Zacznijmy od początku, a właściwie od miejsca, gdzie skończyliśmy, czyli od pierwszych dni naszego 4-tygodniowego overlandingu. Pierwsze miejsce, w które zabrał nas nasz nowy dom na kółkach to dzielnica biedoty na przedmieściach Kapsztadu: township o nazwie Langa. Nie da się jednak opisać Langi, a przede wszystkim zrozumieć zjawiska południowoafrykańskich townshipów bez sięgnięcia do historii, a dokładniej dziejów zniesławionego na całym świecie apartheidu.
Na hasło apartheid każdemu z Was coś tam na pewno w głowie świta. No tak, ten okropny system segregacji ras etc. Ale założę się, że niewielu z Was starczyłoby pomysłowości, by wyobrazić sobie co tak naprawdę na co dzień znaczył ustrój tak skrupulatnie zaprojektowany w głowach Afrykanerów. Oficjalnie apartheid (z hol. rozdzielność) obowiązywał od 1948 roku, ale pierwsze próby segregacji ras pojawiły się już pod koniec XIX wieku. Gdy w 1893 roku w dzisiejszej RPA wyrzucono z pociągu Gandhiego (który mieszkał w Południowej Afryce w latach 1893-1914), bo „bezczelnie” rozsiadł się w przedziale dla białych, w jego głowie musiała już kiełkować idea Biernego Oporu, dzięki której później wywalczy niepodległość Indii. Z roku na rok było coraz gorzej i gdy cały świat powoli odchodził od rasistowskich praw, RPA zaczęła je coraz bardziej zaostrzać.
W 1913 roku na mocy Ustawy Ziemskiej dla Tubylców ograniczono prawo posiadania ziemi przez Murzynów do terenów rezerwatów, które stanowiły 8% ówczesnego Związku Południowej Afryki. Jak zmieścić 66% społeczeństwa (tyle stanowili wtedy Czarni) na 8% ziemi? Na szczęście były jeszcze miasta, gdzie można było zamieszkać, nie posiadając ziemi. Ale i one nie na długo. W 1923 miasta zadekretowano jako „wyłącznie dla białych”. By w nich przebywać, Murzyni musieli wystąpić o przepustkę. Te przepustki będą im już towarzyszyć kolejnych kilkadziesiąt lat, aż w końcu doprowadzą do pierwszych masowych buntów i masakry czarnej ludności w Sharpeville w 1960 roku.
Langa
Gdy zaraz po dojściu do władzy Partii Narodowej w 1948 roku nowo obrany premier Malan ogłasza oficjalnie apartheid, utrzymanie segregacji ras nikogo nie dziwi. Wprowadzony natychmiast zakaz międzyrasowych małżeństw nie wprowadza rewolucji. W praktyce i tak małżeństw mieszanych było niewiele. Co innego jednak wprowadzony w 1950 roku zakaz współżycia płciowego między ludźmi o różnych kolorach skóry. W grę zaczęli już wchodzić nie tylko Czarni i Biali, ale też liczni w RPA Azjaci i Kolorowi. Szybko okazało się, że żeby wyegzekwować wprowadzone prawa trzeba zakwalifikować każdego obywatela do określonej grupy rasowej. I tu zaczął się raj, ale i jednocześnie zagwozdka, dla urzędników. W żyjącym obok siebie od wieków i mocno wymieszanym społeczeństwie określić jednoznacznie przynależność rasową graniczyło z cudem. Urzędnicy wykazali się więc niezwykłą pomysłowością. Czy jesteś Koloredem (mieszańcem), czy czystej krwi Afrykaninem miał decydować ołówek wsunięty we włosy. Jeśli skręt włosów pozwalał ołówkowi się utrzymać, nie było wątpliwości, że jesteś Murzynem. Tak skonstruowane prawo doprowadzało do absurdów. Świetnym ich przykładem był los Sandry Laing. Dziewczyna urodzona w rodzinie białych Afrykanerów miała ciemniejszą karnację i lekko kręcone włosy. Choć badania potwierdziły, że jest biologicznym dzieckiem swoich rodziców, nie mogła chodzić do tej samej szkoły co jej rodzeństwo, ani korzystać z tych samych praw co cała jej rodzina. Osób mylnie zakwalifikowanych do ras było wiele, o czym świadczą ciągłe apelacje i kilkadziesiąt przypadków rocznie „zmiany rasy” w oficjalnym rejestrze.
Apartheid nie byłby jednak kompletny, gdyby wszystkie rasy mogły spokojnie koegzystować w barwnych dzielnicach takich jak opisywana wcześniej District 6 w Kapsztadzie. Wprowadzona w 1950 roku Ustawa Terytorialna wprowadziła więc przymusowy rozdział miejsca zamieszkania w zależności od koloru skóry. Natychmiast rozpoczęły się przymusowe wysiedlenia Koloredów, Azjatów i Czarnych. Centralnie położone dzielnice były przeznaczone wyłącznie dla białych. W praktyce części z nich, jak District 6, nigdy nie zaludniono, a kolorowa ludność już na dziesiątki lat pozostała na obrzeżach miast, np. w Soweto pod Johannesburgiem. Budowane w ciągu kilku tygodni dzielnice, nie miały żadnej infrastruktury, dostępu do elektryczności czy bieżącej wody. Ludzie bywali pozostawiani w szczerym polu, gdzie własnymi rękoma zaczynali budować swoje nowe życie – z kartonów, blachy falistej, drutów, sznurków, kawałków plastiku itp..
Te dzielnice biedoty (townshipy) wciąż istnieją. Kilkaset metrów od ekskluzywnej plaży pod Kapsztadem tysiące ludzi wciąż mieszka w skleconych w pośpiechu barakach, po wodę wciąż udają się kilka przecznic dalej, gdzie znajduje się jedyna w okolicy studnia, a na prąd mogą jedynie liczyć, o ile sami go sobie podprowadzą, najczęściej nielegalnie od sąsiada.
Do jednej z takich dzielnic trafiliśmy pierwszego dnia overlandingu. Białasy raczej się tam nie zapuszczają. Dla przeciętnego białego mieszkańca RPA wizyta w township zakończyć się może w najlepszym wypadku ogołoceniem z wszystkiego z czym się tam pojawił. W innych przypadkach na posterunku policji lub w szpitalu. Taka jest przynajmniej stereotypowa opinia – jak jest naprawdę? Tego do końca nikt nie wie, ale słyszeliśmy o młodym białym mieszkańcu Kapsztadu, który postanowił zamieszkać przez kilka miesięcy w township. Na początku nie było mu lekko, ale po jakimś czasie oswoił się z otoczeniem, wychodząc z tego doświadczenia bez szwanku, a nawet z gronem kilkorga przyjaciół na długie lata.
My trafiliśmy do Langi, jednego z najstarszych townshipów. Nie opuszczają nas lokalni przewodnicy, urodzeni w okolicy po której spacerujemy. Miejscowi dostają od nich najprawdopodobniej jakieś pieniądze, więc turyści w tej części mogą czuć się bezpiecznie.
Odwiedzamy miejscowy shebeen – prymitywny pub, gdzie za 20 randów (8 zł) kupujemy kubeł ważonego na miejscu kukurydzianego piwa, bawimy się z dzieciakami, które aż lgną do każdej białej twarzy i gramolą się nam na ręce, podglądamy młodych chłopaków grających w ulicznego krykieta. Dla mnie hitem pozostanie odtańczony na nasz widok przez grupę kilkunastoletnich dziewczynek pełen układ z Waka, Waka Shakiry Z resztą Waka, Waka zna tu każdy. W końcu to duet Shakiry z Freshly Ground, super popularnym południowoafrykańskim zespołem – naszym małym odkryciem tego wyjazdu. Ale…
Waka Waka
Zaglądanie do prywatnych mieszkań, obskurnych pokoi dzielonych przez kilkoro obcych sobie staruszków – podglądanie ludzi w ich skrajnym ubóstwie pozostawia nam wszystkim poczucie niesmaku. Jakby wpuścili nas do zoo, gdzie z zaciekawieniem przyglądamy się wybrykom natury. Gdybyśmy jeszcze byli sami, ale podobnych do nas grup było kilka. W pewnym momencie pojawił się nawet luksusowy autokar europejskiej wycieczki. Na szczęście miejscowi przyjmują wszystko z uśmiechem lub przynajmniej neutralną miną – w końcu każdy turysta zostawia tu trochę grosza.
Pod koniec busikiem przemykamy przez najbarwniejszą część Langi – tętniący życiem sobotni bazar. Szkoda, że nie mamy więcej czasu, bo chętnie przyjrzelibyśmy się całej gamie dań z kukurydzy (podstawie tutejszej diety) i lokalnym rarytasom – pieczonym na ruszcie głowom kóz o wdzięcznej nazwie Smiley (skóra na czaszce kozy kurczy się w trakcie palenia, pozostawiając charakterystyczny grymas uśmiechu).
Tuż przed odjazdem naszej uwadze nie umkną też widoczne gdzieniegdzie potężne domostwa z cegły, ogrodzone płotem, z ogródkiem na tyłach domu. Są znakiem nadchodzących powoli zmian. To posiadłości Czarnych, którym się udało. A od upadku apartheidu w 1994 roku takich jest coraz więcej. Co ciekawe jednak, nawet dziś dawni mieszkańcy townshipów przestrzegają narzuconych dziesiątki lat temu granic terytorialnych. Swoje nowobogackie domy wolą postawić na skraju dzielnicy biedoty niż w ekskluzywnym centrum, gdzie wciąż królują Biali.
Nie ma się co oszukiwać, apartheid jest wciąż żywy w świadomości mieszkańców RPA. Choć nie ma już prawa zakazującego międzyrasowych małżeństw, przez 2 miesiące w Afryce nie spotykamy ani jednej mieszanej pary z RPA. Owszem kolorowe małżeństwa się zdarzają, ale najczęściej jedno z małżonków pochodzi z Europy, albo ze Stanów. Z naszych obserwacji wynika, że RPA dzieli się na dwa sterylnie odizolowane światy – biały i czarny. Co najgorsze relacje między tymi światami są wciąż wrogie i pełne nienawiści. Wielu Czarnych nienawidzi Białych za krzywdy wyrządzone w czasie apartheidu. Zdarzają się zemsty – np. brutalny gwałt bogu ducha winnej córki jakiegoś afrykanerskiego bydlaka, który wiele lat temu skrzywdził kilku Czarnych. W zamkniętym środowisku Białych opowieść o takim okrucieństwie szybko się rozchodzi i wzbudza nienawiść do Czarnych. Dodatkowo Biali zaczynają się bać. A gdy pojawia się strach, to zaraz za nim idzie izolacja i agresja. I tak to zamknięte koło toczy się już od wielu lat.
Życie w ubóstwie nie poprawia sytuacji czarnych. W czasach apartheidu wszystkie wykwalifikowane zawody były zarezerwowane dla białych. Czarnym zostawały jedynie kiepsko płatne robotnicze prace. Dawniej mogli się jedynie uczyć na podstawowym poziomie (specjalna oświata dla Bantu), dziś nie ma już specjalnych szkół, gdzie w jednej klasie uczy się 50 osób, ale dostęp do edukacji jest wciąż utrudniony. Nie mając pieniędzy trudno zadbać o dobrą edukację, nie mając dobrej edukacji trudno jest zdobyć pieniądze – koło znowu się zamyka.
Według naszego ogólnego doświadczenia biali mieszkańcy RPA brytyjskiego pochodzenia to pogodni i otwarci ludzie, Czarni są bardzo ciepli i uśmiechnięci, a Afrykanerzy to buraki i chamy. Oczywiście nie chcemy generalizować, ale staramy się dać wyraz naszej ogólnej opinii (choć spotkaliśmy wielu Afrykanerów, którzy byli w porządku).
Czasem trudno nam było uwierzyć jak w XXI wieku po naszej pięknej planecie mogą chodzić tak beznadziejnie beznadziejne istoty jak niektórzy afrykanerzy (mała litera dla tej grupy jest zamierzona). Najgorsi są bogaci farmerzy, żyjący w małych zamkniętych społecznościach.
Przykład: Na campingu w środku buszu w Botswanie siedzimy przy piwku, podziwiając z campingowego baru słonie, które przyszły napoić się w oczku wodnym oddalonym od nas o kilkanaście metrów. Super miła atmosfera – Tym, którzy tego nie przeżyli trudno będzie sobie to wyobrazić I nagle dowiadujemy się, że naszego czarnego przewodnika, jedynego Czarnego na campingu, wyproszono. Afrykanerskie buraki zapowiedziały barmanowi, że nie będą pili w jednym barze z Czarnym. Ten, nie chcąc stracić licznej klienteli, nie zastanawiał się nawet chwili. Nasz przewodnik zniknął bez mrugnięcia okiem – takie sytuacje są dla niego codziennością. Chwilę wcześniej któryś z pijanych wczasowiczów spytał go, czy nie mógłby rano zaparzyć mu kawy.
Pocieszające jest to, że według Biggiego nowe pokolenie jest nieco lepsze. Choć nie zostanie zaproszony do domu swoich białych znajomych (rodzice nie życzą sobie, aby ich dziecko zadawało się z Czarnym), to udaje mu się utrzymać takie przyjaźnie.
Ile pokoleń musi minąć, aby Czarni i Biali zaczęli funkcjonować na równych zasadach? Czy z nami Białymi jest to w ogóle możliwe, zwłaszcza po tak długiej, krwawej i okrutnej historii? Nie chcąc popadać w zbyt pesymistyczny nastrój, pozostawiamy to pytanie otwartym.
Township: