddzień wyjazdu sami się jeszcze nakręcamy. W hostelu ma się odbyć spotkanie organizacyjne, z podejrzliwością przyglądam się każdej meldującej się na recepcji osobie. Zidentyfikować overlandingowców nie jest jednak łatwo. Zaczynam się zastanawiać nad mocno imprezującą grupą z naszego piętra. Ale cała grupa? Zazwyczaj overlandiguje się w pojedynkę. Wszystko wyjaśnia się, gdy pod hostel podjeżdża nasza potężna ciężarówa. Trafiłam,  6-osobowa grupa (5 chłopaków i Sarah) skończyła niedawno 2-miesięczny wolontariat w rezerwatach RPA. Chwila wolnego i za miesiąc zaczynają pracę w ekskluzywnych rezerwatach dzikich zwierzaków w  Zambii. Tam nie będzie czasu ani miejsca na imprezowanie, chłopaki nadrabiają więc zaległości zawczasu :)

Chantelle, energetyczna dwudziestokilkulatka przedstawia się jako nasza przewodniczka. Powoli poznajemy całą grupę. Średnia wieku to 25 lat, poza nielicznymi przypadkami jesteśmy najstarsi. I tego nam było trzeba! Z perspektywy czasu trudno było lepiej trafić :) Ta międzykulturowa mieszanka: Belg, Kanadyjka z Zimbabwe, Amerykanki, Nowozelandka, Brytyjczycy, Koreańczycy, Australijczycy i Susan z RPA okażą się być po prostu świetnymi ludźmi, a szybko okaże się, że świetnie się też uzupełniamy jako grupa.

My...

Już pierwszej nocy, po długiej jeździe w stronę Namaqualand na północy RPA,  zatrzymujemy się na położonym wśród winnic kempingu w CitrusArea. Szef kempingu jest właścicielem wszystkich winnic jak okiem sięgnął. Produkuje kilkanaście gatunków wina. I to świetnego! Wieczór zaczynamy więc od degustacji. Niczego nie wypluwamy, grzechem było by marnować tak dobry alkohol. Po jakimś czasie zaczynają więc padać coraz głupsze pytania. W końcu głośno zastanawiamy się, czy aromat jakieś owocu w winie oznacza faktyczną domieszkę tego owocu. Plantator się z nas śmieje. Wszystkie te aromaty to tylko kwestia drewna, z którego zbudowane są beczki do przechowywania wina. Takie proste!

Następnego dnia poranna pobudka. Jest jeszcze ciemno, gdy pakujemy namioty i karimaty wpychamy do ciężarówki. Czas się przyzwyczaić, tak już będzie przez kolejny miesiąc.  Mamy ambitny plan i spore dystanse do pokonania. Często trzeba będzie podróżować  po ciemku. Koniec więc z największym przywilejem życia w drodze – błogim wysypianiem się do oporu!

Niestety Tomek nie czuję się najlepiej, po nieprzespanej nocy żołądek wciąż odmawia mu posłuszeństwa. Ktoś sugeruje, że to wina wypitego poprzedniego dnia w shebeen kukurydzianego piwa. To fakt każdy próbował piwa ledwo mocząc usta, a gdy przyszło do nas, nie chcąc urazić gospodarzy, Tomek z uśmiechem zachłysnął się potężnym haustem.  Teraz odchorowuje. Na szczęście ten dzień spędzimy raczej leniwie, wylegując się nad brzegiem mulistej rzeki Orange (afr. Gariep). Na północ rozciąga się pustynia Namib, na południe też nie spotkasz za dużo roślinności ani zwierzaków. Gdyby nie Orange północ RPA przypominałaby pustynne cmentarzysko, a tak okolica kwitnie. Trudno sobie wyobrazić, że rzeka dociera tu aż z Drakensbergu. Byliśmy tam ledwie tydzień temu. Kiedy to było? Jedno jest pewne, krajobrazy zmieniły nam się diametralnie.

Krajobraz za oknem...

Ta zmiana zaczyna nam się nawet podobać. Robi się sawannowo, stepowo, pustynnie. I całkiem odludnie. Aż po horyzont tylko trawy, głazy, gdzieniegdzie na horyzoncie zarysowuje się charakterystyczna sylwetka akacji.  Jest w tym krajobrazie coś majestatycznego. Może to stereotypowe, ale chyba tak właśnie wyobrażaliśmy sobie dziką Afrykę!

Przejście graniczne. Krótkie formalności, urzędnik nawet nie zerka na wizę, którą sumiennie wyrobiliśmy w Kapsztadzie i jesteśmy już w Namibii. Szybko i sprawnie. Niczym w szwajcarskim zegarku. Choć należałoby powiedzieć jak w niemieckim. W końcu Namibia to dawna niemiecka kolonia. Wciąż przypominają o tym nazwy niektórych miast i ulic, a także układ dróg, w równą krateczkę, niczym odrysowany od linijki. Jednak na tym wpływ Niemców się kończy. Dziś w kraju pozostało jedynie 7% białych, a większość z nich nie pochodzi wcale od Niemców, lecz od późniejszych kolonizatorów- mieszkańców RPA.

Zresztą Namibia to w ogóle jak na afrykańskie warunki kraj nietypowy: bardzo słabo zaludniony – żyje tu niewiele ponad 2 miliony ludzi i o najniższej gęstości zaludnienia na świecie, zaraz po Mongolii. Za to jaki malowniczy! Przekonujemy się o tym już pierwszego dnia nad Kanionem Rzeki Fish. Przyjrzymy mu się trzykrotnie, w ciągu dnia, o zachodzie słońca i nad ranem. Jest po co wracać! Zwłaszcza, że nad ranem nad Kanionem zbierają się burzowe chmurzyska, co nadaje mu mrocznego klimatu. W końcu sensu nabiera nazwa tego zakątka: „Diabelski Róg”.

Siedzimy sobie na krawędzi  przepaści i przyglądamy się meandrującej w dole rzece. Dla takich chwil się podróżuje. To jeden z największych kanionów świata, ponoć drugi po Wielkim Kanionie w Stanach: ma 500 metrów głębokości, a ciągnie się przez 160 km. My widzimy tylko malutki kawałek, ale są i tacy, którzy w korycie rzeki spędzili kilka tygodni. Np. Jaco, nasz nowy kierowca, który dołączył do nas poprzedniej nocy i już z nami zostanie.

Przed nam sporo godzin w drodze. Jedziemy w kierunku najstarszej pustyni świata, Namib. Na szczęście krajobrazy za oknem nie pozwalają się nudzić. Mijamy drzewa akacji z wielkimi gniazdami kolonii wikłaczy. Charakterystyczny krajobraz sawanny – wysokie trawy, w tle rozświetlone zachodzącym słońcem góry. Zamiast czytać, po prostu gapimy się przez okno.

A wieczorem? Ciąg dalszy zachłyśnięcia się afrykańskim buszem. Zachód słońca podziwiamy z kempingowych krzesełek z cydrem Savannah w dłoni i w najlepszym damskim towarzystwie. Na potrzeby chwili nazywamy się Lesbian Safari Group – LSG. No i chwila chwilą, ale LSG będziemy jeszcze skandować przy nie jednej okazji :) Trzeba przyznać, że na tym wyjeździe zebrał się naprawdę cudowny mix indywidualności, do tego silny charakterek naszej tourleaderki Chantelle, łagodne usposobienie kierowcy Jaco i mamy fenomenalną grupę. A dla mnie najważniejszy okaże się zestaw wspaniałych babek: przebojowych i zadziornych(Gemma), ciepłych i mądrych (Liz), przezabawnych (Mercedes), radosnych i dobrodusznych (Susan), łagodnych (Melanie) i zawsze pomocnych (Alex). Oj jak ja za wami tęsknię!

LSG ;)

A wydmy Sossusvlei i pustynia Namib? Powiem krótko, to znalezione dawno temu na jakimś blogu zdjęcie pustyni Namib (mówią, że najstarszej na świecie) sprawiło, że zamarzył nam się wypad  do Namibii. Krajobraz bieluteńkiego DeadPan z konarami martwych drzew na tle rozgrzanych do czerwoności wydm wydał się jakiś surrealistyczny. „Musimy to zobaczyć na własne oczy!”, pomyśleliśmy.

Dune 45

A konfrontacja marzeń z rzeczywistością? Skończyła się zwycięstwem rzeczywistości. Poza tym, że zmachaliśmy się niemiłosiernie, wspinając się na niewinnie wyglądającą wydmę, to obejrzeliśmy magiczny wschód słońca z Dune 45 i po prostu mieliśmy super szczęście. Byliśmy na pustyni Namib po wyjątkowo ostrej porze deszczowej. Mówią, że tyle deszczu nie spadło tu od 80 lat. Sossusvlei rozkwita! To wciąż królestwo piasku (czerwonego dzięki dużej zawartości żelaza), ale jak nigdy między wydmami tworzą się małe zielonkawe laguny, a złote kwiaty zajęły wszystkie osłonięte od wiatru wydmy. Sosslusvlei pozostanie naszym surrealistycznym numerem jeden!

Sosslusvlei

W drodze…

Kanion Rzeki Fish

Pustynia Namib



Gdy w Nowej Zelandii zamieszkaliśmy na miesiąc w naszym Spaceshipie na blogu pojawił się krótki opis naszego nowego domu na kółkach. Tym razem nie może być inaczej. Co prawda spać będziemy w namiotach, ale przez najbliższe tygodnie nasze życie będzie toczyło się wokół bohaterki tego posta – ciężarówki  „Shire”.

Osobowe samochody terenowe są przerabiane na auta wyprawowe od wielu lat. Jednak w takim aucie mieści sie około 4 osób. Co jeżeli chcemy przewieźć większą grupę po bezdrożach? Autobus nie da rady – zakopie sie przy pierwszej lepszej okazji. Ktoś błyskotliwy wpadł zatem na pomysł aby na auto wyprawowe przerobić ciężarówkę. Tak powstał biznes Overlandingu popularny dziś na całym świecie. Duża ciężarówka jest wytrzymała. Dzięki wysokiemu zawieszeniu i dużej mocy może pokonać trasy przeznaczone dla aut terenowych. Pozostaje jeszcze przystosować pojazd przeznaczony do przewozu np. kartofli, tak aby mógł we względnie cywilizowanych warunkach przewozić ludzi.

Idea overlandingu wywodzi się z jazdy terenowej. W dużym skrócie chodzi o to, aby zjechać z turystycznych szlaków, którymi podążają emeryci w luksusowych autobusach (drogi emerycie zaznaczamy, że nic do Ciebie nie mamy, ale w ten sposób podróżować będziemy na emeryturze – swoją drogą fajnie mają Ci „zachodni” emeryci, że ich na to stać).

Podróżuje się w większej grupie niż np. w terenówce, dzięki czemu jest taniej i weselej. Grupa jest samowystarczalna. By przetrwać potrzebuje jedynie raz na kilka dni odwiedzić sklep spożywczy, sklep alkoholowy i stację benzynową. Dzięki temu można dotrzeć w mniej turystyczne, ciekawsze i „dziksze” miejsce.

Poniżej możecie obejrzeć filmik o overlandingu – w tym przypadku w Ameryce Południowej:

Jak wygląda życie podczas tego typu wycieczki? Miłośnicy 5 gwiazdkowych hoteli i luksusowych restauracji pod krawatem nie będą zadowoleni. Hotel zamieniamy na namiot. Duży i względnie komfortowy. Mamy do dyspozycji materace więc śpi się bardzo wygodnie – oczywiście w swoim śpiworze. Sypialnię trzeba codziennie zbudować i zdemontować. Nocujemy zazwyczaj na oficjalnych campingach. Czasem na „dziko” gdzie zamiast prysznica mamy rzekę, a toaletę musi zastąpić busz – ale to rzadko.

Poniżej filmik przedstawiający ciężarówkę Acacia – taką jaką my podróżowaliśmy:

Co z jedzeniem? Przygotowujemy sami. A dokładnie dedykowany do tego zadania zespół. Zespołów jest 5 i każdego dnia zamieniamy się obowiązkami:

  1. gotowanie,
  2. zmywanie,
  3. sprzątanie ciężarówki,
  4. pakowanie ciężarówki,
  5. dzień wolny.

W naszym przypadku szefem kuchni była nasza przewodniczka, opiekunka i liderka Chantelle. Jedzenie było fantastyczne. Do dyspozycje mieliśmy butle gazowe, ognisko, grill, komplet niezbędnych naczyń i mebli kuchennych oraz wszystko to na co mieliśmy ochotę i kupiliśmy wcześniej w sklepie. Każdego dnia zarówno mięsożercy jak i wegetarianie byli zachwyceni.

Cały sprzęt przechowywany w ciężarówce codziennie było trzeba rozpakować a następnie zapakować (każdego dnia mieliśmy od tego specjalny zespół). Mam tu na myśli stoły, naczynie, krzesła, butle gazowe, kuchenkę, grilla, miski do zmywania itp. Do przechowywania jedzenia i piwa (a właściwie piwa i ewentualnie jedzenia, o ile  się zmieściło) mieliśmy lodówki chłodzone lodem.

Przeciętne rozbicie obozu wyglądało następująco:

Parkowaliśmy. Każdy łapał za swój namiot i rozstawiał go w wybranym przez siebie miejscu. Zespół pakujący wyjmował niezbędny sprzęt. Zespół gotujący zaczynał przygotowywać posiłek. Zespół czyszczący ciężarówkę lekko ją ogarniał. Jaco (nasz przewodnik i kierowca) rozpalał ognisko. Reszta robiła to, na co miała ochotę (zazwyczaj piwo i krykiet). Później wspólny posiłek przy ogniu. Planowanie kolejnego dnia. Zmywanie przez zespół zmywający. Na koniec czas wolny dla wszystkich – wspólna zabawa przy ogniu lub w campingowym barze.

Rano pobudka (zazwyczaj baaaardzo wcześnie), poranna toaleta, śniadanie, składanie namiotów, pakowanie i w drogę. Przed nami kolejny dzień pełen wrażeń!

W ciężarówce każdy miał swoje miejsce siedzące oraz szafkę na rzeczy osobiste. Były głośniki i mini biblioteka. Zazwyczaj kilometry nawet na długich dystansach mijały nam bardzo szybko.

Nasza trasa:

Tu możecie przeczytać więcej o naszej wycieczce:

http://www.acacia-africa.com/acacia_overland/desert_tracker_25_days_2012.php

Od początku nie byliśmy przekonani, jak podróżować po Afryce. Do tej pory celowo unikaliśmy wszelkiej formy turystyki zorganizowanej. Jednak wszystkie znaki na niebie i w google wskazywały, że po Namibii i Botswanie bez własnego transportu nie zobaczymy tego, co naprawdę warte zobaczenia. Lokalny transport właściwie nie istnieje, a przedostanie się w bezludne miejsca graniczy z cudem. Na wypożyczenie własnej terenówki nie było nas stać, więc wybór padł na overlanding. RPA zwiedziliśmy we własnym zakresie małym autem (możecie o tym poczytać w poprzednich postach), ale dalej na północ zdecydowaliśmy wybrać się z Acacią.

Obawialiśmy się tej decyzji strasznie. Dzisiaj z perspektywy czasu wiemy, że dzięki niej spędziliśmy jeden z najcudowniejszych miesięcy w, co by nie mówić, chyba najciekawszym roku naszego dotychczasowego życia. A więc nie było tak źle! :)

Gdy w Nowej Zelandii zamieszkaliśmy na miesiąc w naszym Spaceshipie na blogu pojawił się krótki opis naszego nowego domu na kółkach. Tym razem nie może być inaczej. Co prawda spać będziemy w namiotach, ale przez najbliższe tygodnie nasze życie będzie toczyło się wokół bohaterki tego posta – ciężarówki „Shire”.

Osobowe samochody terenowe są przerabiane na auta wyprawowe od wielu lat. Jednak w takim aucie mieści sie około 4 osób. Co jeżeli chcemy przewieźć większą grupę po bezdrożach? Autobus nie da rady – zakopie sie przy pierwszej lepszej okazji. Ktoś błyskotliwy wpadł zatem na pomysł aby na auto wyprawowe przerobić ciężarówkę. Tak powstał biznes Overlandingu popularny dziś na całym świecie. Duża ciężarówka jest wytrzymała. Dzięki wysokiemu zawieszeniu i dużej mocy może pokonać trasy przeznaczone dla aut terenowych. Pozostaje jeszcze przystosować pojazd przeznaczony do przewozu np. kartofli, tak aby mógł we względnie cywilizowanych warunkach przewozić ludzi.

Idea overlandingu wywodzi się z jazdy terenowej. W dużym skrócie chodzi o to, aby zjechać z turystycznych szlaków, którymi podążają emeryci w luksusowych autobusach. Podróżuje się w większej grupie niż np. w terenówce, dzięki czemu jest taniej i weselej. Grupa jest samowystarczalna. By przetrwać potrzebuje jedynie raz na kilka dni odwiedzić sklep spożywczy, sklep alkoholowy i stację benzynową. Dzięki temu można dotrzeć w mniej turystyczne, ciekawsze i „dziksze” miejsce.

http://www.youtube.com/watch?v=q_63LpQd8mk&feature=player_embedded

Jak wygląda życie podczas tego typu wycieczki? Miłośnicy 5 gwiazdkowych hoteli i luksusowych restauracji pod krawatem nie będą zadowoleni. Hotel zamieniamy na namiot. Duży i względnie komfortowy. Mamy do dyspozycji materace więc śpi się bardzo wygodnie – oczywiście w swoim śpiworze. Sypialnię trzeba codziennie zbudować i zdemontować. Nocujemy zazwyczaj na oficjalnych campingach. Czasem na „dziko” gdzie zamiast prysznica mamy rzekę, a toaletę musi zastąpić busz – ale to rzadko.

Co z jedzeniem? Przygotowujemy sami. A dokładnie dedykowany do tego zadania zespół. Zespołów jest 5 i każdego dnia zamieniamy się obowiązkami:

1. gotowanie,

2. zmywanie,

3. sprzątanie ciężarówki,

4. pakowanie ciężarówki,

5. dzień wolny.

W naszym przypadku szefem kuchni była nasza przewodniczka, opiekunka i liderka Chantelle. Jedzenie było fantastyczne. Do dyspozycje mieliśmy butle gazowe, ognisko, grill, komplet niezbędnych naczyń i mebli kuchennych oraz wszystko to na co mieliśmy ochotę i kupiliśmy wcześniej w sklepie. Każdego dnia zarówno mięsożercy jak i wegetarianie byli zachwyceni.

Cały sprzęt przechowywany w ciężarówce codziennie było trzeba rozpakować a następnie zapakować (każdego dnia mieliśmy od tego specjalny zespół). Mam tu na myśli stoły, naczynie, krzesła, butle gazowe, kuchenkę, grilla, miski do zmywania itp. Do przechowywania jedzenia i piwa (a właściwie piwa i ewentualnie jedzenia, o ile się zmieściło) mieliśmy lodówki chłodzone lodem.

Przeciętne rozbicie obozu wyglądało następująco:

Parkowaliśmy. Każdy łapał za swój namiot i rozstawiał go w wybranym przez siebie miejscu. Zespół pakujący wyjmował niezbędny sprzęt. Zespół gotujący zaczynał przygotowywać posiłek. Zespół czyszczący ciężarówkę lekko ją ogarniał. Jaco (nasz przewodnik i kierowca) rozpalał ognisko. Reszta robiła to, na co miała ochotę (zazwyczaj piwo i krykiet). Później wspólny posiłek przy ogniu. Planowanie kolejnego dnia. Zmywanie przez zespół zmywający. Na koniec czas wolny dla wszystkich – wspólna zabawa przy ogniu lub w campingowym barze.

Rano pobudka (zazwyczaj baaaardzo wcześnie), poranna toaleta, śniadanie, składanie namiotów, pakowanie i w drogę. Przed nami kolejny dzień pełen wrażeń!

W ciężarówce każdy miał swoje miejsce siedzące oraz szafkę na rzeczy osobiste. Były głośniki i mini biblioteka. Zazwyczaj kilometry nawet na długich dystansach mijały nam bardzo szybko.

Nasza trasa:

Zacznijmy od początku, a właściwie od miejsca, gdzie skończyliśmy, czyli od pierwszych dni naszego 4-tygodniowego overlandingu. Pierwsze miejsce, w które zabrał  nas nasz nowy dom na kółkach to dzielnica biedoty na przedmieściach Kapsztadu: township o nazwie Langa. Nie da się jednak opisać Langi, a przede wszystkim zrozumieć zjawiska południowoafrykańskich townshipów bez sięgnięcia do historii, a dokładniej dziejów zniesławionego na całym świecie apartheidu.

Na hasło apartheid każdemu z Was coś tam na pewno w głowie świta. No tak, ten okropny system segregacji ras etc. Ale założę się, że niewielu z Was starczyłoby pomysłowości, by wyobrazić sobie co tak naprawdę na co dzień znaczył ustrój tak skrupulatnie zaprojektowany w głowach Afrykanerów. Oficjalnie apartheid (z hol. rozdzielność) obowiązywał od 1948 roku, ale pierwsze próby segregacji ras pojawiły się już pod koniec XIX wieku. Gdy w 1893 roku w dzisiejszej RPA wyrzucono z pociągu Gandhiego (który mieszkał w Południowej Afryce w latach 1893-1914), bo „bezczelnie” rozsiadł się w przedziale dla białych, w jego głowie musiała już kiełkować idea Biernego Oporu, dzięki której później wywalczy niepodległość Indii. Z roku na rok było coraz gorzej i gdy cały świat powoli odchodził od rasistowskich praw, RPA zaczęła je coraz bardziej zaostrzać.

W 1913 roku na mocy Ustawy Ziemskiej dla Tubylców ograniczono prawo posiadania ziemi przez Murzynów do terenów rezerwatów, które stanowiły 8% ówczesnego Związku Południowej Afryki. Jak zmieścić 66% społeczeństwa (tyle stanowili wtedy Czarni) na 8% ziemi? Na szczęście były jeszcze miasta, gdzie można było zamieszkać, nie posiadając ziemi. Ale i one nie na długo. W 1923 miasta zadekretowano jako „wyłącznie dla białych”. By w nich przebywać, Murzyni musieli wystąpić o przepustkę. Te przepustki będą im już towarzyszyć kolejnych kilkadziesiąt lat, aż w końcu doprowadzą do pierwszych masowych buntów i masakry czarnej ludności w Sharpeville w 1960 roku.

Langa

Gdy zaraz po dojściu do władzy Partii Narodowej w 1948 roku nowo obrany premier Malan ogłasza oficjalnie apartheid, utrzymanie segregacji ras nikogo nie dziwi. Wprowadzony natychmiast zakaz międzyrasowych małżeństw nie wprowadza rewolucji. W praktyce i tak małżeństw mieszanych było niewiele. Co innego jednak wprowadzony w 1950 roku zakaz współżycia płciowego między ludźmi o różnych kolorach skóry. W grę zaczęli już wchodzić nie tylko Czarni i Biali, ale też liczni w RPA Azjaci i Kolorowi. Szybko okazało się, że żeby wyegzekwować wprowadzone prawa trzeba zakwalifikować każdego obywatela do określonej grupy rasowej. I tu zaczął się raj, ale i jednocześnie zagwozdka, dla urzędników. W żyjącym obok siebie od wieków i mocno wymieszanym społeczeństwie określić jednoznacznie przynależność rasową graniczyło z cudem. Urzędnicy wykazali się więc niezwykłą pomysłowością. Czy jesteś Koloredem (mieszańcem), czy czystej krwi Afrykaninem miał decydować ołówek wsunięty we włosy. Jeśli skręt włosów pozwalał ołówkowi się utrzymać, nie było wątpliwości, że jesteś Murzynem. Tak skonstruowane prawo doprowadzało do absurdów. Świetnym ich przykładem był los Sandry Laing. Dziewczyna urodzona w rodzinie białych Afrykanerów miała ciemniejszą karnację i lekko kręcone włosy. Choć badania potwierdziły, że jest biologicznym dzieckiem swoich rodziców, nie mogła chodzić do tej samej szkoły co jej rodzeństwo, ani korzystać z tych samych praw co cała jej rodzina. Osób mylnie zakwalifikowanych do ras było wiele, o czym świadczą ciągłe apelacje i kilkadziesiąt przypadków rocznie „zmiany rasy” w oficjalnym rejestrze.

Apartheid nie byłby jednak kompletny, gdyby wszystkie rasy mogły spokojnie koegzystować w barwnych dzielnicach takich jak opisywana wcześniej District 6 w Kapsztadzie.  Wprowadzona w 1950 roku Ustawa Terytorialna wprowadziła więc przymusowy rozdział miejsca zamieszkania w zależności od koloru skóry. Natychmiast rozpoczęły się przymusowe wysiedlenia Koloredów, Azjatów i Czarnych. Centralnie położone dzielnice były przeznaczone wyłącznie dla białych. W praktyce części z nich, jak District 6, nigdy nie zaludniono, a kolorowa ludność już na dziesiątki lat pozostała na obrzeżach miast, np. w Soweto pod Johannesburgiem. Budowane w ciągu kilku tygodni dzielnice, nie miały żadnej infrastruktury, dostępu do elektryczności czy bieżącej wody. Ludzie bywali pozostawiani w szczerym polu, gdzie własnymi rękoma zaczynali budować swoje nowe życie – z kartonów, blachy falistej, drutów, sznurków, kawałków plastiku itp..

Te dzielnice biedoty (townshipy) wciąż istnieją. Kilkaset metrów od ekskluzywnej plaży pod Kapsztadem tysiące ludzi wciąż mieszka w skleconych w pośpiechu barakach, po wodę wciąż udają się kilka przecznic dalej, gdzie znajduje się jedyna w okolicy studnia, a na prąd mogą jedynie liczyć, o ile sami go sobie podprowadzą, najczęściej nielegalnie od sąsiada.

Do jednej z takich dzielnic trafiliśmy pierwszego dnia overlandingu. Białasy raczej się tam nie zapuszczają. Dla przeciętnego białego mieszkańca RPA wizyta w township zakończyć się może w najlepszym wypadku ogołoceniem z wszystkiego z czym się tam pojawił. W innych przypadkach na posterunku policji lub w szpitalu. Taka jest przynajmniej stereotypowa opinia – jak jest naprawdę? Tego do końca nikt nie wie, ale słyszeliśmy o młodym białym mieszkańcu Kapsztadu, który postanowił zamieszkać przez kilka miesięcy w township. Na początku nie było mu lekko, ale po jakimś czasie oswoił się z otoczeniem, wychodząc z tego doświadczenia bez szwanku, a nawet z gronem kilkorga przyjaciół na długie lata.

My trafiliśmy do Langi, jednego z najstarszych townshipów. Nie opuszczają nas lokalni przewodnicy, urodzeni w okolicy po której spacerujemy. Miejscowi dostają od nich najprawdopodobniej jakieś pieniądze, więc turyści w tej części mogą czuć się bezpiecznie.

Odwiedzamy miejscowy shebeen – prymitywny pub, gdzie za 20 randów (8 zł) kupujemy kubeł ważonego na miejscu kukurydzianego piwa, bawimy się z dzieciakami, które aż lgną do każdej białej twarzy i gramolą się nam na ręce, podglądamy młodych chłopaków grających w ulicznego krykieta. Dla mnie hitem pozostanie odtańczony na nasz widok przez grupę kilkunastoletnich dziewczynek pełen układ z Waka, Waka Shakiry :) Z resztą Waka, Waka zna tu każdy. W końcu to duet Shakiry z Freshly Ground, super popularnym południowoafrykańskim zespołem – naszym małym odkryciem tego wyjazdu. Ale…

Waka Waka

Zaglądanie do prywatnych mieszkań, obskurnych pokoi dzielonych przez kilkoro obcych sobie staruszków – podglądanie ludzi w ich skrajnym ubóstwie pozostawia nam wszystkim poczucie niesmaku. Jakby wpuścili nas do zoo, gdzie z zaciekawieniem przyglądamy się wybrykom natury.  Gdybyśmy jeszcze byli sami, ale podobnych do nas grup było kilka. W pewnym momencie pojawił się nawet luksusowy autokar europejskiej wycieczki. Na szczęście miejscowi przyjmują wszystko z uśmiechem lub przynajmniej neutralną miną – w końcu każdy turysta zostawia tu trochę grosza.

Pod koniec busikiem przemykamy przez najbarwniejszą część Langi – tętniący życiem sobotni bazar. Szkoda, że nie mamy więcej czasu, bo chętnie przyjrzelibyśmy się całej gamie dań z kukurydzy (podstawie tutejszej diety) i lokalnym rarytasom – pieczonym na ruszcie głowom kóz o wdzięcznej nazwie Smiley (skóra na czaszce kozy kurczy się w trakcie palenia, pozostawiając charakterystyczny grymas uśmiechu).

Tuż przed odjazdem naszej uwadze nie umkną też widoczne gdzieniegdzie potężne domostwa z cegły, ogrodzone płotem, z ogródkiem na tyłach domu. Są znakiem nadchodzących powoli zmian. To posiadłości Czarnych, którym się udało. A od upadku apartheidu w 1994 roku takich jest coraz więcej. Co ciekawe jednak, nawet dziś dawni mieszkańcy townshipów przestrzegają narzuconych dziesiątki lat temu granic terytorialnych. Swoje nowobogackie domy wolą postawić na skraju dzielnicy biedoty niż w ekskluzywnym centrum, gdzie wciąż królują Biali.

Nie ma się co oszukiwać, apartheid jest wciąż żywy w świadomości mieszkańców RPA. Choć nie ma już prawa zakazującego międzyrasowych małżeństw, przez 2 miesiące w Afryce nie spotykamy ani jednej mieszanej pary z RPA. Owszem kolorowe małżeństwa się zdarzają, ale najczęściej jedno z małżonków pochodzi z Europy, albo ze Stanów. Z naszych obserwacji wynika, że RPA dzieli się na dwa sterylnie odizolowane światy – biały i czarny. Co najgorsze relacje między tymi światami są wciąż wrogie i pełne nienawiści. Wielu Czarnych nienawidzi Białych za krzywdy wyrządzone w czasie apartheidu. Zdarzają się zemsty – np. brutalny gwałt bogu ducha winnej córki jakiegoś afrykanerskiego bydlaka, który wiele lat temu skrzywdził kilku Czarnych. W zamkniętym środowisku Białych opowieść o takim okrucieństwie szybko się rozchodzi i wzbudza nienawiść do Czarnych. Dodatkowo Biali zaczynają się bać. A gdy pojawia się strach, to zaraz za nim idzie izolacja i agresja. I tak to zamknięte koło toczy się już od wielu lat.

Życie w ubóstwie nie poprawia sytuacji czarnych. W czasach apartheidu wszystkie wykwalifikowane zawody były zarezerwowane dla białych. Czarnym zostawały jedynie kiepsko płatne robotnicze prace. Dawniej mogli się jedynie uczyć na podstawowym poziomie (specjalna oświata dla Bantu), dziś nie ma już specjalnych szkół, gdzie w jednej klasie uczy się 50 osób, ale dostęp do edukacji jest wciąż utrudniony. Nie mając pieniędzy trudno zadbać o dobrą edukację, nie mając dobrej edukacji trudno jest zdobyć pieniądze – koło znowu się zamyka.

Według naszego ogólnego doświadczenia biali mieszkańcy RPA brytyjskiego pochodzenia to pogodni i otwarci ludzie, Czarni są bardzo ciepli i uśmiechnięci, a Afrykanerzy to buraki i chamy. Oczywiście nie chcemy generalizować, ale staramy się dać wyraz naszej ogólnej opinii (choć spotkaliśmy wielu Afrykanerów, którzy byli w porządku).

Czasem trudno nam było uwierzyć jak w XXI wieku po naszej pięknej planecie mogą chodzić tak beznadziejnie beznadziejne istoty jak niektórzy afrykanerzy (mała litera dla tej grupy jest zamierzona). Najgorsi są bogaci farmerzy, żyjący w małych zamkniętych społecznościach.

Przykład: Na campingu w środku buszu w Botswanie siedzimy przy piwku, podziwiając z campingowego baru słonie, które przyszły napoić się w oczku wodnym oddalonym od nas o kilkanaście metrów. Super miła atmosfera – Tym, którzy tego nie przeżyli trudno będzie sobie to wyobrazić :) I nagle dowiadujemy się, że naszego czarnego przewodnika, jedynego Czarnego na campingu, wyproszono. Afrykanerskie buraki zapowiedziały barmanowi, że nie będą pili w jednym barze z Czarnym. Ten, nie chcąc stracić licznej klienteli, nie zastanawiał się nawet chwili. Nasz przewodnik zniknął bez mrugnięcia okiem – takie sytuacje są dla niego codziennością. Chwilę wcześniej któryś z pijanych wczasowiczów spytał go, czy nie mógłby rano zaparzyć mu kawy.

Pocieszające jest to, że według Biggiego nowe pokolenie jest nieco lepsze. Choć nie zostanie zaproszony do domu swoich białych znajomych (rodzice nie życzą sobie, aby ich dziecko zadawało się z Czarnym), to udaje mu się utrzymać takie przyjaźnie.

Ile pokoleń musi minąć, aby Czarni i Biali zaczęli funkcjonować na równych zasadach? Czy z nami Białymi jest to w ogóle możliwe, zwłaszcza po tak długiej, krwawej i okrutnej historii?  Nie chcąc popadać w zbyt pesymistyczny nastrój, pozostawiamy to pytanie otwartym.

Township: