Browsing Posts in Japonia

Pożegnaliśmy się już z Japonią – spędziliśmy tam 18 dni. Pora na małe podsumowanie.

  • Japonia jest SUPER! (w sumie to można by na tym zakończyć, ale rozwiniemy wątek)
  • Japonia jest prawdopodobnie najbezpieczniejszym krajem do podróżowania na świecie. Ani razu nie spotkaliśmy się z żadnym przejawem agresji, krzywym spojrzeniem, a nawet grymasem. Moglibyśmy pewnie zostawić bagaż na stacji metra i po godzinie po niego wrócić.  Co ciekawe zaledwie kilka razy widzieliśmy na ulicy policję.
  • Japończycy są bardzo dobrze wychowani. Żadnych krzyków, kłótni, awantur, przepychanek – pełna kultura. W miejscach publicznych nie używa się telefonów komórkowych do prowadzenia rozmów – mogłoby to przeszkadzać innym. Aparaty są wyciszone. Ludzie ustawiają się zawsze grzecznie w kolejkach, w miejscach do tego przeznaczonych. Myślenie kolektywne mają zdecydowanie mocniej rozwinięte niż myślenie egoistyczne (ponoć to pozostałość po surowym kodzie Szogunów, kiedy to wódz wioski odpowiadał własną skórą za zbrodnie podwładnych). Pomimo gigantycznych mas ludzkich w dużych miastach nie odczuwa się atmosfery tłoku i ścisku.
  • Ludzie mają do siebie zaufanie. Spotykaliśmy się ze specyficzną formą sklepiku – produkty są wystawione na ladzie, obok stoi puszka z pieniędzmi. Wybieramy produkt i wrzucamy pieniądze do puszki. Nikt tego nie pilnuje. Oczywiście nie muszę mówić, że my Polacy w takich sytuacjach czuliśmy się jak ryby w wodzie. Nie tylko trafialiśmy na super promocję, ale do tego mieliśmy pełne kieszenie pieniędzy (Paulina poprosiła żeby zaznaczyć, że to tylko żart:) Nie wiem czy jest gdzieś na świecie inne miejsce, gdzie byłoby to możliwe.
  • Japonia jest rajem dla podróżników, jeśli chodzi o kwestie logistyczne. Pociągiem można dojechać prawie wszędzie. Wszystko jest świetnie zorganizowane. Na pociągi czeka się nie dłużej niż kilkadziesiąt minut, na popularnych trasach zazwyczaj zaledwie kilka minut (wszystko jest skorelowane). Oznakowanie jest bardzo dobre, na tablicach pojawiają się komunikaty po angielsku. W dużych miastach, jak Sapporo, miewaliśmy na przesiadkę np. 6 minut – bez problemu wyrabialiśmy się z trafieniem do odpowiedniego pociągu, na odpowiednim peronie.
  • Japonia jest piekłem dla podróżników, jeśli chodzi o koszty podróżowania.  Jest drogo – zwłaszcza transport. Jest to jej jedyna wada. Ale Japończycy jakoś sobie radzą – z tego co się dowiedzieliśmy Japończycy w pierwszym roku pracy zarabiają około 220 000 jenów miesięcznie (około 8000 PLN). Po kilku latach przeciętny pracownik średniego szczebla w korporacji, w dużym mieście dostaje około 10 000 000 rocznie (około 360 000 PLN). Oj dla nich to nawet te owoce i warzywa muszą być tanie.
  • Świat powinien uczyć się od Japończyków konstruowania kibelków. Nie chodzi tu tylko o higienę, ale również o rozwiązania technologiczne. Muszla klozetowa jest niczym tron, a raczej centrum dowodzenia NASA ;) Niektóre mają panele z kilkunastoma przyciskami (regulacja temperatury wody, kont natarcia wody, ciśnienie, automatyczne podnoszenie deski  itp.). Ciekawym rozwiązaniem jest umywalka zintegrowana  z ubikacją. Woda, która wypełnia spłuczkę wypływa przez kranik, w którym można opłukać ręce, a góra spłuczki przypomina umywalkę z odpływem-dziurką wlewową. Często wizyta w ubikacji może odbyć się bez dotknięcia ani jednego elementu – wszystko na czujniki.

Sprytna umywalka

  • Japończycy kochają urządzenia elektroniczne. W metrze nikt ze sobą nie rozmawia – wszyscy są wpatrzeni w swoje szeroko pojęte urządzenia multimedialne – oglądają, grają, słuchają, piszą.
  • Poza konstrukcją kibelków powinniśmy się uczyć od Japończyków marketingu i promocji. Większość prostych produktów jest zaprezentowana w taki sposób, że wierzysz, że kupujesz coś niezwykle ekskluzywnego. Witryny sklepów często wyglądają tak, że trudno jest im się oprzeć, mimo, że nie ma się bladego pojęcia, czym jest sprzedawany produkt. Forma promocji w sklepach w dużych miastach nie jest za to godna podziwu. Kilku Japończyków wydziera się przez megafony, zachwalając super promocję. Latają po chodniku z dużymi tablicami z wypisanymi hasłami i zachęcają do wejścia do sklepu. Problem polega na tym, że sklepów jest na jednej ulicy kilka i chłopaki „trochę” się przekrzykują.
  • Cywilizacja japońska zużywa nieprawdopodobne ilości energii. Sama kolej i wszechobecna klimatyzacja zużywają pewnie więcej energii niż połowa Afryki. Kable elektryczne są wszędzie i często niekorzystnie wpływają na wizerunek miast. Japończycy odkupują od innych państw  limity na emisję dwutlenku węgla – nasza planeta pewnie nie jest specjalnie zachwycona rozwojem technologicznym Japonii. Nadrabiają to bardzo rzetelną segregacją śmieci.

  • Kwestia jedzenia – to też trudny temat. Wegetarianin nie będzie uszczęśliwiony, królują ryby i mięso, owoce morza w mniejszym stopniu, jajka, makarony i ryż. I to wszystko jak dla nas w dziwnych, mało szczęśliwych kombinacjach. Sałatki są bardzo mało popularne, warzywa i owoce bardzo drogie. Paulinie zostawało żywienie się słodkościami. A tych Japończycy mają dużo, niestety ze względu na wyśrubowane ceny my żywiliśmy się tymi mniej wyrafinowanymi. W sekcji jedzenie trzeba też jeszcze wspomnieć o jednej ciekawostce. Z  problemem tłumaczenia klientowi, z czego składa się potrawa, Japończycy poradzili sobie w sposób bardzo osobliwy. Wszędzie królują plastikowe modele jedzenia. Wszystko poprzez dania główne, po desery i drinki ma swój plastikowy odpowiednik wystawiony w witrynie knajpy, restauracji, jadłodajni. Teoretycznie działa świetnie, uniwersalnie w każdym języku świata, nas jednak te modele do jedzenia za bardzo nie kusiły.

Plastikowe modele

  • Duże miasta japońskie są wielo poziomowe – kilka poziomów pod ziemią i kilka nad ziemią. Na poszczególnych poziomach jeżdżą pociągi, samochody oraz przemieszczają się piesi. Każdy metr kwadratowy miasta jest wykorzystany w 400%.

Budynek w Osace

  • Japończycy to zboki :) W sklepach z są zawsze lady pełne pornograficznych gazetek. Nie to żebym je jakoś przeglądał, ale przez przypadek raz trafiła taka w moje ręce ;) i w środku działy się rzeczy niesłychane. Najśmieszniejsze jest to, że najczęściej zamiast zdjęć są obrazki w stylu mangi. Na okładkach królują dziewczęta, które na nasze oko nie zdmuchiwały jeszcze 15 świeczek. No i z drugiej strony te Gejsze. Faceci płacą po kilka tysięcy złotych za to żeby przez kilka godzin obsługiwała ich kobieta ubrana i umalowana jak lalka (przepraszam, ale z mojego punktu widzenia te panie są mało kobiece). Kontakt fizyczny nie występuje – tylko kulturalna rozmowa. Nie taniej byłoby pójść pogadać do biblioteki? ;)
  • Rozpisaliśmy się o Japonii w samych superlatywach, ale trzeba też wspomnieć o pewnych minusach. Japończycy, nawet młodzi mówią bardzo niewiele po angielsku, a często nic a nic. No i jednak w całym tym ułożeniu, doskonałej kulturze i uprzejmości czasem, nie zawsze, brakowało nam charakteru, odrobiny emocji i żywych reakcji. Pod tym względem bliższa jest nam Hiszpania :)

No to, Kioto!

1 comment

Kioto było ostatnim przystankiem na naszej trasie podróży przez Japonię. I na szczęście zaplanowaliśmy tam 3 dni „postoju”. „Postój” to nienajlepsze słowo, bo 3 dni wśród atrakcji miasta przypominały raczej slalom. Słysząc o świątyniach dawnej stolicy cesarstwa i siedziby dworu, nie przypuszczaliśmy, że może być ich tak wiele i do tego rozrzuconych po okolicznych wzgórzach.  I że wiele z nich będzie od nas wymagało ponad godziny na dotarcie, czasem kilku godzin wspinaczki, długich marszy i wiele cierpliwości, bo upał zaczął nam doskwierać. Było około 35° C, słońce prażyło, a po kilku godzinach pracy  nasze nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Wystąpił pierwszy wakacyjny kryzys, ale na szczęście Kioto miało nas czym zaskoczyć.

Po pierwsze różnorodność, nigdzie wcześniej nie spotkaliśmy tak różnorodnych w stylu architektonicznym i zastosowaniu świątyń. Np. Inari Taisha to ciąg bram Tori wijących się wśród wzgórz na długości 4 km. Jak sprytnie podpatrzyliśmy, Tori można sobie wykupić (cena zależy od wielkości i lokalizacji na terenie świątyni) i postawić zapewne w jakiejś zbożnej intencji. (Rozważaliśmy zakończenie podróży i kupno Tori. Tylko nie mieliśmy pewności, czy pozwolą nam wygrawerować inskrypcje po polsku, a tak po japońsku to głupio nie wiedzieć nawet, co się wypisuje dla potomnych.) Dlatego jedne z bram są intensywnie pomarańczowe, te świeżo postawione, a inne są już mocno nadgryzione (dosłownie) zębem czasu.

Ginkakuji Temple to z kolei skromna świątynia, dawna rezydencja oficjela, położona w przepięknym ogrodzie. W pamięci zapadną też Złoty Pawilon w świątyni Kinkaku, bambusowy las na tyłach światyni Tenryuji i kolorowa Heian Temple, zbudowana w połowie XIX wieku jako miniatura pałacu cesarskiego z okresu Heian. Wymieniamy jedynie połowę z kompleksów, które odwiedziliśmy, a zaledwie kilka procent tych, które można zobaczyć wokół Kioto. Łatwo więc sobie wyobrazić, że Kioto to raj dla historyków Japonii.

Ale o dziwo nie tylko. Dla nas to chyba też jedyne miejsce, gdzie można było posmakować autentycznej atmosfery dawnej Japonii: mnóstwo doskonale zachowanych uliczek, klimatycznych nadrzecznych knajpek, dzielnica gejsz Gion, w sercu której mieszkaliśmy i przepiękna klimatyczna uliczka Shinbashi, gdzie nad rzeką wśród płaczących wierzb przez okna można było podglądać gejsze serwujące herbatę gościom. Co do gejsz, to też warto wspomnieć, że Shinbashi to jedyne swego rodzaju miejsce, gdzie popołudniu można spotkać spieszące się na spotkania wystrojone gejsze lub ich uczennice maiku. I my mieliśmy to szczęście – nawet dwukrotnie! Swoją drogą to niesamowite, jak one wytrzymują w tych wymyślnych upięciach, grubej warstwie białego makijażu i japonkach wysokości co najmniej 12-15 cm.

Widok spacerującej tuż obok gejszy jest przeżyciem, ale Kioto zaskoczyło nas też największą liczbą współczesnych Japonek ubranych w tradycyjne kimona. Tylu piękne ubranych Japonek i Japończyków jak dotąd nie widzieliśmy. Tradycyjny strój, mocny makijaż i starannie upięta fryzura to widać ich sposób na zwiedzanie świątyń (większość z nich to japońscy turyści). Czego to ludzie nie zrobią, by strzelić dobrą fotkę :) Coś na ten temat wiemy, przez te ostatnie dni, zrobiliśmy dużo za dużo zdjęć.

Nara

2 comments

Następnego dnia wyruszyliśmy do Nary – pierwszej stolicy Japonii i siedziby dworu cesarskiego. Po zakwaterowaniu się w naszym supersympatycznym hostelu, wypożyczyliśmy rowery i ruszyliśmy na podbój miasta.

Nara okazała się być mekką danieli. Zwierzęta są wszędzie, na każdym rogu, w każdym parku, na każdym kawałku zieleni. Są równie bezczelne jak te z Miyajimy, a jest ich dużo, dużo więcej. Tak więc pedałując sobie między zwierzętami, dotarliśmy do kilku kompleksów świątynnych, min. największej drewnianej świątyni świata- Todai-ji – z ogromnym 16,2-metrowym posągiem Buddy. Co ciekawe, dzisiejszy budynek to tylko 2/3 oryginalnej wielkości. Trudno wyobrazić sobie oryginał, choć makiety wystawione wewnątrz świątyni działają na wyobraźnię.

A pod koniec wyczerpującego dnia, zatrzymaliśmy się na odpoczynek w parku. Mieliśmy w spokoju zjeść ciasteczka, ale jak widać po zdjęciach Tomka, był to nienajlepszy pomysł.

Drugi dzień w Narze miał być leniwy i odpoczynkowy, ale właściciel polecił nam wypad do spokojnej, zaszytej w lesie świątyni Mouro-ji niedaleko od Nary. Niedaleko okazało się pojęciem względnym: 2 pociągi i przejażdzkę autobusem dalej znaleźliśmy się w górach, na terenie kompleksu, którego świątynie wiły się wśród stromych stopni i wielkich sekwoi ku szczytowi góry. Trochę nas ta wspinaczka zmęczyła, ale czasu na odpoczynek nie było, bo lada moment odjeżdżał ostatni tego dnia autobus.

Picasa ciągle nie działa. Wrzucamy zdjęcia dotyczące ostatniego wpisu w innej formie. Zobaczymy jak to zadziała. Żeby wyświetlić pokaz slajdów trzeba kliknąć na link „[View with PicLens]”

Hiroszima – trzeba przyznać, że A-bomb Dome, szkielet budynku, który znajdował się tuż pod epicentrum eksplozji bomby atomowej, to dość przygnębiający widok. Podobnie zresztą, jak wizyta w muzeum Hiroszimy, gdzie pani wolontariuszka przewodnik podpytała nas, czy znamy 2 miejsca związane z II Wojną Światową, które jako jedyne wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Są tą A-bomb dome i Oświęcim – cudze chwalicie, swego nie znacie.

W muzeum można było poczytać o politycznym zapleczu ataku Amerykanów na Japonię (pierwotnie bomba miała spaść na Niemcy), technicznych sprawach związanych z bombami jądrowymi, obejrzeć przedmioty, które przetrwały wybuch (zegarki zatrzymane na 8.15-godzina wybuchu 6 sierpnia 1945), zdjęcia, makiety i manekiny przedstawiające osoby poparzone przez wybuch (temperatura w odległości kilku kilometrów od wybuchu sięgała 3000 stopni). I tak np. dowiedzieliśmy się, że najsilniejsza bomba atomowa zdetonowana przez Rosjan miała siłę ponad 3000 razy większą od tej w Hiroszimie – kilkukrotnie więcej niż wszystkie tradycyjne bomby i pociski użyte podczas całej II Wojny Światowej. Rosjanie skonstruowali bomby o kilkukrotnie większej sile, ale nie mogli ich testować ze względu na skażenie środowiska. Rosja ma obecnie około 16 000 głowic nuklearnych.  Jedna głowica mogłaby zrównać z ziemią 1/3 Polski. Pomyśleliśmy sobie, że może to i lepiej, że Kaczyński nie został prezydentem ;)

Jednak w całym tym wspominaniu był jasny promyk, to Children’s Peace Memorial Monument w Memorial Park. To pomnik dziewczynki Sadako, która w latach 50-tych zachorowała na białaczkę (bardzo częsty efekt uboczny promieniowania atomowego) i w szpitalu  postanowiła ułożyć  1000 żurawi  origami. Zgodnie z japońskim przysłowiem gwarantuje to spełnienie życzenia- ona chciała wyzdrowieć.  Sadako nie zdążyła, ale pracę dokończyli za nią jej szkolni koledzy. Od tamtej pory z całej Japonii wycieczki szkolne zwożą pod pomnik tysiące żurawi origami, ku pamięci dzieci poległych w trakcie wojny i na skutek promieniowania. Mieliśmy szczęście, trafiliśmy właśnie na taką wycieczkę.

Po krótkiej podróży pociągiem i promem dotarliśmy z Hiroszimy do wyspy Miyajima. Miejsce znane jest z pięknej świątyni i słynnej wielkiej Torii. Poza wielkością wyróżnia się tym, że w czasie odpływu można wokół niej spacerować, a w czasie przypływu żeglować. Tutaj też pierwszy raz w Japonii spotkaliśmy się z danielami. Później towarzyszyły nam jeszcze kilka razy. Zwierzęta są całkowicie oswojone i są bardzo ciekawe kontaktu z turystami z jednego błahego powodu – ŻARCIE! Są natrętne i bezczelne, ale również rzecz jasna „słodkie”. Zjedzą wszystko, co im się da, lub co zdołają sobie wyrwać – jeden spałaszował mapę. W dalszej części podróży, że w ich otoczeniu lepiej nie wyciągać jedzenia, bo natychmiast otoczy cię stado głodnych rogaczy.

PS:  Jesteśmy już w Chinach w Shanghaiu – przylecieliśmy dzisiaj z Osaki. Planowaliśmy nadrobić zaległości blogowe z ostatnich dni w Japonii, ale mamy mały kłopot – wygląda na to, że Chińczycy cenzurują internet. Nie działają takie serwisy jak Youtube, Facebook no i co gorsza Picasa, Web Album – usługa z której korzystamy przy dodawaniu galerii zdjęć. Jutro spróbujemy to jakoś obejść. Jeżeli ktoś ma jakieś pomysły jak wykiwać chiński rząd dajcie znać (coś z proxy pewnie można zrobić).

Osaka

2 comments

Tego dnia mieliśmy zarezerwowane bilety do Hiroshimy. Rano na stacji okazało się jednak, że na naszej trasie wykoleiły się dwa pociągi i shinkanseny do Hiroshimy są wstrzymane. Siła wyższa – do Hiroshimy pojedziemy jutro, a ten dzień spędzimy w Osace. Choć trzeba przyznać, że takie niezorganizowanie ze strony Japończyków bardzo nas zaskoczyło :)

Była 7:40 rano i cały dzień przed nami, więc  na początek pojechaliśmy do Himeji Castle. To jedyny taki zamek, średniowieczny można by rzecz,  zachowany w oryginale. Nie przeszedł zbyt wielu wojen.

Niestety, jak się okazało na miejscu, zamek jest akurat restaurowany (do stycznia 2011) i zamiast pięknych zdobień głównej wieży mogliśmy podziwiać znakomite japońskie rusztowania – zauroczyły nas pręty, deski i folie po stokroć solidniejsze i atrakcyjniejsze od tych polskich ;) Ale nie było tak źle, tylko front jest przesłonięty, reszta zamku jest już pięknie wybielona, a i turystów było w związku z tym sporo mniej :)

Drugą połowę dnia spędziliśmy w Osackim oceanarium – ponoć jedno z największych na świecie. Rybek na szczęście nikt nie restaurował – było super. Akwarium składa się z 8 poziomów. Zaczyna się od lądu znajdującego się na najwyższym poziomie – oglądamy tam skaczące delfiny i karmienie różnych fokopodobnyuch stworzeń. Później postaramy się umieścić filmy z oceanarium.

Z każdym kolejnym poziomem schodzimy w głąb oceanu. Przez wielki panoramiczne szyby oglądamy wielkie płaszczki i różne rodzaje rekinów. Na samym dnie są olbrzymie kraby wyglądające jak alieny z innej planety.

Po akwarium wskoczyliśmy jeszcze na wielki diabelski młyn (ponoć największy na świecie). Trochę się spóźniliśmy na zachód słońca, ale widoki i tak były świetne – szczególnie, że byliśmy w jednej z dwóch pełni przeszklonych kabin. Mogliśmy podziwiać to co przed nami, nad nami oraz pod nami – dla osób z lękiem wysokości niewskazane.

Tego dnia odkryliśmy też sklep, w którym wszystko jest po  105 jenów (około 4 PLN). Ciekawa sprawa. Jest to sieć dostępna w całej Japonii. Nie mają tam takiego badziewia jak u nas w tego typu nielicznych sklepach. Można tam kupić wszystko – niektóre sklepy mają trzy kondygnacje. No i uradowani w końcu zakupiliśmy długo polowane japonki :)

GALERIA ZDJĘĆ – OSAKA

Przyjechaliśmy do Nikko po południu. Po drodze pogoda była piękna, miła odmiana po Asahidake, ale… wjechaliśmy na stację i zanim pociąg zdążył się zatrzymać, zaczęło lać. I bardzo dobrze. Dzięki temu zatrzymaliśmy się w Guest Housie znajdującym się 300 metrów od stacji kolejki JR. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Urocze miejsce i przeeeesympatyczni właściciele.

Popołudnie spędziliśmy leniwie, wypoczywając podczas zakupów, prania i przygotowywania europejskiego obiadu (tego typu prace są dla nas jedyną formą odpoczynku od tego monotonnego zwiedzania ;) Spaghetti z pomidorami, tuńczykiem i parmezanem okazał się hitem wśród japońsko-amerykańskich biesiadników. Kolejnego dnia rano powróciliśmy do naszych codziennych obowiązków i wyruszyliśmy na podbój pięknego kompleksu świątyń w Nikko.

Wygląda na to, że monsun się skończył – Japońskie słońce zaczęło nam przyświecać. Wieczorem spotkała nas miłą niespodzianka. Nasza gospodyni zaproponowała nam sesję zdjęciową w kimonach. Jej znajoma ma sklep z kimonami i potrzebowała zdjęć na stronę internetową. Zazwyczaj turyści za taką przyjemność słono płacą, ale my załapaliśmy się na nią w ramach prezentu ślubnego ;) Początkowo podszedłem do tematu bardzo ochoczo, gdyż zrozumiałem, że tylko Paulina będzie pozować. W sklepie z kimonami okazało się, że byłem w błędzie. Nas oboje ubrano w japońskie wdzianka. Spotkaliśmy jeszcze Francuza, który mieszkał w naszym hostelu – siłą rzeczy został wciągnięty do całego przedsięwzięcia. Zapakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy do studia fotograficznego. Zostaliśmy wyposażeni w atrybuty (parasolka, katana), a Paulina wystąpiła dodatkowo w ślubnym kolorowym płaszczu. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze przy słynnym moście Nikko, gdzie dokończyliśmy sesję w blasku księżyca :) Było super! Efekty możecie zobaczyć w galerii na końcu postu. Można je też będzie podziwiać na jakiejś japońskiej stronce, jak odkryjemy na jakiej, damy znać ;)

Ten dzień był jeszcze błogi z innego względu, zwłaszcza dla Pauliny, właściciele hostelu skierowali nas do taniego sklepu z warzywami i owocami, więc wieczór upłynął pod znakiem pysznej sałatki warzywnej i różnych owoców. A wspominamy to, bo jedynej rzeczy, której Japonii brakuje to owoców i warzyw, jest ich jak kot napłakał, a jak już cudem znajdziecie sklepik z owocami to piękne opakowane jabłuszko kosztuje 7 zł, a jeden banan 3 zł. Nawet warzywa (ogórki, pomidory) są drogie i niepopularne. Dziwny to kulinarnie naród, a mimo tego taki zdrowy. Ryby jednak robią swoje.

Kolejnego dnia pojechaliśmy do Chuzenji-onsen. Obejrzeliśmy wodospad Kegon Falls, pospacerowaliśmy nad jeziorem – jest na tyle malownicze, że co chwilę natykaliśmy się na posesje ambasadorów różnych krajów. Włosi udostępnili swoją dla turystów. Uznaliśmy, że po powrocie zmieniamy branżę i któreś z nas zostaje ambasadorem. Ambasador raz na rok ma pewnie coś do roboty poza siedzeniem w swojej rezydencji, więc pewnie wybór padnie na Paulinę. Współtowarzysz ambasadora obija się przez okrągły rok 24h na dobę, a korzysta ze wszystkich przywilejów – mnie to odpowiada.

Po południu pojechaliśmy do Utsonomiyi i wsiedliśmy w japoński pocisk pędzący do Osaki.

GALERIA ZDJĘĆ – NIKKO

GALERIA ZDJĘĆ – CHUZENJI-ONSEN

GALERIA ZDJĘĆ – SESJA W KIMONACH

Wybaczcie kilkudniową przerwę, ale ostatnie dni spędziliśmy w najmniej ucywilizowanym regionie Japonii – w Parku Narodowym Daisetsuzan.  Z Hakodate pojechaliśmy do Sapporo, stamtąd do Asahikawa i dalej do Asahidake. Żeby porównać do polskich realiów napiszemy, że Sapporo to taki Kraków, Asahikawa to Zakopane, a Asahidake to zakopiańskie Murzasichle – tyle, że dwa razy mniejsze, a dystanse między nimi  6 razy dłuższe. Cała miejscowość to kilka hoteli i schronisko, w którym mieliśmy się zatrzymać. Schronisko okazało się jednak nieziemsko drogie, więc zdecydowaliśmy się zrobić chrzest namiotu (cena za osobę w schronisku 9 000 Jenów = 320 zł, na polu namiotowym 500 Jenów). Matka natura potraktowała chrzest dość dosłownie i przez całą noc polewała nas systematycznie strumieniem wody. Namiot przetrwał. Rano pogoda również nie rozpieszczała, jednak poprawiło się na tyle, że postanowiliśmy zdobyć najwyższy szczyt wyspy Hokkaido – Asahi-dake, 2291m. Góra różni się od Rys głównie tym, że jest aktywnym wulkanem i gdzieniegdzie wypluwa strumienie dymu i pary, otumaniając zapachem siarki. Pomimo tego na szczyt weszliśmy bez większych problemów.

Na szczycie

Niesamowite, że pomimo różnic kulturowych pewne zwyczaje są uniwersalne – podobnie jak w Polsce turyści na górskich szlakach, pozdrawiają się mówiąc „dzień dobry”. Brzmi to bardziej jak „konnicziła”, ale z grubsza chodzi o to samo.  Na szlaku nie spotyka się pań w pantofelkach, jak na Świnicy. Wszyscy mają profesjonalny sprzęt – markowe buty, plecaki, spodnie, kurtki, czapeczki, rękawiczki, kijki, paski, kompasy, sznurowadła itp. Z naszym ekwipunkiem czuliśmy się jak śmondasy.

Po trudach całodniowej wędrówki spędziliśmy trochę czasu w jednym z licznych w Japonii Onsenów (kliknijcie na link żeby zobaczyć, co to). Kąpiel w gorącej wodzie była błoga.

Kolejna noc była jeszcze mocnej zakrapiana niż poprzednia. Pod namiotem stała woda w związku z czym spało się niczym na łóżku wodnym. Około 05:00 mieliśmy już spakowane i zabezpieczone wszystkie rzeczy – byliśmy gotowi do ewakuacji. Namiot zdał jednak egzamin. Co do kempingu dodam jeszcze, że na każdym kroku byliśmy ostrzegani przed wizytą niedźwiedzi, których w tym dzikim regionie jest dużo. Pole namiotowe było w lesie i nie miało ogrodzenia. Dodatkowo w łazience wisiała kartka ostrzegająca przed lisami, które mogą zniszczyć namiot szukając pożywienia. Ponoć nie przeszkadza im obecność człowieka i nie sposób ich przepędzić.

Wypadałoby w tym miejscu opisać jakąś sensacyjną historię spotkania z dzikimi bestiami, co by trochę urozmaicić bloga, jednak poza powodzią nic więcej nas w nocy nie nawiedziło.

Z Ashakidake udaliśmy się w drogę powrotną na południe. Po drodze zatrzymaliśmy się w Hakodate, gdzie nad morzem odbywał się akurat festiwal sztucznych ogni. Było super. Paulina podziwiała przystojnych, wystrojonych Japończyków, a ja… oglądałem sztuczne ognie – i tej wersji się trzymajmy ;)

Festiwal sztucznych ogni

GALERIA ZDJĘĆ – Japońskie Tatry

Ruszyliśmy się z Tokio. jeszcze nie wszystko tam zbadane, poznane, ale liczymy jeszcze na przystanek w stolicy w drodze powrotnej na południe. Tymczasem gdy Tokio żegnało nas przepięknym słońcem, my wsiedliśmy w pociąg, który zabrał nas na Hokkaido – najdalej na północ wysuniętą wyspę Japonii. Można się stąd dostać na oddalone o kilkadziesiąt kilometrów wyspy należące do Rosji. Pierwszym przystankiem jest Hakodate. Malowniczo położona na półwyspie nad północnym Pacyfikiem dawna osada rybacka. Widać tu trochę wpływów zagranicznych, są 2 prawosławne kościoły, kościółek katolicki i piękna świątynia shintu. Poza tym są też dawne magazyny rybackie, dziś przerobione na knajpki, gdzie znów łamiąc zasadę oszczędności, zjedliśmy przepyszną kolacyjkę z owoców morza.  Główną atrakcją miasta jest jednak Mt. Hakodate, górująca nad miastem góra, na którą można wjechać kolejką. Dla Japończyków największą atrakcją jest zrobienie sobie zdjęcia z góry nocą z widokiem na rozświetlone miasto, dlatego gdy przyjechaliśmy tam przed 6-tą na górze było kilka osób, gdy odjeżdżaliśmy sporo po 7-tej były już tłumy. A propos Japończyków i Hokkaido to rzuca się w oczy, że jesteśmy tu jedynymi podróżującymi białymi, gdziekolwiek nie pójdziemy jest mnóstwo turystów japońskich, ale białych prawie wcale. Nocowaliśmy w uroczym pensjonacie w pokoju ze świetnym widokiem.

Widok z okna

Do tego przesympatyczny manager hotelu, który przed odjazdem zaoferował się zawieźć  nas na stację kolejową. Za darmo, no może za jeden uśmiech :) Piszę to, bo to tutaj niezwykłe. Nie ma napiwków, bakszyszy, żadnych drobnych tipów, a czy to w restauracjach, czy w hostelu, czy w sklepie, czy w przydrożnej knajpce, każdy jest przemiły, usłużny i stara się być bardzo pomocny.

Hakodate wykorzystaliśmy też jako bazę wypadową do Omuna Quasi National Park- 20 minut pociągiem z Hakodate. Park to teren dwóch jezior otaczających wulkan Komaga-take z charakterystycznym szpiczastym szczytem. W piękny dzień widoki muszą być genialne, my mieliśmy widoki zmienne, na początku niebo było trochę zachmurzone, potem widoczność była coraz lepsza. W parku wypożyczyliśmy rowery i objechaliśmy jeziora dookoła, zatrzymując się w co bardziej malowniczych zatoczkach. Ogólnie super, zwłaszcza, że mogliśmy podpatrzeć Japończyków w swoim żywiole.

Trzeba przyznać, że niewiele im do szczęścia trzeba :)

GALERIA ZDJĘĆ – Wyspa Hokkaido

Kolej w Japonii jest fantastyczna. Samoloty zostają w tyle. Na torach królują tzw. Bullet Trains czyli japońskie „Shinkansen”. Oczywiście nie można nimi dojechać wszędzie, dostępne są tylko w większych miastach.

Nie wiem,  jak Japończycy to robią ale według rozkładu jazdy tych pociągów można nastawiać szwajcarskie zegarki. Nie mam na myśli tylko godziny odjazdu, ale także godziny przyjazdu. Przykładowo wyruszyliśmy z Tokyo o 12:56 (co do sekundy  zgodnie z rozkładem) i po przejechaniu 631,9 km zatrzymaliśmy się na stacji Hachinohe dokładnie o tej godzinie jaką mieliśmy na naszych biletach – co do sekundy. Pokonanie tego odcinka zajęło nam 3h i 7minut – nieźle biorąc pod uwagę, że po drodze było sporo stacji. Shinkanseny rozpędzają się maksymalnie do 300km/h. Wszystko jest świetnie zorganizowane. Na stacjach zaznaczone są miejsca, w których należy się ustawić, aby się znaleźć bezpośrednio przed wejściem do wagonu, wszędzie znajdują się strzałki i informacje, dodatkowo są specjalni Panowie, którzy wskazują kierunek, pokazują schody itd. To samo dotyczy metra i kolejki JR w Tokyo, których sieć jest nieco bardziej rozległa niż warszawskie metro.

Mapa linii JR w Tokyo

Mapa metra w Tokyo

Nie muszę chyba dodawać, że w pociągach jest czysto, cicho i przyjemnie. Zadbano o wszystkie szczegóły. Przykładowo, w drodze do  Hakodate nagle wszyscy wstali i zaczęli obracać swoje fotele, pokazując nam abyśmy zrobili to samo. Nacisnęliśmy odpowiedni przycisk i gotowe. Okazało się, że od danej stacji pociąg zaczął jechać w przeciwnym kierunku, a siedzenie tyłem do kierunku jazdy, jest dla niektórych niekomfortowe.

Pokonanie 630 km na skrzydłach zajęłoby nam prawdopodobnie więcej czasu – licząc transfery na lotniska oddalone od centrum miasta (kolej dojeżdża do samego centrum), zainstalowanie się w samolocie które zawsze trwa, oczekiwanie na bagaż itd. Dodatkowo w pociągu jest więcej miejsca, jest ciszej i można podziwiać widoki. No i zawsze (przynajmniej teoretycznie) można z niego wysiąść w każdej chwili – w samolotach niewskazane.

I jeszcze jedna ciekawostka. Pisząc tego posta przejeżdżamy właśnie pociągiem 100m pod dnem morza – 240m pod poziomem lustra wody.  Seikan Tunnel jest najdłuższym i najgłębszym tunelem podwodnym na świecie (w sumie ma 53,85 km, z czego połowa znajduje się pod morzem).

Kolej w Japonii ma jedną wadę. Jest droga. Zrobiliśmy dobry interes, kupując wcześniej JR Passy. Kosztowały co prawda około 1500PLN od osoby, ale zwróciły się nam już po pierwszych dniach. Pewnie dlatego można je dostać wyłącznie poza granicami Japonii. Biedni Japończycy muszą bulić.