Browsing Posts published in Kwiecień, 2011

Bydło przyjechało do Argentyny razem z pierwszymi kolonizatorami z Europy. Skoro współczesna argentyńska krowa jest potomkiem prababki z Europy, jak to jest, że wołowina w tym kraju jest najlepsza na świecie, a jej smaku nie sposób opisać słowami?

Miejscowi mówią, że kluczem do sukcesu jest dieta. Argentyńskie krowy zajadają się wyśmienitą patagońską trawą pozbawioną wszystkich świństw (takich jak antybiotyki i hormony wzrostu), którymi faszerowane są amerykańskie i europejskie siostry. Dodajmy do tego duże otwarte przestrzenie, nieskazitelnie czyste powietrze, piękne widoki – czegóż krowa może chcieć więcej? Wszystko to przekłada się na jakość i smak. Ponoć mięso zwierzęcia umierającego w cierpieniach i stresie smakuje gorzej niż tego zabitego w „cywilizowany” sposób. Cóż… tutejsze krowy pod opieką lokalnych gauchos za dużo stresów w życiu nie mają… Nie to co owce w Nowej Zelandii… ;)

Po lekturze menu lokalnej parrilli (argentyński steak house) przeciętny nielatynoski konsument może być nieco zmieszany. Zamiast jednego steka wołowego znajdziecie tam co najmniej 10 różnych odmian wołowiny. W lokalnych „mięsnych” jest jeszcze gorzej. Na ścianach każdego sklepu wisi wizerunek krowy podzielonej na kilkadziesiąt segmentów. Obok znajduje się rozpiska, który z segmentów nadaje się do gotowania, grillowania, pieczenia, itd.

Każdy różni się smakiem, soczystością, konsystencją – niektóre smakują jak niebo w gębie, inne jak dwa nieba, a jeszcze inne jak trzy!

Ale pyszne mięso nie wystarczy – trzeba je jeszcze pysznie przygotować. I tu po raz kolejny Argentyna nie ma sobie równych. Barbecue jest rytuałem – odnoszę wrażenie, że każdy Argentyńczyk perfekcyjną sztukę grillowania ma zapisaną w genach.

Po pierwsze, do barbecue zawsze używa się tu węgla – nie tak jak np. w Australii blachy rozgrzanej palnikiem gazowym. Grille są wielkie, najczęściej domowej roboty – beczka, kilka prętów, łańcuch, spawarka i do roboty. Bardzo ważny jest precyzyjny system regulacji wysokości rusztu nad żarem – odpowiednia temperatura jest kluczem do sukcesu.

Polski grillowicz przygotowując karkówkę na grilla zawsze pamięta o marynacie – kotlety umaziane w dziesiątkach sosów i przypraw moczy się przez kilka godzin. W Argentynie za takie potraktowanie mięsa prawdopodobnie zostalibyście ukamieniowani. Tutaj na grilla trafia mięso „prosto od krowy” – żadnych przypraw. Wielkość grillowanego kawałka zależy od rodzaju wołowiny i ilości osób, ale najczęściej jest to jeden wielki kawał mięcha – 5, 7, 10 kilo nie stanowi problemu.

http://www.loupiote.com/photos_m/4462077258-meat-chorizo-barbecue.jpg

Wielkość kawałka decyduje o tym ile czasu będziemy grillować. Podstawowa zasada barbecue – zero pośpiechu! Odpowiednie rozgrzanie węgla i przygotowanie mięsa zajmuje dużo czasu, więc rytuał zaczynamy zanim poczujemy się głodni, tak aby pospieszające nas głodne brzuchy nie zaprzepaściły całej procedury. W USA czy Australii pokrojone steki grilluje się krótko w wysokiej temperaturze. Tutaj wołowina potrafi „dojrzewać” na grillu około 40 minut. Jedna z zasad mówi, że właściwa temperatura jest na tej wysokości, na której możemy trzymać dłoń przez 5 sekund zanim zacznie nas parzyć. Ale tutaj wchodzimy już w szczegóły, którymi poszczególne szkoły argentyńskie mogą się różnić.

A co z przyprawami? Jedynym „ciałem obcym” dodawanym do mięsa jest sól. Solimy w końcowym procesie grillowania lub na talerzu – sól sprawia, że mięso twardnieje i traci soczystość, a tego przecież nie chcemy.

Na koniec dodam, że przeciętny Argentyńczyk zjada około 70kg wołowiny rocznie, więc możemy chyba uznać ich za ekspertów i przy następnych weekendowym grillu spróbować argentyńskiej szkoły grillowania.

SMACZNEGO!

Po przeciwnej stronie granicy do Pucón leży górska miejscowość Bariloche – argentyńskie Zakopane pulsujące życiem przez okrągły rok. Teraz jest akurat szczyt letniego sezonu trekkingowego, więc postanawiamy spróbować swoich sił po argentyńskiej stronie Andów. Najpierw zatrzymamy się jednak w Villa La Angostura – mniejszym górskim miasteczku na trasie do Bariloche. Choć to dosłownie rzut beretem dotrzeć z Pucón do Bariloche wcale nie jest łatwo. W Osorno, gdzie mieliśmy sie przesiąść, pani proponuje nam 2 ostatnie tego dnia bilety, ale teraz jesteśmy w czwórkę :) Trudno, kupujemy więc miejscówki na kolejny dzień i ruszamy w poszukiwaniu noclegu. Osorno to wyjątkowo mało urodziwa miejscowość, więc szczęście, że nie utknęliśmy tu na dłużej. A o tym jak niewiele do tego brakowało przekonujemy się kolejnego dnia, gdy nasz autobus utknął na granicy i opóźnia się w nieskończoność. Kilka godzin później przemoczone pupy od mokrych foteli autokaru, przypominają nam, że jedziemy do Argentyny.

Villa La Angostura

Pisaliśmy już, że Argentyna nie zrobiła na nas ostatnio najlepszego wrażenia? Tym razem zaczęło się od cieknącego autokaru. Szczyt sezonu w Argentynie wciąż trwa, a Argentyńczycy zupełnie jak Chińczycy ubóstwiają swój kraj. Zaraz po przyjeździe do Villa la Angostura okazuje się więc, że wszystkie hostele są zabukowane, w prywatnych kwaterach brak wolnych łóżek, a kolejka do informacji turystycznej zapowiada godzinę czekania. Nie mamy wyjścia, bierzemy co dają, czyli poddasze w prywatnym domu jakiegoś spotkanego Argentyńczyka. Jak na złość taksówkarz odmawia zabrania 4 osób, więc po godzinie drałowania w deszczu z ciężkim plecakiem pukamy do drzwi. W środku pustka. Wezwany przez sąsiada właściciel przyjeżdża po pół godzinie wyraźnie wkurzony. Jak się okazuje pod naszą nieobecność, widząc nasze niezdecydowanie, zdążył już załatwić sobie kolejnych lokatorów. I to ilu? Dzielimy malutki domek z 8 osobami. O poddaszu na wyłączność możemy zapomnieć. Na szczęście ułagodzony właściciel przestaje buchać złością, po chwili z szerokim uśmiechem zaczyna nam nawet opowiadać historię swojego życia.

A okolice Villa la Angostura? Wejście do parku narodowego Los Arrayanes okazuje się nieziemsko drogie: 50 pesos dla obcokrajowców wobec 10-20 pesos dla Argentyńczyków. O nie, nie damy tak z siebie zedrzeć. Zadowalamy się więc widokiem jeziora Nahuel Huapi z pobliskich punktów widokowych. Z nieba siączy deszcz, na pocieszenie więc zaopatrujemy się w cały asortyment kakaowych pyszności. Villa la Angostura słynie z wyrobów czekoladowych. Witryny sklepowe kuszą słodkościami, a w co poniektórych można podejrzeć cukierników, przygotowujących pyszności :)

Z pełnymi brzuchami ruszamy więc do Bariloche. Nauczeni doświadczeniem zabukowaliśmy wcześniej nocleg. Tym razem nasze powitanie jest więc nieco bardziej przyjazne. Bariloche to piękna górska miejscowość po drugiej stronie jeziora Nahuel Huapi. Niczym Pucón słynie z licznych pobudzających adrenalinę atrakcji. Aż trudno się zdecydować. W końcu postanawiamy adrenalinę dostarczyć sobie sami. Na rowerach przemierzymy tzw. Circuito Chico, malowniczą 25-kilometrową trasę zataczającą pętlę wzdłuż półwyspu Llao-Llao. Nie obejdzie się oczywiście bez licznych odbić na punkty widokowe, leniwych przystanków na plaży na lunch, a także pysznego obiadu w położonym na trasie browarze. Ważone lokalnie piwo pyszne, tylko jak tu po nim wdrapać się z powrotem na rower? Stan i Tomek wydają się nim nie wzruszeni, więc i mnie udziela się adrenalina towarzysząca ostatniemu odcinkowi trasy. Tak bardzo, że niemal przegapiam metę i z wyraźną chęcią zaczynam pętelkę od nowa. Nie wiem, czy to już kwestia wprawy, czy motywujących współcyklistów, ale nie odczuwam zmęczenia.

Zmęczenie pojawi się za to dopiero kolejnego dnia, gdy z samego rana zwlekamy się z łóżka z misją szybkiego pakowania plecaków. Ruszamy w góry. Pierwszy patagoński trekking przed nami! Trasa prowadzi przez Refugios Grey i Jacob i kończy się po drugiej stronie gór, jakieś 5 kilometrów od drogi, która zabierze nas z powrotem do miasta. Według podanych czasów czeka nas co najmniej 6-9 godzin wędrówki dziennie. Na szczęście okazuje się, że Argentyna to nie Nowa Zelandia i czasy uda nam się znacznie skrócić.

Pierwszy odcinek trasy prowadzi wzdłuż jeziora Gutierrez. W oddali rozciąga się Bariloche, biało-szarawe gałęzie martwych drzew kontrastują z błękitem jeziora. Pięknie! A to dopiero sam początek.

Przez kolejne 3 dni spędzimy 2 noce pod rozgwieżdżonym patagońskim niebem, na brzegu lagun Tonchek i Jakob, przemierzymy kilkadziesiąt kilometrów, wdrapując się po żółtawych głazach, czołgając się po pionowych granitowych ściankach lub z dziecięcą frajdą ześlizgując się kilkaset metrów na sam dół doliny w wulkanicznym pyle. Kilkakrotnie przekroczymy wartką rzekę, o własnych siłach, bądź wspierając się na rozwieszonych linach, korzystając z okazji, by uzupełnić zapasy pitnej wody. Ale przede wszystkim będą to 3 dni obcowania z pięknem przyrody Cerro Catedral i doliny Casa de Piedra, a także mniejszych lagun Los Tempanos i Schmoll, 3 dni kontemplowania wszystkich odcieni błękitu napotkanych lagun i bezchmurnego nieba, a także nieskazitelnej bieli dryfujących gdzieniegdzie kawałków lodu.

Nad laguną Tonchek..

Jako, że pierwszego dnia głównie się wspinaliśmy, drugi dzień spędziliśmy w przepięknej wysokogórskiej scenerii, trzeciego dnia trzeba było zacząć schodzić. I to ten odcinek dał nam najbardziej w kość. Biorąc po uwagę wrodzoną niechęć Tomka do ciągnących się w nieskończoność dolin i moje pogarszające się z każdą minutą samopoczucie, ostatnie 21 kilometrów zdawało się nie mieć końca. Na szczęście na ostatnim odcinku 4 kilometrów zlitowała się nad nami wojskowa ciężarówka, która podrzuciła nas do drogi, skąd autobusem wróciliśmy już do Bariloche. I choć ten ostatni dzień na szlaku odchorowałam bólami mięśni i wysoką gorączką, było warto! 3 dni z dala od cywilizacji dały nam przedsmak piękna Patagonii. Złapaliśmy bakcyla, w patagońskich górach spędzimy jeszcze niejedną noc!

Villa La Angostura

Na rowerach w Bariloche

Treking w Bariloche

Po przeciwnej stronie granicy do Pucón leży górska miejscowość Bariloche – argentyńskie Zakopane pulsujące życiem przez okrągły rok. Teraz jest akurat szczyt letniego sezonu trekkingowego, więc postanawiamy spróbować swoich sił po argentyńskiej stronie Andów. Najpierw zatrzymamy się jednak w Villa La Angostura – mniejszym górskim miasteczku na trasie do Bariloche. Choć to dosłownie rzut beretem dotrzeć z Pucón do Bariloche wcale nie jest łatwo. W Osorno, gdzie mieliśmy sie przesiąść, pani proponuje nam 2 ostatnie tego dnia bilety, ale teraz jesteśmy w czwórkę J Trudno, kupujemy wiec miejscówki na kolejny dzień i ruszamy w poszukiwaniu noclegu. Osorno to wyjątkowo mało urodziwa miejscowość, wiec szczęście, że nie utknęliśmy tu na dłużej. A o tym jak niewiele do tego brakowało przekonujemy sie kolejnego dnia, gdy nasz autobus utknął na granicy i opóźnia się w nieskończoność. Kilka godzin później przemoczone pupy od mokrych foteli autokaru, przypominają nam, że jedziemy do Argentyny.

Foto villa

Pisaliśmy już, że Argentyna nie zrobiła na nas ostatnio najlepszego wrażenia? Tym razem zaczęło się od cieknącego autokaru. Szczyt sezonu w Argentynie wciąż trwa, a Argentyńczycy zupełnie jak Chińczycy ubóstwiają swój kraj. Zaraz po przyjeździe do Villa la Angostura okazuje się więc, że wszystkie hostele są zabukowane, w prywatnych kwaterach brak wolnych łóżek, a kolejka do informacji turystycznej zapowiada godzinę czekania. Nie mamy wyjścia, bierzemy co dają, czyli poddasze w prywatnym domu jakiegoś spotkanego Argentyńczyka. Jak na złość taksówkarz odmawia zabrania 4 osób, więc po godzinie drałowania w deszczu z ciężkim plecakiem pukamy do drzwi. W środku pustka. Wezwany przez sąsiada właściciel przyjeżdża po pół godzinie wyraźnie wkurzony. Jak się okazuje pod naszą nieobecność, widząc nasze niezdecydowanie, zdążył już załatwić sobie kolejnych lokatorów. I to ilu? Dzielimy malutki domek z 8 osobami. O poddaszu na wyłączność możemy zapomnieć. Na szczęście ułagodzony właściciel przestaje buchać złością, po chwili z szerokim uśmiechem zaczyna nam nawet opowiadać historię swojego życia.

Foto skok

A okolice Villa la Angostura? Wejście do parku narodowego Los Arrayanes okazuje się nieziemsko drogie: 50 pesos dla obcokrajowców wobec 10-20 pesos dla Argentyńczyków. O nie, nie damy tak z siebie zedrzeć. Zadowalamy się więc widokiem jeziora Nahuel Huapi z pobliskich punktów widokowych. Z nieba siączy deszcz, na pocieszenie więc zaopatrujemy się w cały asortyment kakaowych pyszności. Villa la Angostura słynie z wyrobów czekoladowych. Witryny sklepowe kuszą słodkościami, a w co poniektórych można podejrzeć cukierników, przygotowujących pyszności J

Z pełnymi brzuchami ruszamy więc do Bariloche. Nauczeni doświadczeniem zabukowaliśmy wcześniej nocleg. Tym razem nasze powitanie jest więc nieco bardziej przyjazne. Bariloche to piękna górska miejscowość po drugiej stronie jeziora Nahuel Huapi. Niczym Pucón słynie z licznych pobudzających adrenalinę atrakcji. Aż trudno się zdecydować. W końcu postanawiamy adrenalinę dostarczyć sobie sami. Na rowerach przemierzymy tzw. Circuito Chico, malowniczą 25-kilometrową trasę zataczającą pętlę wzdłuż półwyspu Llao-Llao. Nie obejdzie się oczywiście bez licznych odbić na punkty widokowe, leniwych przystanków na plaży na lunch, a także pysznego obiadu w położonym na trasie browarze. Ważone lokalnie piwo pyszne, tylko jak tu po nim wdrapać się z powrotem na rower? Stan i Tomek wydają się nim nie wzruszeni, więc i mnie udziela się adrenalina towarzysząca ostatniemu odcinkowi trasy. Tak bardzo, że niemal przegapiam metę i z wyraźną chęcią zaczynam pętelkę od nowa. Nie wiem, czy to już kwestia wprawy, czy motywujących współcyklistów, ale nie odczuwam zmęczenia.

Foto pailina

Zmęczenie pojawi się za to dopiero kolejnego dnia, gdy z samego rana zwlekamy się z łóżka z misją szybkiego pakowania plecaków. Ruszamy w góry. Pierwszy patagoński trekking przed nami! Trasa prowadzi przez Refugios Grey i Jacob i kończy się po drugiej stronie gór, jakieś 5 kilometrów od drogi, która zabierze nas z powrotem do miasta. Według podanych czasów czeka nas co najmniej 6-9 godzin wędrówki dziennie. Na szczęście okazuje się, że Argentyna to nie Nowa Zelandia i czasy uda nam się znacznie skrócić.

Pierwszy odcinek trasy prowadzi wzdłuż jeziora Gutierrez. W oddali rozciąga się Bariloche, biało-szarawe gałęzie martwych drzew kontrastują z błękitem jeziora. Pięknie! A to dopiero sam początek.

Foto drzewa

Przez kolejne 3 dni spędzimy 2 noce pod rozgwieżdżonym patagońskim niebem, na brzegu lagun Tonchek i Jakob, przemierzymy kilkadziesiąt kilometrów, wdrapując się po żółtawych głazach, czołgając się po pionowych granitowych ściankach lub z dziecięcą frajdą ześlizgując się kilkaset metrów na sam dół doliny w wulkanicznym pyle. Kilkakrotnie przekroczymy wartką rzekę, o własnych siłach, bądź wspierając się na rozwieszonych linach, korzystając z okazji, by uzupełnić zapasy pitnej wody. Ale przede wszystkim będą to 3 dni obcowania z pięknem przyrody Cerro Catedral i doliny Casa de Piedra, a także mniejszych lagun Los Tempanos i Schmoll, 3 dni kontemplowania wszystkich odcieni błękitu napotkanych lagun i bezchmurnego nieba, a także nieskazitelnej bieli dryfujących gdzieniegdzie kawałków lodu.

foto

Jako, że pierwszego dnia głównie się wspinaliśmy, drugi dzień spędziliśmy w przepięknej wysokogórskiej scenerii, trzeciego

Po przeciwnej stronie granicy do Pucón leży górska miejscowość Bariloche – argentyńskie Zakopane pulsujące życiem przez okrągły rok. Teraz jest akurat szczyt letniego sezonu trekkingowego, więc postanawiamy spróbować swoich sił po argentyńskiej stronie Andów. Najpierw zatrzymamy się jednak w Villa La Angostura – mniejszym górskim miasteczku na trasie do Bariloche. Choć to dosłownie rzut beretem dotrzeć z Pucón do Bariloche wcale nie jest łatwo. W Osorno, gdzie mieliśmy sie przesiąść, pani proponuje nam 2 ostatnie tego dnia bilety, ale teraz jesteśmy w czwórkę J Trudno, kupujemy wiec miejscówki na kolejny dzień i ruszamy w poszukiwaniu noclegu. Osorno to wyjątkowo mało urodziwa miejscowość, wiec szczęście, że nie utknęliśmy tu na dłużej. A o tym jak niewiele do tego brakowało przekonujemy sie kolejnego dnia, gdy nasz autobus utknął na granicy i opóźnia się w nieskończoność. Kilka godzin później przemoczone pupy od mokrych foteli autokaru, przypominają nam, że jedziemy do Argentyny.

Foto villa

Pisaliśmy już, że Argentyna nie zrobiła na nas ostatnio najlepszego wrażenia? Tym razem zaczęło się od cieknącego autokaru. Szczyt sezonu w Argentynie wciąż trwa, a Argentyńczycy zupełnie jak Chińczycy ubóstwiają swój kraj. Zaraz po przyjeździe do Villa la Angostura okazuje się więc, że wszystkie hostele są zabukowane, w prywatnych kwaterach brak wolnych łóżek, a kolejka do informacji turystycznej zapowiada godzinę czekania. Nie mamy wyjścia, bierzemy co dają, czyli poddasze w prywatnym domu jakiegoś spotkanego Argentyńczyka. Jak na złość taksówkarz odmawia zabrania 4 osób, więc po godzinie drałowania w deszczu z ciężkim plecakiem pukamy do drzwi. W środku pustka. Wezwany przez sąsiada właściciel przyjeżdża po pół godzinie wyraźnie wkurzony. Jak się okazuje pod naszą nieobecność, widząc nasze niezdecydowanie, zdążył już załatwić sobie kolejnych lokatorów. I to ilu? Dzielimy malutki domek z 8 osobami. O poddaszu na wyłączność możemy zapomnieć. Na szczęście ułagodzony właściciel przestaje buchać złością, po chwili z szerokim uśmiechem zaczyna nam nawet opowiadać historię swojego życia.

Foto skok

A okolice Villa la Angostura? Wejście do parku narodowego Los Arrayanes okazuje się nieziemsko drogie: 50 pesos dla obcokrajowców wobec 10-20 pesos dla Argentyńczyków. O nie, nie damy tak z siebie zedrzeć. Zadowalamy się więc widokiem jeziora Nahuel Huapi z pobliskich punktów widokowych. Z nieba siączy deszcz, na pocieszenie więc zaopatrujemy się w cały asortyment kakaowych pyszności. Villa la Angostura słynie z wyrobów czekoladowych. Witryny sklepowe kuszą słodkościami, a w co poniektórych można podejrzeć cukierników, przygotowujących pyszności J

Z pełnymi brzuchami ruszamy więc do Bariloche. Nauczeni doświadczeniem zabukowaliśmy wcześniej nocleg. Tym razem nasze powitanie jest więc nieco bardziej przyjazne. Bariloche to piękna górska miejscowość po drugiej stronie jeziora Nahuel Huapi. Niczym Pucón słynie z licznych pobudzających adrenalinę atrakcji. Aż trudno się zdecydować. W końcu postanawiamy adrenalinę dostarczyć sobie sami. Na rowerach przemierzymy tzw. Circuito Chico, malowniczą 25-kilometrową trasę zataczającą pętlę wzdłuż półwyspu Llao-Llao. Nie obejdzie się oczywiście bez licznych odbić na punkty widokowe, leniwych przystanków na plaży na lunch, a także pysznego obiadu w położonym na trasie browarze. Ważone lokalnie piwo pyszne, tylko jak tu po nim wdrapać się z powrotem na rower? Stan i Tomek wydają się nim nie wzruszeni, więc i mnie udziela się adrenalina towarzysząca ostatniemu odcinkowi trasy. Tak bardzo, że niemal przegapiam metę i z wyraźną chęcią zaczynam pętelkę od nowa. Nie wiem, czy to już kwestia wprawy, czy motywujących współcyklistów, ale nie odczuwam zmęczenia.

Foto pailina

Zmęczenie pojawi się za to dopiero kolejnego dnia, gdy z samego rana zwlekamy się z łóżka z misją szybkiego pakowania plecaków. Ruszamy w góry. Pierwszy patagoński trekking przed nami! Trasa prowadzi przez Refugios Grey i Jacob i kończy się po drugiej stronie gór, jakieś 5 kilometrów od drogi, która zabierze nas z powrotem do miasta. Według podanych czasów czeka nas co najmniej 6-9 godzin wędrówki dziennie. Na szczęście okazuje się, że Argentyna to nie Nowa Zelandia i czasy uda nam się znacznie skrócić.

Pierwszy odcinek trasy prowadzi wzdłuż jeziora Gutierrez. W oddali rozciąga się Bariloche, biało-szarawe gałęzie martwych drzew kontrastują z błękitem jeziora. Pięknie! A to dopiero sam początek.

Foto drzewa

Przez kolejne 3 dni spędzimy 2 noce pod rozgwieżdżonym patagońskim niebem, na brzegu lagun Tonchek i Jakob, przemierzymy kilkadziesiąt kilometrów, wdrapując się po żółtawych głazach, czołgając się po pionowych granitowych ściankach lub z dziecięcą frajdą ześlizgując się kilkaset metrów na sam dół doliny w wulkanicznym pyle. Kilkakrotnie przekroczymy wartką rzekę, o własnych siłach, bądź wspierając się na rozwieszonych linach, korzystając z okazji, by uzupełnić zapasy pitnej wody. Ale przede wszystkim będą to 3 dni obcowania z pięknem przyrody Cerro Catedral i doliny Casa de Piedra, a także mniejszych lagun Los Tempanos i Schmoll, 3 dni kontemplowania wszystkich odcieni błękitu napotkanych lagun i bezchmurnego nieba, a także nieskazitelnej bieli dryfujących gdzieniegdzie kawałków lodu.

foto

Jako, że pierwszego dnia głównie się wspinaliśmy, drugi dzień spędziliśmy w przepięknej wysokogórskiej scenerii, trzeciego dnia trzeba było zacząć schodzić. I to ten odcinek dał nam najbardziej w kość. Biorąc po uwagę wrodzoną niechęć Tomka do ciągnących się w nieskończoność dolin i moje pogarszające się z każdą minutą samopoczucie, ostatnie 21 kilometrów zdawało się nie mieć końca. Na szczęście na ostatnim odcinku 4 kilometrów zlitowała się nad nami wojskowa ciężarówka, która podrzuciła nas do drogi, skąd autobusem wróciliśmy już do Bariloche. I choć ten ostatni dzień na szlaku odchorowałam bólami mięśni i wysoką gorączką, było warto! 3 dni z dala od cywilizacji dały nam przedsmak piękna Patagonii. Złapaliśmy bakcyla, w patagońskich górach spędzimy jeszcze niejedną noc!

Foto pailina strum

dnia trzeba było zacząć schodzić. I to ten odcinek dał nam najbardziej w kość. Biorąc po uwagę wrodzoną niechęć Tomka do ciągnących się w nieskończoność dolin i moje pogarszające się z każdą minutą samopoczucie, ostatnie 21 kilometrów zdawało się nie mieć końca. Na szczęście na ostatnim odcinku 4 kilometrów zlitowała się nad nami wojskowa ciężarówka, która podrzuciła nas do drogi, skąd autobusem wróciliśmy już do Bariloche. I choć ten ostatni dzień na szlaku odchorowałam bólami mięśni i wysoką gorączką, było warto! 3 dni z dala od cywilizacji dały nam przedsmak piękna Patagonii. Złapaliśmy bakcyla, w patagońskich górach spędzimy jeszcze niejedną noc!

Foto pailina strum

Przylecieliśmy do RPA dwa i pół tygodnia temu i co tu dużo gadać, jest nam tu całkiem dobrze. Trzeba przyznać, że Afryka była dla nas dużym znakiem zapytania. Ciągle z różnych względów nie cieszy się ona dużym powodzeniem wśród podróżników. Spotkaliśmy na naszej drodze sporo osób podróżujących dookoła świata, lecz może 1 lub 2 odwiedziły w trakcie podróży „czarny ląd”. Internet oferował wiele sprzecznych informacji, z których wynikało, że kraje Afryki Południowej nie są do końca przystosowane do naszego stylu podróżowania.

Co więc zastaliśmy po przyjeździe? Nasz pierwszy przystanek to Kapsztad i jest to chyba najpiękniejsze miasto, które dotąd odwiedziliśmy. Pięknie położone, nad zatoką, a dokładniej nad kilkunastoma otoczonymi bialutkimi skałami zatoczkami. W tle wszechobecna Góra Stołowa, całkiem płaska niczym ścięta maczetą, do tego postkolonialna architektura, wiktoriańskie wille i palmy. Kapsztad cieszy oko. Zwłaszcza, że jest bardzo czysty. A w Ameryce Południowej nauczyliśmy sie już traktować czystość nieco relatywnie. No ale Kapsztad zasługuje na osobnego posta – więcej nieco później.

Przed przyjazdem nasłuchaliśmy sie niestworzonych historii o braku bezpieczeństwa i zalecenia, by po zmroku nie opuszczać hostelu. Hostel po zmroku czasem opuszczamy, ale samochodem po ciemku staraliśmy się nie jeździć. Jak na razie czujemy się bezpiecznie, ale… No właśnie, kosztem zamknięcia się w pewnej enklawie. Typowo czarnych, biedniejszych dzielnic raczej nie odwiedzamy, a po jednej przejażdżce pociągiem 3 klasy, kolejnym razem przesiedliśmy się już do klasy pierwszej.  Wybraliśmy taką drogę, bo trzeba przyznać, że zamykane na kraty puby, sklepy, duże biura, czy stacje benzynowe dają do myślenia. To pierwszy kraj, w którym, by dostać się do restauracji, czy wypożyczalni samochodów, należy użyć domofonu.

Jednocześnie spotykani dotąd ludzie okazują nam niezwykłą serdeczność, zwłaszcza czarni. Są bardzo otwarci, ciepli i na każdym kroku zagadują, szukając kontaktu. Czasem tylko zaczepiają nas na ulicy z prośbą o pieniądze, ktoś prosi o kupno steka w supermarkecie. Staramy się nie dawać pieniędzy, raczej kupować drobiazgi od miejscowych artystów, dawać drobne pilnującym parkingi, wspierać każdą chęć pracy. Ma się wrażenie, że wszędzie, gdzie biały człowiek przybył ze swoją ‘misją’ cywilizacyjną, główną ‘zdobyczą’, którą po sobie zostawił jest nauka żebractwa. Tak to już jest, że zamiast inwestować w Afrykę, nauczyliśmy się dawać im pieniądze.

Tak fakt, Afryka kojarzy się głównie z potrzebą pomocy biedniejszym i bardziej poszkodowanym. Z taką misją przybywają tu wciąż europejscy, czy amerykańscy wolontariusze. A biali obywatele RPA? No właśnie, naszym zdaniem oni już takiej potrzeby pomocy nie widzą. Niestety RPA nie otrząsnęło się jeszcze w pełni po apartheidzie. Jego spuścizna to miedzy innym wciąż obecna segregacja rasowa w pracy. Na stacjach benzynowych, w supermarketach, fast foodach czy przy robotach drogowych pracują niemal wyłącznie czarni. Na ulicach nie widać mieszanych par, mulatów, a granice między dzielnicami i klasami w pociągach wciąż przebiegają według koloru skóry. W sumie nie ma w tym nic dziwnego. Trudno przesiedlić całe rodziny i „wymieszać” społeczeństwo w ciągu zaledwie 15 lat. Najtrudniej jednak będzie zmienić zaściankową mentalność afrykanerskiej społeczności o farmerskich korzeniach. A w ich myśleniu różnice miedzy czarną, a białą rasą są wciąż nie do pogodzenia. Spotkaliśmy się z całkiem niedorzecznymi argumentami. Dowodem na wyższość Afrykanerów miał być na przykład fakt, iż tylko biali kupują białe samochody, bo do białego lakieru nie trzeba dopłacać. Czarni nie liczą się z pieniądzem i chętnie trwonią kasę na wybrany kolor lakieru. No cóż…

Nie oznacza to jednak, że mieszkańcy RPA to same twarde głowy. W kwestiach takich jak homoseksualizm potrafią być bardzo tolerancyjni. Tylu takich stereotypowo zniewieściałych mężczyzn w jednym miejscu jeszcze nie spotkaliśmy i to zarówno białych jak i czarnych. Ulicami wędrują drag queens, dumnie obnosząc sie ze swoją kobiecością, a spotykane lesbijki głośnią mówią o swojej orientacji.

Czarnych Afrykańczyków pozytywnie wyróżnia jeszcze jedna cecha: muzykalność. Wygląda na to, że mają ją w genach. Odkąd przyjechaliśmy towarzyszą nam radosne afrykańskie rytmy, podśpiewywanie pod nosem w trakcie pracy i podrygiwanie biodrami. Z reszta kto by nie podrygiwał, mając taaaaaakie biodra ;) Malutka wioska w Lesoto ma chór, którego nie powstydziłaby się warszawska metropolia, a msza w kościele przemienia sie w podrygiwany koncert. Nasze osobiste odkrycie to młoda, kapsztadzka grupa Freshly Ground i ich najnowszy album: Radio Africa.

Poza tym jak oni pysznie gotują. Jesteśmy tu od ponad 2 tygodni i czego byśmy nie zamówili: owoce morza, dania wegetariańskie, a nawet fast foody dostajemy talerz pełen smaków. Co za ulga po moim stałym południowoamerykańskim jadłospisie: frytki z sałatką.

Miłym zaskoczeniem  były też ceny. Koszty utrzymania są porównywalne do polskich, czasem niższe. Do tego w Kapsztadzie możliwe okazuje sie nawet couchsurfingowanie w hostelu, a zabytkowy jaguar może być wasz za jedyne 11 tysięcy złotych :)

A jak to jest z tym backpackerskim stylem podróżowania? Otóż, RPA okazało się do niego doskonale przystosowane.  Po wypożyczeniu samochodu i naszym juz starym sposobem pokonaniu 4200 km w 2 tygodnie, miedzy innym słynną trasą Garden Route, przez Lesoto i góry Drakensbergu, wróciliśmy właśnie do Kapsztadu. I wygląda na to, ze to nasz ostatni kontakt z internetową cywilizacją przez najbliższy miesiąc. 2 kwietnia wyruszamy na zorganizowaną wyprawę ciężarówką przez Namibię, Botswanę, wodospady Wiktoria i Park Narodowy Krugera w RPA. Skąd taki wybór? Jak dotąd jak ognia unikaliśmy zorganizowanych wypraw. Jednak by dotrzeć do interesujących nas miejsc w Namibii, a zwłaszcza w Botswanie najprawdopodobniej potrzebowalibyśmy 4-napędowca, a na wynajem takiego samochodu po prostu nas nie stać. Taka wyprawa ciężarówką z noclegami w namiotach i obowiązkami dzielonymi sprawiedliwie miedzy wszystkich członków grupy okazała się być optymalna dla naszej kieszeni. Poza tym mamy nadzieje, ze dzięki niej poznamy wielu ciekawych, podobnie myślących ludzi i będziemy sie dobrze bawić. W końcu ich obecność przynajmniej na jakiś czas będzie nam musiała zastąpić blogowy kontakt z wami. Oczywiście postaramy się gdzieś tam odnaleźć wifi i dalej relacjonować podróż przez Amerykę Południową, a wkrótce też Afrykę. Gdybyśmy jednak milczeli przez okrągły miesiąc, nie martwcie się – THIS IS AFRICA! :)

Jedną z zalet podróżowania w grupie jest to, że czasem  można sobie pozwolić na mały luksus. Pod warunkiem, że koszty dzieli się np. na czworo. W Pucón takim luksusem była cabaña, 4-osobowy domek z kuchnią, łazienką, kominkiem i living roomem, którą wynajęliśmy zaraz po przyjeździe. Po tylu nocach w kampervanie, u Barbary, mniej lub bardziej zatłoczonych hostelach fajnie było mieć przez kilka dni namiastkę domowych pieleszy. Z resztą pobyt w Pucón przypominał domowy jeszcze z innych względów – po pierwsze, owoce. Na głównej ulicy Pucón codziennie w sznurku ustawiali się sprzedawcy świeżego zielonego groszku, truskawek, malin i borówek amerykańskich. Za duże opakowanie malin 6 zł. A smak? Przeeepyyysznyy! No cóż, zaryzykuje stwierdzenie, że słodszy niż w Polsce. To samo dotyczyło zielonego groszku, którego w Polsce ostatnio trudno mi było upolować. Tak więc przez 6 dni, które spędziliśmy w Pucón, w naszej domowej jadalni królowały maliny, truskawki i zielony groszek. Dla mnie podniebny raj. Po drugie zaś ze względu na pogodę.  Temperatury zdecydowanie niższe niż na pustyniach północy jakieś takie Polsce bliższe.

A pogoda okazała się tu być bardzo zmienna. Jednego dnia słońce, kolejnego deszcz. Dlatego dni słoneczne staraliśmy się wykorzystywać w pełni. Jedną z głównych atrakcji miasteczka jest możliwość wspięcia się na wciąż aktywny wulkan Villarica. Idealny stożek stanowi doskonałe tło dla Pucón. Widząc jednak, jak rzadko można go dostrzec spoza chmur, pierwszy słoneczny dzień wykorzystaliśmy na zdobycie Villarici. Nie jest to jednak wypad samodzielny. Wulkan przykrywa gruba warstwa śniegu. Wspinaczka wymaga wodoodpornych spodni, specjalistycznych butów do chodzenia po lodzie, czekana, no i przede wszystkim przewodnika.

Po krótkim rozeznaniu w mieście, wybieramy agencję i kolejnego dnia o 6.45 ruszamy już w kierunku góry. Pierwszy krótki odcinek pokonujemy wyciągiem krzesełkowym – ułatwienie dla leniuchów. Ale wspinaczka tysiącem małych kroczków, która przed nami, wcale dla leniuchów już nie jest. Po kilku godzinach takiego kroczenia w grupowym konwoju, gęsiego, w końcu docieramy na szczyt. Spacer wzdłuż krawędzi krateru gwarantuje widoki 360°. Zmęczenie znika w sekundę. Uciążliwe stają się za to gazy wydobywające się z krateru. Przy lekkiej zmianie kierunku wiatru trujące gazy wieją nam prostu w twarz. Uciekamy, duszący dym nie daje oddychać. Przewodnicy uczciwie informują, że nie zawsze docierają na sam szczyt. Gdy kierunek wiatru nie sprzyja dalszej wspinaczce, nie ryzykują, nie wchodzą. Skoro z duszącym gazem nie ma żartów, nie przedłużamy spaceru na szczycie.

Na szczycie...

Zjeżdżamy- dosłownie! No właśnie, przed nami najlepsza część całej wyprawy: jazda na jabłuszkach na sam dół wulkanu. Freestyle byłby może zbyt ryzykowny, zbocze jest w końcu strome. Dlatego początkowo wszyscy suniemy wyżłobionymi tunelami śnieżnymi. Przypomina to nieco zabawę na zjeżdżalni w aquaparku. Z tą różnicą, że tu do hamowania służy nam czekan i trzeba uważać, by nie wybić nim sobie zębów. Im niżej, tym ciekawsze techniki zjazdu. Pod koniec naszą techniką staje się… brak techniki. Byle szybciej w dół. Tak jest więcej frajdy. Przemoczonym do suchej nitki jest nam już wszystko jedno.

Nagrodą za dzielny freestylowy zjazd są snacki i zimne piwo. Słońce grzeje tak mocno, że przemoczone spodnie schną w mgnienia oku. Z tego samego powodu w mgnienia oku zaczynamy też odczuwać działanie piwa. Błogie zakończenie wulkanicznej przygody :)

Skoro są tu wulkany, muszą też być wulkaniczne jeziora. Kolejnego pięknego dnia postanawiamy się wybrać nad jedno z nich, Lago Caburga. Trasa do jeziora, 13 km w jedną stronę, prowadzi malowniczą drogą przez wioskę Mapuche, obok wodospadów i malowniczych lagun. W sam raz na rower, a że mamy wśród nas triatlonistę, długo się nie zastanawiamy. Wypożyczamy górskie rowery.  Od dość dawna nie jeździliśmy na dwóch kółkach. Pupa zdecydowanie zapomniała, jak to jest spędzić długi dzień na siodełku. Ale w moim przypadku zapomniały też chyba i płuca. Mimo pięknych widoków po drodze, niekończące się pedałowanie pod górkę pozbawia mnie oddechu na kilka dobrych minut. Najbardziej wkurza Stan, który podjeżdża spokojnie pod każde wzgórze, po czym robiąc wokół mnie i Flo kółka, instruuje, jak powinnyśmy oddychać. Jego rady przynoszą jednak skutek i na ostatniej prostej zmęczenie znika, jeszcze tylko ostatnie wzgórze, szybki podjazd i jesteśmy. Jezioro….

Chłopakom ten wysiłek chyba jednak nie wystarcza. Był zawody rowerowe, to teraz kolej na wyścig pływacki. Spacer wzdłuż plaży zakończy się więc przepłynięciem 2 kilometrów stylem, no cóż w przypadku Stana kraulem, w przypadku Tomka, raczej dowolnym ;) Dla dopełnienia triatlonu brakuje nam tylko biegu z powrotem do Pucón. Taki pomysł na szczęście nie przychodzi im już do głowy. I ostatnie 12 km pokonujemy śmigiem na rowerach. Cały czas z górki! :)

Villarica

Na rowerach