No właśnie, więc jak to było z tymi cenami? Jak już pisałam, w dniu, gdy wyruszyliśmy do Boliwii, Morales (a dokładniej wiceprezydent w jego imieniu – kto by pomyślał, że taki tchórz) wydał dekret o zniesieniu rządowych dopłat do benzyny. Jak przystało na kraj socjalistyczny, ceny paliw były zamrożone od 7 lat. Morales uznał, że koniec tego dobrego i w ciągu jednego dnia odwołał wszystkie subwencje. W efekcie w ciągu kilku godzin ceny benzyny skoczyły o 72%, a diesela o 82% (taka drastyczna podwyższa cen paliw tu nazywana jest gasolinazo). W całym kraju zapanował chaos, a ceny przeróżnych usług zaczęły powoli windować. I to usług i produktów pozornie nieuzależnionych od paliwa. No bo na pierwszy rzut oka jaki związek ma mięciutka wełniana czapeczka z wełny alpaki z ropą? A no ponoć ma, a poza tym słowo kryzys działa niczym narkotyk na psychikę mas, co w ciągu kilku dni można było dostrzec w całej Boliwii.
Gdy dotarliśmy 28 grudnia do Uyuni, agencje w całym mieście żonglowały sprzecznymi informacjami odnośnie strajków generalnych transportu publicznego, protestów i blokad ulicznych. Zaczęli też przebąkiwać coś o zamknięciu granic. Perspektywa utknięcia w sparaliżowanym Uyuni na bliżej nieokreślony czas średnio nam się uśmiechała. Kotlety z alpaki mają pyszne, ale dla mnie, wegetarianki, to i tak średnie pocieszenie. Trzeba było więc znaleźć szybko jakiś transport. Kierunek: południe. Do granicy z Argentyną w Villazon biletów i tak nie sprzedawali, pozostał nam więc autobus do Tupizy. W tym samym kierunku jechali Adi i Noam. Gdy oni trzymali już w ręku miejscówki, sprzedawczyni odebrała telefon i tłumacząc pracodawcy, że obecnie sprzedaje bilety w cenie podwyższonej o 30%, spokojnie przyjęła nowe instrukcje. Ok, nasza kolej. Bilety wypisane, cena? Zamiast 70, które przed chwilą zapłacili nasi znajomi, 90 bolivianos. Ale jak to? Na szczęście prośby, by sprzedała nam po ‘starej’ cenie sprzed 5 minut dają skutek. W końcu może przekazać pracodawcy, że sprzedała je 6 minut wcześniej.
Tu mała dygresja dotycząca podróżowania po Ameryce Łacińskiej bez znajomości języka hiszpańskiego. Dla wszystkich tych, którzy odważyli się na tej karkołomny krok, szacunek ale też i spore współczucie. Nie wiem, jak my byśmy dali radę bez mojej znajomości hiszpańskiego. Jesteśmy tu od miesiąca, a osoby, z którymi Tomek mógł pogadać po angielsku możemy policzyć na palcach jednej ręki. 95% turystów mówi po hiszpańsku. Lepiej lub gorzej, ale każdy się dogada. Ja z kolei przy okazji wysyłam stokrotne dzięki całej kadrze Iberystyki UW, a zwłaszcza Annie, Arantxy, Aitorowi. No niech będzie nawet Pablo. Dzięki nim tutaj często biorą mnie za Hiszpankę (haha, to miłe), ale przede wszystkim mogę się nie tylko dogadać, ale też po prostu sobie pogadać. A jak wiadomo takie gadanie o życiu to to co lubię najbardziej No a też czasami załatwić coś, czego inaczej za Chiny by nam nie sprzedali.
Krajobrazy w drodze do Tupizy, rodem z Dzikiego Zachodu, narobiły nam chętki na krótki przystanek w okolicy. Niestety na dworcu autobusowym panie z minuty na minutę przestały sprzedawać bilety na kolejne dni. Mogliśmy natomiast kupić bilet na autobus do granicy, który odjeżdżał za godzinę. Nie było wyjścia. Plan: wrócić za kilka miesięcy, w maju. Pożegnaliśmy się z Adi i Noamem i ruszyliśmy do Villazon, gdzie czekała nas jeszcze wyjątkowo chaotyczna przeprawa graniczna. Tłumy próbowały się bez ładu i składu przebić na drugą stronę. W sumie to mieliśmy szczęście. Tego samego dnia, Lindsey i Paul próbowali się przedostać z La Paz do Peru. Granicę zamknięto i tylko usilne błaganie strażnika otworzyło im drogę dalej.
My tymczasem w trybie przyspieszonym znaleźliśmy się w wyjątkowo depresyjnej miejscowości La Quiaca, w Argentynie. Mało fortunne powitanie z Argentyną, ale już tej samej nocy udało nam się przedostać do bardziej przyjaznej Salty, nieco dalej na południe.
A Boliwia? Póki co stoi. Morales ugiął się wobec protestów i na kilka godzin przed Nowym Rokiem odwołał dekret. Rwetes ucichł, ale i tak wielu skorzystało z sytuacji. Przykładowo 3-dniowa wycieczka, którą wykupiliśmy w San Pedro kosztowała 130 dolarów. Dziś kosztuje 200 dolarów. Ponoć jako ostatnia grupa wyruszyliśmy w starej cenie. Pozostałe ceny też nie wróciły do poziomu sprzed kryzysu. A były bajecznie niskie na tle całej Ameryki Południowej. Szkoda, zwłaszcza, że my do Boliwii jeszcze wrócimy.
A Gasolinazo okazało się być typowe nie tylko dla Boliwii. Kryzysy wywołane drastyczną podwyższą cen paliw to w Ameryce Południowej chleb powszedni. Słyszeliśmy o strajkach z tego powodu kilka tygodni wcześniej w Argentynie. Z kolei zaledwie 2 tygodnie później gasolinazo ogłoszono w Chile, w południowym stanie Magallanes. Sparaliżowało to cały stan, granice z Argentyną zamknięto, w protestach zginęło nawet kilka osób. My zmierzamy w tamtym kierunku. Czy do tego czasu sytuacja zdąży się już uspokoić?
Zaraz po świętach opuściliśmy Chile. Był 26 grudnia. Popołudniu tego samego dnia prezydent Boliwii, Evo Morales wydał dekret znoszący państwowe dopłaty do paliw. W ciągu kilku godzin zamrożone przez ostatnich 7 lat ceny benzyny skoczyły o 72-80 %. W kraju zapanował chaos. Tymczasem my w błogiej nieświadomości wyruszyliśmy na boliwijskie altiplano.
Na pierwsze spotkanie z Boliwią wybraliśmy 3-dniową wycieczkę jeepem, który miał nas zabrać z San Pedro de Atacama do Uyuni w Boliwii. Najbliższe dni spędzimy więc ciasno upchani w 4-napędowcu sunącym przez surrealistyczne boliwijskie krajobrazy. Ale zgodnie z powiedzeniem, nieważne gdzie, ważne z kim. Nam towarzysze podróży trafili się wyśmienici.
Adi i Noam – przesympatyczna i bardzo ciekawa para z Izraela. To ich pierwsza dłuższa wspólna podróż. Jak się właśnie dowiedzieliśmy, tuż po powrocie się zaręczyli. Ślub w lipcu! Gratulacje kochani!
Lindsey i Paul – przezabawna para o nieco dłuższym stażu, z mnóstwem autoironii i charakterystycznym irlandzkim poczuciem humoru. Między innymi dzięki nim ta podróż to kupa dobrej zabawy.
Choć nie obyło się bez drobnych zgrzytów. Nasz kierowca wyróżniał się na tle innych wyjątkowo eleganckim strojem: wełniany golf, porządne, ‘wyjściowe’ spodnie, wszystko w kolorach beżu. Mało praktyczne w trakcie 3-dniowej wyprawy 4-napędowcem, ale jak się za chwilę okazało w komplecie miał też kombinezon, który zakładał do wszelkich ‘brudnych’ zajęć. W porządku, czysty gość. Tylko te poczucie czystości nabrało innego wymiaru, gdy dowiedziawszy się, że dwoje z nas to Izraelczycy, szybko dopytał: „Żydzi, ilu?”. No ładnie, trafił nam się rasistowski elegancik, pomyśleliśmy. Na szczęście z każdą godziną było coraz lepiej. Jak się później okazało Izraelscy turyści nie mają tu zbyt pochlebnej opinii, ale o tym później.
Dzień 1
Pierwszy przystanek w Boliwii to granica. Przeprawa celna to tam dość egzotyczny zwyczaj. Równie dobrze można by było tę granicę przespać (gdyby nie fakt, że trzeba było zmienić środek transportu, niektórym prawie by się udało). My jednak grzecznie ustawiliśmy się w kolejce po stempelki w paszporcie, a chwilę później pakowaliśmy już swoje plecaki na jeepa. Przy wspólnym śniadaniu poznaliśmy Lindsey i Paula, a chwilę później Adi i Noama. Zapowiada się ciekawie.
Przeprawa jeepem rozpoczęta! Z offroadem to niewiele ma ona jednak wspólnego. Jedziemy ostrożnie. Pierwszy przystanek: Laguna Blanca, chwilę później Laguna Verde, obie u stóp wulkanu Licancabur. Z tej strony wulkan wygląda na znacznie niższy niż z San Pedro de Atacama. 5920 metrów wysokości nie stanowiło problemu dla Inków – na szczycie góry odnaleziono ruiny zabudowań z czasów inkaskich.
Ruszamy dalej. Przejeżdżamy przez pustynię Salvadora Daliego, nazywana tak ze względu na surrealistyczne krajobrazy, chwilę później krótki przystanek na wymoczenie nóg w basenach termalnych. Trochę zbyt wielu podobnych wycieczkowiczów, żeby móc się tą kąpielą delektować. Na szczęście już wkrótce całe to towarzystwo rozpierzchnie się jakoś po altiplano i przestaniemy na siebie wpadać.
Kolejny przystanek to gejzery Sol de Mañana. Bulgoczące w temperaturze 90° C błotniska o wielu kolorach – jak dla nas zdecydowanie bardziej malownicze niż gejzery Tatio.
Gejzery Sol de Mañana
A pod koniec dnia, absolutny hit: Laguna Colorada. Nieziemski czerwony kolor zawdzięcza kwitnącym algom i czerwonawym osadom. Białe wysepki (składy boraksu) kontrastują z intensywną czerwienią wody. Do tego setki flamingów różnych gatunków, które dość ospale przed nami uciekają. Nasz kierowca zostawia nas nad laguną i umawia się z nami po drugiej strony wzgórza. Mamy mnóstwo czasu na powolny spacer dookoła laguny, podglądanie flamingów, lam i alpak. A co najważniejsze, nieliczne jeepy dawno już odjechały. Jesteśmy sami! Zaczynamy naprawdę lubić tego naszego elegancika.
Laguna Colorada
Tę noc spędzamy w schronisku na skraju laguny. Po kolacji na stole ląduje butelka Pisco Sour i talia kart – Paul i Lindsey uczą nas grać w Shitheada. Inaugurujemy tę karcianą grę, zostając 2 pierwszymi shitheadami – dodam tylko, że jak sama nazwa wskazuje tytuł shitheada nie oznacza wcale wygranej. Niezrażeni próbujemy dalej, idzie nam coraz lepiej. Jednak następnego dnia pobudka o 6-tej, więc ociągając się, kładziemy się spać. Ziiiiimnooo..
Galeria z pierwszego dnia
Dzień 2
Na dobry początek dnia zatrzymujemy się na pustyni Siloli, która słynie z formacji skalnych powstałych w wyniku działania wiatru. Najbardziej charakterystyczna to Arbol de Piedra (Skalne Drzewo). Obok wiatr wyrzeźbił też kilkadziesiąt innych skałek, które aż proszą się, aby się na nie wdrapać. Nie mogliśmy im odmówić.
Skałki na Siloli
Kolejne przystanki nad lagunami Honda, Chiarcota i Cañapa. Flamingi i guanako nic sobie z naszej obecności nie robią. Mimo to my przestrzegamy wszelkich zasad ostrożności. Czasem może nawet zbyt przezornie…
Po smakowitym lunchu nad niewielkim solniskiem Chiguana, gdzie zadomowiły się wikunie, ruszamy do San Juan, niewielkiej wioski na skraju największego solniska na świecie, Salar de Uyuni. Pod miejscowym sklepikiem Paul i Tomek zaczynają kopać piłkę z miejscowym dzieciakiem. Dołączam się w pięknym stylu. Pierwsze kopnięcie i piłka ląduje w, na szczęście, zakratowanym oknie. Pani już podziękujemy.
Jak na największe solnisko świata przystało, nasz hostel też zbudowany jest całkowicie z soli. Lepiej nie sprawdzać. Wieczorem zadrapię się o ścianę, szczypie jak cholera. Pierwszy od 2 dni gorący prysznic (no łazienka z soli nie jest – ciekawe na jak długo by starczała) i spać. Jutro ważny dzień: Salar de Uyuni!
Galeria z drugiego dnia
Dzień 3
Na wysokości 3653m n.p.m. na powierzchni ponad 12 tyś. km2 rozciąga się największa pustynia solna świata. O tej porze roku nie jest jeszcze przykryta cienką warstwą wody. Nie jest też już zupełnie wysuszoną solną skorupą, więc pierwsze kilometry na Salarze jakieś takie podobne do jazdy przez polską zimową pluchę.
Na dobry początek zatrzymujemy się na wyspie Inca Huasi porośniętej kaktusami. Niektóre z nich mają 900 lat. Wiek kaktusa łatwo policzyć, rośnie 1 cm rocznie. Dlatego są tu pod ścisłą ochroną. Tylko co z tego, skoro co i rusz spotykamy dachy domów, śmietniki, tablice informacyjne, a nawet turystyczne pamiątki z kaktusowego drewna. Wdrapujemy się na szczyt wyspy, skąd jak okiem sięgnął nic tylko biały jak śnieg horyzont. No dobra, najwyższa pora na ten długo wyczekiwany spacer po największej solniczce świata.
Wyspa Inca Huasi
Brak cienkiej warstwy wody nie zapewni nam może efektu spaceru w chmurach, ale za to pozwoli spędzić kilka godzin bawiąc się z perspektywą. A tę nie trudno tu przechytrzyć Z resztą zobaczcie sami.
Wielkoludy i krasnoludki
Gdy docieramy do wioski Colchani, nad Uyuni zbierają się już ciemne chmurzyska. W końcu zaczyna się właśnie invierno boliviano, boliwijska zima, a precyzyjniej potężna pora deszczowa. Mieliśmy kupę szczęścia. I do pogody i do kierowcy i do towarzystwa! Z Colchani wywieziemy pamiątkę: małą wełnianą kolorową zośkę. Będzie w sam raz na letnie wypady na działkę po powrocie.
Na sam koniec zajrzeliśmy jeszcze na cmentarzysko pociągów. Stare parowe lokomotywy spoczywają sobie w spokoju na obrzeżach Uyuni. Swoją droga ciekawe, że nie ma chętnych miłośników złomu, żeby je sobie spieniężyć. I dobrze, bo obiektem do fotografowania są wyjątkowo wdzięcznym.
Cmentarzysko pociągów
3 wspólnie spędzone dni uczciliśmy jeszcze kotletem z alpaki i zimnym wyjątkowo tanim piwem. Ceny po przyjeździe do Uyuni zrobiły się jakieś takie wyjątkowo przyjazne. Średnio 2, 3-krotnie przyjaźniejsze niż w Chile. Choć… No właśnie, jeśli chodzi o ceny to były akurat w trakcie małej rewolucji. Ale o tym w następnym poście…
Galeria z trzeciego dnia