Wiemy, że czytanie podróżniczych dzienników opisujących poszczególne dni jest nudne. Wstałem rano, zrobiłem siku, a następnie zjadłem przepyszne śniadanie. Po wyjściu z hotelu oglądałem kościół, zwiedziłem interesujące muzeum, pogoda była przepiękna.
Ale… Ten pierwszy dzień był dla nas niezwykły. Dwa dni wcześniej byliśmy w Warszawie, a tu nagle coś takiego. Zdjęć niestety nie mamy. Myśli i zmysły były skupione na czymś innym. Musieliśmy się oswoić – nie było czasu na zdjęcia!
———————————————————————————————————–
Budzik stawia nas na nogi o 3 w nocy w obskurnym hoteliku w Pembie. To jedyne miejsce jakie udało nam się znaleźć. Jak zwykle w tego typu „noclegowaniach” z niepokojem zapalam światło, oczekując stada karaluchów grasujących po pokoju. Wiadro z zimną wodą musi zastąpić nam prysznic. Pakujemy plecaki i ruszamy. W miasteczku cisza i spokój. Jeszcze kilka godzin wcześniej wszystko tętniło życiem, a teraz mijamy tylko śpiących na ulicy ludzi i chmary szczurów grasujących we wszechobecnych śmieciach.
To nasza pierwsza noc w Mozambiku i jedna z pierwszych w podróży od ponad roku. Czujemy lekki niepokój przed czekającą nas przeprawą na wyspę Ibo. Transport w północnym Mozambiku startuje o 3-4 nad ranem. Jeżeli nie ruszymy w tych godzinach pozostaje nam czekać do następnego dnia lub próbować szczęścia z autostopem. Nie ma dworców autobusowych. Tak zwane chapas (minibusy) krążą po miasteczku, zbierając pasażerów. Ruszają w drogę dopiero po uzbieraniu kompletu pasażerów i bagażu. „Komplet” w Mozambiku jest rozumiany nieco inaczej niż w Europie. Zazwyczaj żeby uzyskać Mozambicki komplet, należy pomnożyć ten europejski przez trzy.
W drodze na Ibo...
Na skrzyżowaniu spotykamy trójkę „białasów” jadących w to samo miejsce co my. Po chwili krążymy już po mieście na tyłach śmierdzącego małego minibusa. Przez następna godzinę kręcimy się po tych samych ulicach, dopychając kolejnych pasażerów i różnego rodzaju produkty. Za każdym razem kiedy jesteśmy już pewni, że więcej się nie zmieści, okazuje się, że kreatywność lokalnych przewoźników nie zna granic. Mamy miejsce na jeden pośladek i jedną nogę – reszta ciała musi sobie jakoś radzić. Pierwsze godziny nie są takie złe – bardziej niż niewygoda dokucza nam smród ryby wrzuconej między nasze nogi. Po jakimś czasie zapominamy o rybie, ale przypominamy sobie o odrętwiałych kończynach i plecach.
Kiedy po godzinie psuje się samochód, nikt nie próbuje nawet wysiadać. Jesteśmy tak upchani, że byłoby to zbyt skomplikowane, poza tym każdy boi się, że po ponownym załadunku będzie miał jeszcze mniej wygodne miejsce. W minibusie panuje absolutny spokój. Nikt nie narzeka, denerwując się, że auto zepsuło się na środku pustej drogi. Kierowca okazuje się być również mechanikiem i po 30 minutach samochód znowu jest na chodzie. Przejeżdżamy kilkadziesiąt kilometrów do następnej awarii
Jedziemy piaszczystą wyboistą drogą. Po drodze mijamy małe wioski z kilkoma lepiankami na krzyż. To nasze pierwsze tego typu doświadczenie w Afryce. Podczas naszej poprzedniej wizyty nie korzystaliśmy z lokalnego transportu w tego typu miejscach. Do tej pory znaliśmy takie obrazki raczej z programów dokumentalnych – busz, chatki zlepione z gliny, dzieciaki w poszarpanych ciuchach, bawiące się na drodze, kobiety w kolorowych chustach transportujące na głowach plastikowe pojemniki z wodą, pokonując codziennie dystans między okoliczną studnią a domem, mężczyźni przechadzający się bez celu po wiosce i chroniący się przed upałem w cieniu. Nie ma elektryczności, bieżącej wody – brak jakichkolwiek oznak cywilizacji. Czasem trudno uwierzyć, że takie miejsca jeszcze istnieją.
Tandanhangue
Po 7 godzinach zmordowani i wyczerpani doczłapujemy się do Tandanhangue. Stąd załadujemy się na łódkę, która zabierze nas na wyspę Ibo. Musimy tylko poczekać kilka godzin na przypływ. Łódka jak przystało na lokalny transport okazuje się oczywiście tak samo przeładowana jak chapas. Po półtorej godzinie i zaledwie kilku chwilach grozy docieramy szczęśliwie na ląd.
Jest 15:30. Z Pemby oddalonej od Ibo o niecałe 120 kilometrów wyruszyliśmy ponad 12 godzin wcześniej. Czytaliśmy o tym, że lokalny transport w północnym Mozambiku jest nieco wolniejszy i mniej punktualny niż pociągi w Japonii, ale Mozambicka rzeczywistość przerosła nasze najśmielsze oczekiwania!