Chiloe nazywane jest wyspą mistyczną, owianą legendami o czarownicach, zaginionych statkach i leśnych gnomach. W trakcie naszej wizyty zaczęłam się jednak zastanawiać, czy ten mistycyzm nie ma przypadkiem więcej wspólnego z angielskim słowem ‘mist’- mgła. Bo mgłą Chiloe owiane jest z pewnością. Nawet w pełni lata słoneczne dni są tu rzadkością, a lodowate grafitowe wody Pacyfiku każą wątpić, czy to ten sam ocean, który otacza wyspy Fiji.

Castro - stolica wyspy

Ale my nie przyjechaliśmy tu pluskać się w wodzie, a raczej zapoznać się z charakterystyczną kulturą wyspy. Ze względu na położenie i względną samowystarczalność (jest to druga największa wyspa Ameryki Południowej), Chiloe i jej mieszkańcy przez wieki żyli w pełnej izolacji. Tak naprawdę dopiero po potężnym trzęsieniu ziemi, które dotknęło wyspę w latach 60-tych XX wieku, wyspiarze otworzyli się na pomoc świata zewnętrznego, zarówno rządu Chile jak i sił międzynarodowych. Wcześniej państwo zdawało się tolerować względną autonomię wyspy.

I dobrze, bo dzięki temu Chiloe udało się zachować unikalny charakter. To jedyne miejsce w Chile, gdzie zobaczyć można palafitos – kolorowe domy na palach budowane bezpośrednio na wodzie. Najciekawsze przykłady znaleźć można w Castro, tętniącej życiem stolicy wyspy, gdzie zaczęliśmy naszą przygodę z Chiloe.

Palafitos w Castro

Kolejną cechą wyróżniającą wyspę są przepiękne drewniane kościoły z XVIII i XIX wieku. To naturalne, że świątynie budowano z jedynego powszechnie dostępnego na wyspie budulca. Kontrastują one jednak wyraźnie ze świątyniami wznoszonymi w tym samym czasie w innych częściach Chile, gdzie kamień lub cegły już dawno wyparły łatwopalne drewno. Kilka z kościołów wpisano na Listę UNESCO i dzięki rządowym dotacjom wszystkie zdają się właśnie przechodzić gruntowną renowację.

Żeby zobaczyć budowle rozrzucone po małych rybackich wioskach po całej wyspie, musieliśmy wypożyczyć na 2 dni samochód. Korzystając z okazji, postanowiliśmy zobaczyć jeszcze kilka innych malowniczych zakątków wyspy. Pierwszy przystanek: zatoczka Chepu. Zadowoleni, że w końcu opuszczamy samochód, postanowiliśmy pospacerować po tutejszej plaży. Nie przeszliśmy może 200 metrów, gdy gigantyczne muchy zawróciły nas do samochodu. Jeśli ktoś uważa, że nowozelandzkie sandflies są uciążliwe, nie miał do czynienia z owadami Chiloe. Mimo dzielnej walki przy pomocy rąk, nóg, butów, bluz i parasolek, musieliśmy się poddać. Jak się później dowiedzieliśmy, tego dnia zawieszono nawet spływy kajakowe pobliską rzeką Butalcura. Małe bestie nie dawały nikomu szans.

Skoro byliśmy już tak blisko, postanowiliśmy też odwiedzić położoną na samej północy wyspy kolonię pingwinów Puñihuil. Po naszym pierwszym kontakcie z pingwinami w Nowej Zelandii, ta wizyta była sporym zaskoczeniem. Okazuje się, że pingwiny nie są wcale aż tak nieśmiałe. A w dużej grupie zupełnie nic sobie z obecności człowieka nie robią.

Kolonia pingwinów

Następnego dnia przedostaliśmy się jeszcze na mniejszą wysepkę Quinchao,  gdzie atrakcją samą w sobie stały się bawiące się wśród promów delfiny, wypasające się na plaży krowy i sprytna kolonia fok, która usadowiła się bezpośrednio na farmie łososia. Zastanawialiśmy się tylko, czy farmerom cokolwiek jeszcze z tego łososia zostaje.

Jednak o tym, jak niełatwo żyje się na Chiloe przekonał nas ostatni etap dwudniowego szwędania się po wyspie. Cucao to malutka wioska w Parku Narodowym Chiloe nad wybrzeżem Pacyfiku. Miasteczko to zaledwie kilka rozrzuconych wzdłuż drogi chatek, ale zdaje się utrzymywać przynajmniej kilkunastu rybaków poławiających niedaleko brzegu małże.

Poza lodowato zimną wodą, silnymi prądami i wiecznie wzburzonym morzem, ci biedacy muszą jeszcze walczyć z nieziemsko silnym wiatrem, który mimo mokrego piasku zdołał wywołać na plaży mini burzę piaskową. Powrót do samochodu pod wiatr okazał się dla nas niemałym wyzwaniem. Te kilka nowo nabytych kilo przydało się akurat, gdy trzeba było walczyć, by utrzymać się w pionie. Wyciąganie ziarenek piasków z każdej szczeliny ciała też było mało przyjemne. O nie dziękuję, ja Cucao miałam dość po godzinie.

Mini burza piaskowa...

A skoro już o małżach i owocach morza mowa, to nie mogliśmy opuścić wyspy bez spróbowania tradycyjnego Chiloańskiego dania, curanto. Gdy podejrzanie wyglądająca mieszanka ziemniaczanej papci, owoców morza, kurczaka i ociekającej tłuszczem wieprzowiny wylądowała na talerzu Tomka, dziękowałam Bogu, że się nie skusiłam. Smak? Pewnie zbliżony do innych kulinarnych propozycji Chiloe. Aż dziw bierze, że to stamtąd pochodzą nasze pyszne ziemniaki.

O ile dostanie się na wyspę było dziecinnie proste, o tyle jej opuszczenie okazało się nieco bardziej skomplikowane. Zwłaszcza w obranym przez nas kierunku południowym. By nie utknąć w Castro przez kilka kolejnych dni, trzeba było dotrzeć na sam południowy koniuszek wyspy do niewielkiej rybackiej miejscowości Quellón. Stąd prom miał nas już zabrać do Chaiten na początek naszej przygody z najbardziej odludną autostradą świata, Carreterą Austral.

Za sobą zostawiliśmy dobrze zaopatrzone sklepy, regularne połączenia autobusowe, dostęp do Internetu przez kolejne 2 tygodnie. A także Stana i Flo, którzy zostali chwilę dłużej w Castro. To jednak nie koniec naszej podróży z Francuzikami. Jedno czego Carreterze Austral zarzucić nie można to to, że nie sprzyja nawiązywaniu przyjaźni i wpadaniu na starych dobrych znajomych :)

Łodzie rybackie w Quellón

Galeria zdjęć z Chiloe