Wola musiała być nam bardzo łaskawa, bo od momentu wjechania do Te Anau, największego miasta Fiordlandu, nie mogło być piękniej. Gdy tylko dotarliśmy nad jezioro Gun, kilkadziesiąt kilometrów dalej w stronę Milford Sound, niebo nad nami się rozstąpiło, oferując piękny zachód słońca. Bezwietrzna pogoda i odbijające się w tafli jeziora góry zapewniły świetną fototapetę dla wieczornej kolacji. Fajnie tak zatrzymywać się na noc w malowniczych miejscach. Szkoda tylko, że w Nowej Zelandii zdecydowana większość takich spektakularnych miejsc została już dawno podpatrzona i przechwycona przez DOC, odpowiednik naszego Ministerstwa Środowiska. Rezultat: za każdy taki malowniczy przystanek trzeba zapłacić średnio około 7-8 dolarów od osoby, choć w zamian DOC oferuje jedynie kibelki typu TOI TOI.

Wschód słońca nad jeziorem Gun

Następnego dnia z samego rana byliśmy już nad Milford Sound. To w końcu dla tej nietypowej zatoki co roku tłumy zjeżdżają w ten najsłabiej zaludniony region Nowej Zelandii, Fiordland. No właśnie, bo choć Milford wyglądem przypomina górskie jezioro, według nazwy jest raczej rozległą zatoką, technicznie to nic innego jak fiord. I to piękny fiord. Zwłaszcza z perspektywy niewielkiej łódki, która przez 2 godziny obwoziła nas wzdłuż brzegów fiordu, zatrzymując się na podglądanie leniwych fok i nieśmiałych malutkich pingwinów, ponoć najmniejszych pingwinów świata. Dzięki niewielkim gabarytom łódki mogliśmy podpłynąć na wyciagnięcie ręki do spływających po skałach wodospadów, zadzierając wysoko głowy, by przyjrzeć się wnoszącemu się na wysokość 1692 metrów npm Mitre Peak. Byliśmy w końcu na poziomie morza, ale ten wznoszący się ponad 1,5 kilometra wyżej szczyt wydawał się być tuż tuż. Perspektywa potrafi płatać figle.

Pamiętając, że Fiordland to oficjalnie najbardziej deszczowe miejsce świata – 220 deszczowych dni w roku, a przez kolejnych 50 niebo zasnute jest ciemnymi chmurami – wciąż nie mogliśmy się nadziwić swojemu szczęściu. Prawdziwego farta doświadczyliśmy jednak nieco później. Większość turystycznych łodzi rzuca jedynie okiem na Morze Tasmańskie i szybko zawraca do portu, nasza łódka miała wypłynąć nieco dalej. I było warto. Jak tylko staliśmy się jedyną łódką z widokiem na morskie wody, dołączyły do nas delfiny! Dołączyły i nie opuszczały nas przez kolejnych 5 minut. Mój dziecięcy pisk odzwierciedlający kompletną euforię jakoś ich nie odstraszył (ponoć delfiny lubią dziecięce głosy – choć pamiętając, że słyszą 8 razy głośniej niż człowiek, mam co do tego wątpliwości). Wręcz przeciwnie, 3 z nich zaczęły płynąć na dziobie naszej łódki, tak blisko, że wychylając się można było je dotknąć. Coraz szybciej i szybciej i szybciej…W pewnym momencie łódka płynęła już z taką prędkością, że poważnie bałam się, że zaraz się zderzymy. Jednak gdy kapitan rozwinął pełną prędkość, delfiny po prostu zniknęły w otchłani.

Z powrotem na lądzie zastanawialiśmy, co by tu zrobić z tak doskonale rozpoczętym dniem? Odpowiedź przyszła sama w postaci autostopowicza, którego podrzuciliśmy kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż jedynej Fiordlandowej drogi. Jak się okazało, doświadczony górski przewodnik z Queenstown, nie tylko polecił nam kilka przepięknych tras w okolicy, ale też opowiedział o historii regionu, jego maoryskich korzeniach i nowszej europejskiej eksploracji.  Zwrócił też naszą uwagę na łyse stoki po obu stronach Milford Road. Ponoć zdecydowana większość rosnących tam drzew jest zainfekowana jakimś złośliwym robakiem. Wystarczą poważniejsze opady śniegu, by drzewa niczym domino jedno po drugim zaczęły się zsuwać po zboczach, tworząc tak zwane drzewne lawiny. Drzewne lawiny to najczęstszy powód zamknięcia Milford Road zimą. W zeszłym roku taka lawina zastała ponoć na drodze 2 spacerowiczów, którym cudem udało się uciec w stronę Milford Sound. Szkody, które spowodowała wciąż widoczne były po obu stronach drogi, bowiem siła takiej lawiny produkuje podmuch, który zmiótł pas lasu także po drugiej stronie doliny. Oj, nie chciałabym być na miejscu tych dwojga!

Za to chętnie znalazłabym się na miejscu pierwszej europejskiej ekspedycji, która odkryła Marian Lake. 3-godzinny trek, który polecił nam nasz autostopowicz, okazał się strzałem w dziesiątkę. Nad jezioro dotarliśmy po południu, gdy wszyscy pozostali trekkerzy zaczynali już schodzić, dzięki czemu jezioro i okoliczne górskie szczyty mieliśmy tylko dla siebie.

Nad Marian Lake...

Skoro zrobiło się już tak późno, trzeba było znaleźć miejsce na nocleg. Gunns Camp, założone przez jednego z pierwszych górskich przewodników w regionie okazało się doskonałą bazą. Do kempingu przylega niewielkie, nieco ekscentryczne muzeum przestawiające życiowe perypetie górskich przewodników, a także historię pierwszych górskich ekspedycji, które wytyczyły większość dostępnych dziś szlaków.

Między innymi dość łatwego szlaku na Key Summit, gdzie wybraliśmy się kolejnego ranka. Do wszystkich tych, którzy wybierają się do Nowej Zelandii, kierunek konieczny! Przepiękne widoki na 3 doliny, między innymi odwiedzone poprzedniego dnia Marian Lake, dostępne po niezbyt męczącej 1,5 godzinnej wspinaczce.

Wraz z naszą wspinaczką na Key Summit skończyło się nasze pogodowe szczęście. Niebo zasnuło się chmurami, więc opuściliśmy malownicze okolice Milford i zaszyliśmy się na noc w stolicy Fiordlandu, Te Anau.

Widok z Key Summit

Samo Te Anau to nieduże miasteczko położone nad jeziorem o takiej samej nazwie. Jest jednak świetnym przystankiem na odpoczynek po Milfordowych wspinaczkach, a także nienajgorszą bazą do wypadów na quadach z widokiem na okoliczne jeziora, łąki, góry i pagórki. Korzystając z okazji, i my postanowiliśmy spróbować szczęścia na tym nieodzownym atrybucie każdego nowozelandzkiego farmera. W doskonałych humorach, gotowi na świetną zabawę, wsiedliśmy na nasze quady. Mina zrzedła mi dopiero, gdy zorientowałam się, że skrzynia biegów jest manualna (dla wszystkich niewtajemniczonych, tak tak, mimo dwóch skończonych kursów na prawo jazdy, jakoś nie udało mi się dotrzeć na żaden egzamin). Jednak jakąś żyłkę kierowcy rajdowego muszę mieć, bo mimo początkowych trudności w rozeznaniu się, jak to wszystko działa, dwie godziny później śmigaliśmy już między owcami po okolicznych wzgórzach.

Po takie zaprawie powinnam chyba przejąć stery naszego spaceshipa. Niestety za kółko musiał wrócić nasz jedyny licencjonowany kierowca, Tomek. Jeden dzień w Te Anau wystarczy, ruszyliśmy w drogę. Kierunek: najdalej wysunięte na południe wybrzeże Nowej Zelandii!

Milford Sound

Key Summit i Marian Lake

W drodze