Jedną z zalet podróżowania w grupie jest to, że czasem można sobie pozwolić na mały luksus. Pod warunkiem, że koszty dzieli się np. na czworo. W Pucón takim luksusem była cabaña, 4-osobowy domek z kuchnią, łazienką, kominkiem i living roomem, którą wynajęliśmy zaraz po przyjeździe. Po tylu nocach w kampervanie, u Barbary, mniej lub bardziej zatłoczonych hostelach fajnie było mieć przez kilka dni namiastkę domowych pieleszy. Z resztą pobyt w Pucón przypominał domowy jeszcze z innych względów – po pierwsze, owoce. Na głównej ulicy Pucón codziennie w sznurku ustawiali się sprzedawcy świeżego zielonego groszku, truskawek, malin i borówek amerykańskich. Za duże opakowanie malin 6 zł. A smak? Przeeepyyysznyy! No cóż, zaryzykuje stwierdzenie, że słodszy niż w Polsce. To samo dotyczyło zielonego groszku, którego w Polsce ostatnio trudno mi było upolować. Tak więc przez 6 dni, które spędziliśmy w Pucón, w naszej domowej jadalni królowały maliny, truskawki i zielony groszek. Dla mnie podniebny raj. Po drugie zaś ze względu na pogodę. Temperatury zdecydowanie niższe niż na pustyniach północy jakieś takie Polsce bliższe.
A pogoda okazała się tu być bardzo zmienna. Jednego dnia słońce, kolejnego deszcz. Dlatego dni słoneczne staraliśmy się wykorzystywać w pełni. Jedną z głównych atrakcji miasteczka jest możliwość wspięcia się na wciąż aktywny wulkan Villarica. Idealny stożek stanowi doskonałe tło dla Pucón. Widząc jednak, jak rzadko można go dostrzec spoza chmur, pierwszy słoneczny dzień wykorzystaliśmy na zdobycie Villarici. Nie jest to jednak wypad samodzielny. Wulkan przykrywa gruba warstwa śniegu. Wspinaczka wymaga wodoodpornych spodni, specjalistycznych butów do chodzenia po lodzie, czekana, no i przede wszystkim przewodnika.
Po krótkim rozeznaniu w mieście, wybieramy agencję i kolejnego dnia o 6.45 ruszamy już w kierunku góry. Pierwszy krótki odcinek pokonujemy wyciągiem krzesełkowym – ułatwienie dla leniuchów. Ale wspinaczka tysiącem małych kroczków, która przed nami, wcale dla leniuchów już nie jest. Po kilku godzinach takiego kroczenia w grupowym konwoju, gęsiego, w końcu docieramy na szczyt. Spacer wzdłuż krawędzi krateru gwarantuje widoki 360°. Zmęczenie znika w sekundę. Uciążliwe stają się za to gazy wydobywające się z krateru. Przy lekkiej zmianie kierunku wiatru trujące gazy wieją nam prostu w twarz. Uciekamy, duszący dym nie daje oddychać. Przewodnicy uczciwie informują, że nie zawsze docierają na sam szczyt. Gdy kierunek wiatru nie sprzyja dalszej wspinaczce, nie ryzykują, nie wchodzą. Skoro z duszącym gazem nie ma żartów, nie przedłużamy spaceru na szczycie.
Zjeżdżamy- dosłownie! No właśnie, przed nami najlepsza część całej wyprawy: jazda na jabłuszkach na sam dół wulkanu. Freestyle byłby może zbyt ryzykowny, zbocze jest w końcu strome. Dlatego początkowo wszyscy suniemy wyżłobionymi tunelami śnieżnymi. Przypomina to nieco zabawę na zjeżdżalni w aquaparku. Z tą różnicą, że tu do hamowania służy nam czekan i trzeba uważać, by nie wybić nim sobie zębów. Im niżej, tym ciekawsze techniki zjazdu. Pod koniec naszą techniką staje się… brak techniki. Byle szybciej w dół. Tak jest więcej frajdy. Przemoczonym do suchej nitki jest nam już wszystko jedno.
Nagrodą za dzielny freestylowy zjazd są snacki i zimne piwo. Słońce grzeje tak mocno, że przemoczone spodnie schną w mgnienia oku. Z tego samego powodu w mgnienia oku zaczynamy też odczuwać działanie piwa. Błogie zakończenie wulkanicznej przygody
Skoro są tu wulkany, muszą też być wulkaniczne jeziora. Kolejnego pięknego dnia postanawiamy się wybrać nad jedno z nich, Lago Caburga. Trasa do jeziora, 13 km w jedną stronę, prowadzi malowniczą drogą przez wioskę Mapuche, obok wodospadów i malowniczych lagun. W sam raz na rower, a że mamy wśród nas triatlonistę, długo się nie zastanawiamy. Wypożyczamy górskie rowery. Od dość dawna nie jeździliśmy na dwóch kółkach. Pupa zdecydowanie zapomniała, jak to jest spędzić długi dzień na siodełku. Ale w moim przypadku zapomniały też chyba i płuca. Mimo pięknych widoków po drodze, niekończące się pedałowanie pod górkę pozbawia mnie oddechu na kilka dobrych minut. Najbardziej wkurza Stan, który podjeżdża spokojnie pod każde wzgórze, po czym robiąc wokół mnie i Flo kółka, instruuje, jak powinnyśmy oddychać. Jego rady przynoszą jednak skutek i na ostatniej prostej zmęczenie znika, jeszcze tylko ostatnie wzgórze, szybki podjazd i jesteśmy. Jezioro….
Chłopakom ten wysiłek chyba jednak nie wystarcza. Był zawody rowerowe, to teraz kolej na wyścig pływacki. Spacer wzdłuż plaży zakończy się więc przepłynięciem 2 kilometrów stylem, no cóż w przypadku Stana kraulem, w przypadku Tomka, raczej dowolnym Dla dopełnienia triatlonu brakuje nam tylko biegu z powrotem do Pucón. Taki pomysł na szczęście nie przychodzi im już do głowy. I ostatnie 12 km pokonujemy śmigiem na rowerach. Cały czas z górki!
Villarica
Na rowerach
Comments