Wreszcie dotarliśmy do Queenstown, mekki każdego podróżnika przemierzającego Nową Zelandię i światowej stolicy sportów ekstremalnych. Ponoć nazwa miasta wywodzi się od dawnej opinii, że Queenstown to miasto godne królowej (wówczas chodziło jeszcze o królową Wiktorię). Hmm, jakoś trudno mi wyobrazić sobie Elżbietę II odzianą w czerwony kombinezon wyskakującą z samolotu, albo w specjalnych portkach balansującą na pontonie. Ale niech będzie.
A wszelkiego rodzaju sporty ekstremalne to to po co każdy tu przyjeżdża. To w Queenstown wykonano pierwszy skok bungy jumping, niedaleko zaprojektowano pierwszy jet boat, a okoliczne skaliste góry oferują doskonałe warunki do paralotniarstwa. Do tego widoki tworzą malownicze tło dla skoków spadochronowych, a rwące wody rzeki Shotover nafaszerowane przełomami i kanionami zapewniają doskonałe warunki do raftingu i wycieczek jetboatem. Dodajmy do tego niezliczone wycieczki konne, wyprawy na quadach śladami bohaterów Władcy Pierścieni, downhill na rowerach, kajaki, pole do gry we frisbee-golfa – naprawdę trudno się w Queenstown nudzić. Chyba, że… komuś nie marzy się nic innego jak tylko nuda, nuda i nuda.
Skoro już mowa o zamiłowaniu do przygód i adrenaliny, my kontemplowaliśmy uroki Queenstown z perspektywy miękkiej kanapy i łóżka ogrzewanego elektrycznym kocem. Tak się złożyło, że akurat w Queenstown dopadł nas mały podróżniczy kryzys. Od kilku dni ciągle padało. Codziennie budziliśmy się w zimnym, wilgotnym samochodzie, w którym, z niewielką przerwą na Auckland, spaliśmy już nieprzerwanie od 5 tygodni. Po prostu mieliśmy dość. Dlatego po pierwszym dołującym poranku, gdy pogoda nie zachęcała nawet do wyjścia z łóżka, przenieśliśmy się do hostelu. Spaceshipa zaparkowaliśmy w garażu, a sami szybko zagnieździliśmy się gdzieś między kanapą, kuchnią i wyjątkowo przyjaznym telewizorem. Przez 2 dni nos wyściubialiśmy z pokoju tylko po to, by coś przekąsić, kupić upominki i wymienić kolejną część Trylogii Tolkiena. W niedzielę udało mi się też pójść na mszę do miejscowego kościoła anglikańskiego. Msza okazała się nie tylko zabawnym epizodem towarzyskim, ale też świetną lekcją historii. Była akurat niedziela Aotearoa, poświęcona pielęgnacji stosunków nowozelandzko-maoryskich, więc pastor barwnie opisał dzieje chrześcijaństwa w Nowej Zelandii. Okazuje się, że pierwsze kościoły chrześcijańskie na Północnej Wyspie zakładali wcale nie Europejczycy, a Maorysi, których zesłano wcześniej do pracy w Australii.
Super było znów się pojawić na mszy. Poza tym podoba mi się luz i intymna atmosfera takich niewielkich wspólnot. Pastor spóźnił się na mszę, gdyż jechał z innej parafii. Dzień wcześniej odbył się charytatywny kiermasz, na którym parafia zarobiła sporo pieniędzy. Pomocnicy żartowali z ambony, że pastor prawdopodobnie defrauduje ciężko zarobione przez wiernych pieniądze. Swoją drogą kiermasz był ciekawą inicjatywą – około 20 osób zebrało się na placu przed kościołem, handlując różnymi duperelami (stare sprzęty domowe, książki, ciasta, dżemy domowej roboty). W tle grała orkiestra, biegały dzieci, bawiły się szczeniaczki, latały białe gołębie, a wszyscy uśmiechali się do siebie szeroko – istna sielanka. Nam także udzieliła się ta atmosfera i do hostelu wróciliśmy obładowani ciastami domowej roboty. Pieniędzy uzbierało się na tyle dużo , że w ramach świętowania pod koniec mszy pastor zaprosił wszystkich na niedzielnego grilla.
Po mszy załapaliśmy się jeszcze na hucznie obchodzony finisz międzynarodowego rajdu samochodowego. Szampan lał się strumieniami, zadowoleni uczestnicy pozowali do kamer, a park w centrum miasta zamienił się na chwilę w barwną paradę zabłoconych rajdowych maszyn.
Podsumowując, te 2 dni to dokładnie to, czego było nam trzeba. Podładowaliśmy baterie, wygrzaliśmy się, nadrobiliśmy tolkienowe zaległości i popracowaliśmy nad blogiem. A jak tylko się rozpogodziło, ruszyliśmy poznawać okolice. W pobliżu Queenstown koniecznie trzeba zobaczyć przełom rzeki Shotover i przejść się wzdłuż jej brzegu, by zerknąć na schowane za szczytami wysokie kaniony. Nie można też ominąć Coronet Peak, skąd rozciągają się genialne widoki na całe Queenstown i okolice. Jak się okazało Coronet Peak to też najbardziej popularny punkt startowy dla paralotniarzy. Jednego z nich podrzuciliśmy nawet na szczyt. Kilka chwil później, pomachał nam na pożegnanie, krzycząc ‘bye’ i zeskoczył w siną dal. Mnie przypomniało się, jak skakaliśmy w Indiach. Paralotniarstwo to taki fajny, powolny sport. Niech sobie Tomek mówi, co chce, ale ja chyba wolę spokojną kontemplację krajobrazów, od superprzeciążeń w trakcie błyskawicznego spadku z jakimś przylepionym do ciebie kolesiem (nic nie ujmując mojemu tandemowi, był bardzo wyrozumiały).
Na koniec jeszcze krótka wizyta w Arrowtown, które na fali gorączki złota równie szybko rozkwitło w latach 60-tych XIX wieku, jak i kilkanaście lat później się wyludniło. Dziś dobrze zachowane miasteczko jest atrakcją turystyczną, a przyjezdni szukają tam głównie śladów dawnej chińskiej osady skupionej wokół kopalni złota.
Czas planowany na wizytę w Queenstown trochę nam się wydłużył. Trzeba było ruszać na południe. Fiordland słynie z gęstych mgieł, nieba zasnutego ciemnymi chmurami i rzęsistych deszczy. Ale co tam, z tak podładowanymi bateriami, byliśmy gotowi na wszystko. Niech się dzieje wola…
Comments