Czas najwyższy napisać o tak długo przez nas wyczekiwanych odwiedzinach Nowej Zelandii. Kraj położony na 2 wyspach: Północnej i Południowej od początku jawił się nam jako trochę tajemniczy ląd pięknych zielonych wzgórz, słabo zaludniony, owiany maoryskimi legendami, no i najbardziej jak to możliwe oddalony od domu. Byliśmy ciekawi i gotowi na nowe doznania. Jednak wybór Auckland jako pierwszego przystanku w kraju pozwolił na bardzo łagodną aklimatyzację. I to z kilku powodów.
Po pierwsze, Auckland to duże, doskonale rozwinięte miasto i zdecydowanie najbardziej zaludniony obszar Nowej Zelandii. Wystarczy wspomnieć, że w całej Nowej Zelandii żyją 4 miliony ludzi, z czego ponad 1,5 miliona w Auckland i jego okolicy. Poznawanie dzikiej Nowej Zelandii trzeba było więc zostawić na nieco później.
Azjatycka kuchnia króluje w Auckland...
Po drugie, samo miasto to niezwykła mieszanka Azjatów, Polinezyjczyków, Pakeha (jak Maorysi nazywają białych Nowozelandczyków europejskiego pochodzenia) i Maorysów. Stołując się głównie w azjatyckich knajpkach, na każdym kroku spotykając mieszkańców Fiji i innych wysp Polinezji, z łatwością można było się poczuć jak w starej znajomej Azji, lub gdzieś w gościnnej Polinezji. I faktycznie Auckland jest oficjalnie największym polinezyjskim miastem świata. Żadna z rozsypanych na Pacyfiku wysp nie skupia w jednej miejscowości tylu mieszkańców Polinezji. A do Auckland wciąż masami napływają mieszkańcy Tonga, Samoa, wysp Cooka, Fiji i wielu wielu innych. Głównie po edukację, bo to tu znajduje się największy nowozelandzki uniwersytet, ale jak to często bywa, zadamawiają się tu na dobre.
Centrum Auckland
No i po trzecie, ze swoim doskonałym Narodowym Muzeum Nowej Zelandii, Auckland to idealne miejsce, by zgłębić tajemnice tego mistycznego kraju, poszperać odrobinę w jego historii i tym samym przygotować się na podróż w głąb kraju.
A historia Nowej Zelandia to oddzielny, interesujący rozdział podróży każdego odwiedzającego ten wyspiarski kraj. Pierwsi mieszkańcy przybyli tu z wysp Polinezji między 900 a 800 lat temu, a więc całkiem niedawno. Nie wiadomo dokładnie z których wysp przybyli przodkowie dzisiejszych Maorysów: Tahiti, Samoa, Fiji, czy Marques? Jednak różnorodne DNA przywiezionych przez nich psów i szczurów sugeruje wiele podróży z najróżniejszych zakątków Polinezji. Wielotygodniowa przeprawa na długich wojennych łodziach żeglarskich, zwanych waka, z których każda mieściła około 150 osób i kilkaset zwierzaków, była nie lada wyczynem. Pewnie dlatego większość z nich nigdy nie powróciła już w cieplejsze rejony Pacyfiku. Z tego samego powodu dowódcy każdej z wypraw cieszyli się ogromnym szacunkiem, a ich potomkowie do dziś szczycą się tym, iż wywodzą się z jednej z 7 pierwszych legendarnych waka. Co ciepłolubnych Polinezyjczyków przyciągnęło w niegościnne, zimne zatoki Nowej Zelandii? Maoryska nazwa Nowej Zelandii: Aotearoa oznacza bowiem nic innego jak „kraina długich, białych chmur”. Dwie rzeczy: zwierzęta i drewno, którego tu można było znaleźć aż w nadmiarze. To samo nie dotyczy jednak zwierząt. Z wyjątkiem nietoperzy w Nowej Zelandii nie występowały w zasadzie żadne lądowe ssaki. Dopiero Maorysi sprowadzili tu psy i szczury, które pozbawione naturalnych wrogów szybko zdominowały obie wyspy. No więc o jakie zwierzęta może chodzić? Ptaki i ssaki morskie. Dziś już wymarłe, największe ptaki świata: Moa, których wysokość dochodziła do 3,5 metra, zamieszkiwały obie wyspy Nowej Zelandii jeszcze w XVII wieku. Polowania doprowadziły do ich wymarcia. Na szczęście takiego losu udało się uniknąć fokom, lwom morskim i wielorybom, które nieprzyzwyczajone, by ktokolwiek na nie polował, szybko stały się głównym pożywieniem Maorysów.
Muzeum w Auckland
To z resztą z wielorybami i fokami wiąże się współczesna, europejska część historii Nowej Zelandii. Bo choć już w 1642 roku wyspy odwiedził holenderski statek kapitana Tasmana (i to Duńczycy pozostawili po sobie nazwę „New Sealand”- nowy morski ląd), Maorysi powitali go wówczas strzałami. Zginęło 4 marynarzy i przez kolejnych 100 lat żaden europejski statek nie zaciągnął się już w te rejony. Do czasu wyprawy niczym niezrażonego kapitana Cooka, który z wyjątkową łatwością zjednywał sobie tubylców. Choć jak mówią, nic nie trwa wiecznie – w końcu i Cook zginął zatłuczony pałkami przez Hawajczyków, a jego ciało zjedzono. Kto wie, może to lepiej bo załoga Cooka nazwała Hawaje wyspami Sandwich i gdyby nie ten ‘incydent’ zapewne to ta nazwa przeszłaby do historii. Ważne, że przed śmiercią w 1769 roku Cook dotarł do Nowej Zelandii, sporządził szczegółową mapę linii brzegowej obu wysp i tym samym utorował drogę tysiącom wielorybników i kłusowników polujących na foki i lwy morskie. Tym razem Maorysi okazali się nieco łaskawsi i już wkrótce wzdłuż brzegów Wyspy Północnej jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać niewielkie osady rybackie. Rybacy, jak wiadomo, to raczej prości ludzie, w 99% mężczyźni, więc osady te szybko przeistoczyły się w siedliska rozpusty, gdzie na 3 domy mieszkalne przypadał 1 dom publiczny. Zaniepokojeni tym misjonarze, a także sami Maorysi po pomoc zwrócili się do Brytyjskiej Królowej. Przykład położonej w pobliżu Australii pokazywał, iż ‘opieka’ korony gwarantuje spokój i porządek publiczny. I tak do Nowej Zelandii zawitał pierwszy brytyjski rezydent: James Busby, który w 1840 roku doprowadził do podpisania Traktatu z Waitangi. Traktat uważa się dziś za przełomowy dokument stanowiący o powstaniu nowego państwa. Jednak gdy zgromadzeni na niewielkim ranczu w zatoce Bay of Islands, maoryscy wodzowie podpisywali dokument mający gwarantować im opiekę i ochronę Brytyjskiej Korony, nikt nie zdawał sobie jeszcze sprawy z jego wagi. Faktycznym impulsem do podpisania dokumentu była groźba jednego z francuskich hrabiów, który, zakupiwszy duży kawałek lądu na północy Północnej Wyspy, ogłosił się miejscowym królem i zapowiedział swoje rychłe przybycie wraz z 200-osobową załogą statku. Ten zabawny, dziś nic nieznaczący incydent miał dać początek Nowej Zelandii? Wygląda na to, że 500 wodzów, którzy podpisali Traktat, nie do końca zdawało sobie sprawę, co tak naprawdę opieka Brytyjskiej Korony oznacza. Ponadto w myśl prawa traktat nie powinien stanowić o losie obu wysp, gdyż wielu miejscowych wodzów, zwłaszcza z Południowej Wyspy, nigdy go nie podpisało. Położył jednak fundament dla wieloletniej obecności Brytyjczyków w Nowej Zelandii i powstania kolejnego dominium Wielkiej Brytanii. Tak jak w przypadku Australii do dziś głową Nowej Zelandii jest królowa brytyjska, a władzę w jej imieniu sprawuje gubernator generalny.
Jednak sam fakt podpisania traktatu świadczy już o zupełnie innym przebiegu stosunków społecznych między Maorysami i nowymi osadnikami, niż miało to miejsce w sąsiedniej Australii. Faktycznie, Maorysi, choć przez długie lata dyskryminowani, nigdy nie zostali zepchnięci na margines społeczny. Są widoczni w każdej sferze życia Nowej Zelandii: politycznej, kulturowej czy społecznej. Mało tego podczas gdy na początku XIX wieku ich populację szacowało się na 110 tysięcy, dziś do maoryskich korzeni przyznaje się blisko 650 tysięcy Nowozelandczyków. Maoryski jest jednym z oficjalnych języków Nowej Zelandii, a maoryska kultura to dziś doskonale sprzedający się turystyczny towar.
Z resztą poszanowanie dla różnic i indywidualności przejawia się w Nowej Zelandii w każdej dziedzinie życia społecznego i politycznego. I tak mimo, że oficjalnie Nowa Zelandia jest wciąż monarchią konstytucyjną, zezwala też istnienie wewnątrz kraju niewielkiej republiki, administracyjnie niezależnej od centralnej władzy. Republiką ogłosiła się bowiem mała wioska Whangamomona, której nie spodobała się zmiana przebiegu administracyjnych granic. Nowy podział granic regionu zakładał, że mieliby grać dla wrogiej drużyny rugby. A to byłby uszczerbek honoru nie do odżałowania, więc w 1989 roku Whangamomona ogłosiła się republiką i od razu przystąpiła do niezależnych wyborów głowy państwa. Jednym z pierwszych wybranych prezydentów był Billy Kalosz, koza, której zmarło się po 18 miesiącach sprawowania urzędu. Z resztą może to i lepiej, bo prezydenturę objęła w dwuznacznych okolicznościach, po przeżuciu kartek z głosami wspierającymi pozostałych kandydatów. Po kozie urząd objął pudel Tai, który jednak ustąpił zaraz po tym, jak próbowano targnąć się na jego życie. Od 2004 roku władzę sprawuje Murtle the Turtle, który mimo przydomku, jest jednak człowiekiem.
Odjechane? No ale czego można się spodziewać po narodzie, który każe się nazywać Kiwi w hołdzie małemu endemicznemu ptakowi, który nie dość że nie lata, to jeszcze prowadzi nocny tryb życia, co praktycznie uniemożliwia ujrzenie go w naturze. Jednocześnie po narodzie tak sprytnym, że choć owoc kiwi pochodzi z Chin i długo nazywany był chińska borówką, w latach 50-tych przedsiębiorczy Nowozelandczycy przemianowali go na kiwi, zapewniając sobie tym samym uprzywilejowaną pozycję największego światowego eksportera. No i w końcu po narodzie, który wymyślił takie atrakcje jak bungy jumping, zorbing, czy skydiving. Swoją drogą, my też nie mogliśmy się oprzeć okazji i w ojczyźnie sportów ekstremalnych musieliśmy spróbować choć małej części tych atrakcji.
Opinię świrusów potwierdza tylko fakt, iż Nowozelandczycy mają chyba najostrzejsze na świecie przepisy celne. Na teren kraju nie można wwieść ani odrobinki jedzenia, żadnych większych muszelek, produktów pochodzenia zwierzęcego, ani ziarenka piasku. Tym samym nasze buty trekkingowe, zanim dopuszczono je do wjazdu na teren Nowej Zelandii, musiały przejść solidne odpiaszczenie i mycie J Wyszły z tego cało, a nas z uśmiechem wpuszczono do Nowej Zelandii. Takie przepisy wydają się być może nieuzasadnione, jednak, jak się wkrótce przekonaliśmy, mają swoje logiczne podstawy. Otóż Nowa Zelandia to jeden z niewielu krajów na świecie, do którego nie docierają masowe choroby, nie występują tu żadne jadowite zwierzaki, takie jak węże, czy pająki i tylko dzięki surowej polityce celnej Nowozelandczykom udaje się taki stan rzeczy utrzymać. Mówi się, że być może właśnie ze względu na odległość i odizolowanie Nowej Zelandii udało się utrzymać równowagę między europejską i maoryską populacją. Maorysów nigdy nie dotknęła bowiem plaga ospy wietrznej, czy innych chorób, które zdziesiątkowały Indian, Aborygenów i inne rdzenne populacje. Ze względu na odległość, wszyscy zarażeni Europejczycy zdążyli umrzeć na statkach w drodze do nowej ojczyzny.
Szkoda tylko, że podobny los nie spotkał przywiezionych z Europy królików, czy sprowadzonych z Australii possumów. Pozbawione naturalnych wrogów zwierzaki rozmnożyły się niekontrolowanie i teraz wyżerają nowozelandzkie lasy (possumy) i niszczą uprawy (króliki). Rzeczywiście, na własne oczy przekonaliśmy się, że są wszędzie. Widok harcującego przy namiocie possuma, czy królika jest dość powszedni, a na drogach trzeba być naprawdę uważnym, by nie przejechać stada tych małych nowozelandzkich szkodników.
No ale skoro już o zwierzakach, to wspomnę tylko o najliczniejszych mieszkańcach Nowej Zelandii: owcach. Ktoś pytał mnie już, czy naprawdę jest ich tam sporo. Tak, naprawdę Nowa Zelandia to kraina owiec. Są wszędzie. Zaryzykuję stwierdzenie, że średnio każdy mieszkający na wsi Nowozelandczyk ma przynajmniej ze sto owiec. Tak dla zabawy (specyficzna „zabawa” z biednymi owieczkami stała się nawet tematem dwuznacznych żartów z Kiwi), bo utrzymanie ich tu zbyt wiele nie kosztuje – zielone pagórki i wzgórza są wszędzie, trawy pod dostatkiem, a chłodnawy klimat i zachmurzone niebo owcom raczej nie przeszkadzają. W rezultacie, na jednego Nowozelandczyka przypada ponad 10 owiec (4 miliony ludzi vs 45 milionów owiec).
Najwyższa pora zaprosić Was do relacji z naszej podróży przez czasem słoneczną, czasem chmurzastą krainę owiec…
PS Tomka: Moim wkładem w ten post miało być kilka sprośnych żartów z owcami w roli głównej, ale Paulina pozwoliła tylko na te „grzeczne” obrazki:
"Jeżeli jest tu ktokolwiek, kto zna powód, dla którego tych dwoje nie powinno brać ślubu..."
Nowozelandzkie callgirls w pełnej gotowości. Zadzwoń!
Poczytajcie sami http://www.sheepjokes.co.uk/