Niewielkie miasteczko i zarazem półwysep na północno-wschodnim krańcu południowej wyspy przyciąga przede wszystkim ciekawskich rzadkiego widoku wytryskującej z morza fontanny wody i połyskujących w słońcu opasłych cielsk wielorybów.

Nam też zamarzyły się wymachujące ogonem olbrzymy. W trakcie naszej podróży mieliśmy już okazję przyjrzeć się  jednemu humbakowi na Fraser Island w Australii. Na Złotym Wybrzeżu mogliśmy się też wybrać na specjalny rejs obserwacyjny.  Wtedy uznaliśmy jednak, że koszt takiej wyprawy odrobinę przekracza nasz budżet i że spróbujemy szczęścia w Nowej Zelandii, gdzie sezon na podglądanie wielorybów trwa ponoć cały rok. Wydawało się, że trudno o lepsze miejsce jak Kaikoura, dawna wielorybnicza stacja. Dzięki tektonicznemu uskokowi położonemu blisko wybrzeża, samce kaszalotów  zamieszkują wody wokół półwyspu przez okrągły rok (samice wychowują młode w cieplejszych wodach Oceanii). Sezonowo wzdłuż brzegów miasteczka można także spotkać migrujące humbaki, orki oraz wieloryby biskajskie. Do tego miejscowy operator Whale Watch Kaikoura szczyci się 95% wskaźnikiem sukcesu w wypatrywaniu wielorybów. Czegóż więcej potrzeba do udanej wielorybniczej wyprawy?

Pogody. A tą mieliśmy okropną. Poprzedniego dnia pan w biurze Whale Watch z przekonaniem namawiał nas na poranny rejs wypływający o 7.00 rano. Jak twierdził, prognozy pogody wskazują na zdecydowanie dogodniejsze warunki o świcie. Był już koniec dnia, nad nami zbierały się ciemne chmurzyska, jego zapewnienia nie brzmiały więc przekonywująco , ale postanowiliśmy się posłuchać profesjonalisty.

O świcie (o tej porze roku w Nowej Zelandii słońce wschodzi późno, właśnie około 7.00) nic nie wskazywało na rychłe przejaśnienie, a nasz rejs odprawiono z wypisanym na czerwono ostrzeżeniem przed chorobą morską. Rozbujane silnymi wiatrami morze nie wyglądało zachęcająco, a to, że nie zdążyliśmy zjeść śniadania ani odrobinę nam nie pomagało. Jeszcze zanim wypłynęliśmy porządnie w morze, zrobiło nam się tak niedobrze, że chyba nawet pamiętny indonezyjski rejs nie nadwyrężył tak naszych żołądków. Po minach innych pasażerów i ich zielonkawych twarzach zgadnąć można było, że doskonale nas rozumieją. Łódka krążyła niczym bez celu, a na horyzoncie nie sposób było ujrzeć żadnego wieloryba. Nagle ktoś wykrzyknął „Whale” i po chwili kilkadziesiąt osób stało już na burcie, wypatrując charakterystycznej wytryskującej fontanny. Fontannę owszem ujrzeliśmy, ale sam kaszalot ledwo wychylił ciało z wody, by zaraz ponownie w niej zanurkować. Kilka minut później sytuacja się powtórzyła.

Jak tłumaczyła nam przewodniczka, musiał to być niedawno przybyły w te wody wieloryb, nieprzyzwyczajony do ludzi. Stali mieszkańcy zatoki są nam bowiem bardzo przyjaźni, chętnie podpływają do łodzi i popisują się wymyślnymi akrobacjami. No nic, ten wyraźnie przed nami uciekał. Może w innym miejscu dopisze nam więcej szczęścia. Na kolejnym przystanku wypatrzyliśmy jednak jedynie płynącego ku brzegu pingwina, opasłą fokę i niezwykle obżartego albatrosa, któremu spory brzuchol skutecznie uniemożliwiał wzbicie się w powietrze.

Nasz czas na otwartym morzu dobiegał końca, trzeba było wrócić do kabiny statku, gdzie w ramach pocieszania wyświetlono nam film przedstawiający różnorodne zachowania kaszalotów podpatrzone w trakcie poprzednich rejsów. Niestety choroba morska osiągnęła apogeum, nie sposób było na czymkolwiek choć przez chwilę skupić wzrok. Wieloryby stały nam się już zupełnie obojętne, byle tylko jak najszybciej przestało bujać.

Na lądzie, w ramach pocieszania otrzymaliśmy zwrot 80% kosztów rejsu, gwarantowany w przypadku nieudanej wyprawy. Sądziliśmy, że tych kilka wytryskujących w powietrze fontann liczy się jako udana wyprawa, więc uczciwość Whale Watch Kaikoura bardzo mile nas zaskoczyła.

Odzyskane stabilne podłoże postawiło nas na nogi. Trzeba było więc coś zrobić z odzyskanymi pieniędzmi i wciąż pustymi żołądkami. Skoro tak niespodziewanie do naszych kieszeni powróciło 250 dolarów, postanowiliśmy na pocieszenie zafundować sobie lokalny przysmak, langustę. Przepyszny śniadanio-obiad z widokiem na zatokę zdecydowanie przywrócił nam dobre humory i apetyt na dalsze poznawanie półwyspu.

Kolejne kroki skierowaliśmy więc do kolonii fok i lwów morskich położonej na północnym krańcu półwyspu. Jeszcze nigdy olbrzymy nie potraktowały nas z taką obojętnością. Wylegujący się dosłownie przy naszym spaceshipie lew morski zupełnie jakby na mnie nie zwracał uwagi. W przeciwieństwie do wielorybów te grubasy były chyba w pełni oswojone z ludźmi. To takie małe pocieszenie na pożegnanie Południowej Wyspy. Kaikoura pożegnała nas jednak jeszcze milszym akcentem- tuż przed naszym odjazdem ciemne chmury się rozstąpiły, ukazując nam wznoszące się na wysokość 2610 metrów npm szczyty pasma Seaward Kaikoura. Góry jakby wyłaniały się z oceanu. Oj, chętnie zostalibyśmy tam na dłużej. Jednak po ponad 2 tygodniach spędzonych na Południowej Wyspie trzeba było powoli wracać do Auckland.