Zaraz po wyskokach, jeszcze z pulsującym bólem głowy (pamiątką po locie w minusowych temperaturach) wyruszyliśmy w stronę jednego z pierwszych założonych na świecie parków narodowych, Tongariro. Tongariro słynie z pięknych aktywnych wulkanów Ruapehu, Ngauruhoe  i Tongariro, których sylwetki zna pewnie większość z was, choć niewielu zdaje sobie z tego sprawę. Pamiętacie sympatycznego grubasa z kręconymi włosami i jego doskonale promującą Nową Zelandię sagę, Władcę Pierścieni? Otóż Mordor to nic innego jak Narodowy Park Tongariro, a Górę Przeznaczenia w większości scen grał wulkan Ngauruhoe.

Jedynym położonym w pobliżu parku miasteczkiem jest National Park Village, choć trudno nazwać ją miasteczkiem. Ot i 3 ulice na krzyż, 2 sklepy, z czego jeden pełni też rolę stacji benzynowej i kilka młodzieżowych schronisk. Ponoć National Park Village tętni życiem zimą, w trakcie sezonu narciarskiego. Nas powitała jednak ciszą, chłodną temperaturą i widokami o zachodzie słońca rodem z Mordoru.

Główny powód, dla którego tu przyjechaliśmy to Tongariro Alpine Crossing. Ten 19,5- kilometrowy szlak nazywany jest najbardziej malowniczym jednodniowym trekkingiem w Nowej Zelandii. Zdjęcia osób, które go przeszły pozwalały się o tym przekonać, więc i my postanowiliśmy  spróbować. W górach najważniejsza jest jednak pogoda, więc po uważnym przestudiowaniu prognozy na najbliższe dni, podjęliśmy decyzję. Kolejny dzień się zaaklimatyzujemy, pozwiedzamy okolicę, a w zapowiadającą się słonecznie sobotę wyruszymy.

Aklimatyzacja przebiegała aktywnie, dzięki czemu nie tylko udało nam się zobaczyć nieco wymarły latem kurort narciarski Whakapapa, ale też wybrać na kilkugodzinną rowerową wycieczkę. Rowerowy wypad okazał się mieć jednak niewiele wspólnego z aklimatyzacją, bo nie dość, że dwa razy zgubiliśmy drogę, to jeszcze mieliśmy 2 małe wypadki. Łatwa leśna ścieżka okazała się raczej wąskim, błotnistym rowem, skutecznie uniemożliwiającym jazdę na rowerze. Do tego mapa, którą otrzymaliśmy w hostelu, prowadziła nas co i raz w ślepe zaułki. To wszystko mimo ciągłej opiece miejscowego przewodnika – psa, który już na samym skraju lasu uciekł od swoich państwa i przez kolejnych kilka godzin nie odstępował nas na krok. Kilkanaście kolców na moich dłoniach i pupie, nadwyrężoną kostkę Tomka i po kilka niepotrzebnych przepraw przez rzekę później, byliśmy jednak z powrotem w National Park Village. Trzeba było się tylko jeszcze pożegnać z psem (który, mimo spotkania córki swoich właścicieli, nie bardzo chciał się z nami rozstać) i byliśmy gotowi do długieeeej pieszej wędrówki następnego dnia.

Pomoc psa w przeprawach przez strumienie była nieoceniona...

O 7-ej rano w sobotę pogoda nie wyglądała zachęcająco. Jednak na przejaśnienie było jeszcze dużo czasu, a jak dotąd prognozy się sprawdzały. O 8-ej rano, gdy wyruszyliśmy na szlak, niebo wciąż było zaciągnięte, ale my nie tracąc animuszu, dzielnie kroczyliśmy przed siebie, wciąż z nadzieją na spektakularne widoki. Niestety z każdą kolejną godziną, nadzieja słabła, a niebo nad nami, zamiast się rozjaśniać, zaciągało się coraz ciemniejszymi chmurami.

W efekcie u stóp wulkanu Ngauruhoe, mogliśmy sobie tylko wyobrazić, jak wygląda legendarna Góra Przeznaczenia, bo widoczność pozwalała nam podziwiać co najwyżej tablicę wskazującą czas wejścia na wulkan. Z każdą kolejną godziną było jeszcze ciekawiej. Gęste mgły, wilgotne powietrze, silny wiatr i osuwający się spod stóp tuf wulkaniczny pozwoliły nam poczuć się niczym w prawdziwym Mordorze. Szkoda tylko, że żaden szczyt, ani inny charakterystyczny punkt nie wyznaczał nam drogi. Ponoć przepiękne szmaragdowe jeziora migały nam gdzieś tam w dole wśród mgieł, ale za to obecność Błękitnego Jeziora zgadywaliśmy jedynie po stromym zboczu prowadzącym gdzieś tam w dół dawnego krateru? Pierwsze widoki zaczęły się przed nami nieśmiało odkrywać dopiero w dwóch ostatnich godzinach wędrówki w pobliżu gorących źródeł Ketetahi. Byliśmy już jednak za bardzo zmęczeni i wkurzeni pogodą, by w pełni je docenić.

Zeszliśmy poniżej chmur...

Gdy po 8 godzinach z obolałymi, poodciskanymi stopami dotarliśmy w końcu do czekającego na nas po drugiej stronie szlaku autobusu, na dobitkę usłyszeliśmy jeszcze, że rekordem przebycia Tongariro Alpine Crossing jest 1 godzina i 25 minut. Nie wiem, jak ci Nowozelandczycy to robią, ale muszą mieć coś wspólnego z alienami, a może z hobbitami, lub elfami? Faktycznie, jak nigdy czas podawany na poszczególnych odcinkach szlaku doskonale zgadzał się z naszym tempem. W Polsce czasy podawane są raczej dla średnio sprawnych kilkudziesięciolatków i prześcignięcie ich dla młodej, w miarę sprawnej osoby nie stanowi problemu. W Tongariro, jak widać, to my zaliczaliśmy się do tej średnio sprawnej kategorii.

O ile dotąd raczej nie traciliśmy energii ani tej fizycznej, ani duchowej, tak Tongariro zupełnie nas wypompował. I to w podwójnym znaczeniu. Mimo zmęczenia postanowiliśmy się stamtąd jak najszybciej ewakuować i jeszcze tego samego dnia ruszyliśmy w stronę Wellington. Zgodnie z przekonaniem, że jeśli Wyspa Północna tak niegościnnie nas potraktowała, musimy jak najszybciej spróbować szczęścia z Wyspą Południową.

NA ROWERACH

KURORT NARCIARSKI WHAKAPAPA

TONGARIRO ALPINE CROSSING