Skoro znaleźliśmy się już w argentyńskiej mekce trekkingu w samym sercu Parku Narodowego Los Glaciares, nie pozostało nam nic innego jak wyruszyć w góry. Tak jak z resztą chyba wszyscy, którzy akurat przebywają w El Chalten. W ciągu dnia niewielkie miasteczko się wyludnia, po to by wieczorem znów przeobrazić się w tętniący turystycznym życiem kurort. Dni w górach bywają więc tłoczne. O bezludnych szlakach chilijskiej Patagonii możemy zapomnieć, jednak taki stan rzeczy ma swoje plusy. Już pierwszego dnia, po zaledwie godzinie wędrówki Stan i Flo spotkają na szlaku znajomą z Paryża.

Zaczynamy trekking pod Fitz Roya...

Tego dnia pogoda nam nie sprzyja, więc tutejszy skarb, Fitz Roya (3375 m n.p.m.) zostawiamy sobie na kolejny dzień. Pochmurne niebo nie przeszkodzi nam jednak w spokojnym kontemplowaniu lodowca Piedras Blancas, który opada malowniczo do laguny o tej samej nazwie. Ale to dopiero po godzinnej wędrówce w górę rzeki, a na ostatnim odcinku wspinaczce po ogromnych głazach torujących ujście laguny. Wysiłek zostaje wynagrodzony. Nad laguną brak żywej duszy, więc spektakl obracających się wokół własnej osi gór lodowych mamy tylko dla siebie.

Nad lodowcem Piedras Blancas...

Podobnie jak z resztą kemping Rio Blanco, gdzie rozbijamy się na noc. Trochę nas nawet dziwi ten brak ludzi, zwłaszcza, że położony 15 minut dalej kemping Poincenot pęka w szwach. Odpowiedź przynosi wieczorna lektura niewielkiej tabliczki, którą  wcześniej przeoczyliśmy: ”Solo escaladores” (wyłącznie dla alpinistów). To wyjaśnia też pytanie poznanego przy kolacji Hiszpana, Pépe, czy od dawna się wspinamy. No cóż… My się nie wspinamy, za to Pep jak najbardziej. Wraz ze znajomym z Niemiec przygotowują się właśnie do zdobycia Fitz Roya. Potwornie zmęczeni (ostatni dzień w pełni poświęcili pośpiesznym przygotowaniom) gotują właśnie ostatni posiłek. Znajomy Pepa próbuje swoich sił z górą po raz drugi. Poprzednio na ściance było 11 osób, wysoko w górach to tłok. Szczyt zdobyły zaledwie 2. Ostatnie dwa dni pogoda nie pozwalała na wspinaczkę, jutro rano ma się jednak przejaśnić. Dzięki temu oknu pogodowemu powinni być sami, powinno się udać. Przed nimi jeszcze tylko kilka godzin wspinaczki pod lodowiec, trawers po lodzie i atak szczytowy. Razem 30 godzin bez zmrużenia oka. Wysiłek ponad ludzkie siły? Pepe brał już udział w wyprawach w Himalaje. W trakcie z jednej z nich poznał Wojtka Kurtykę. Okazuję się też, że uwielbia nie tylko polskich himalaistów, ale Polaków w ogóle (miał polską dziewczynę), polską kuchnię i język. Tę wspólną kolację wykorzystujemy, żeby poćwiczyć polski Pepa :)

Fitz Roy

Następnego dnia o poranku niebo jest wciąż zachmurzone. Przejaśnia się dopiero około 10-tej, gdy sami docieramy do stóp Fitz Roya. Naszym oczom ukazuje się surrealistyczny widok: wystrzeliwujący w górę niczym trójząb szczyt skąpany w słońcu, u jego stóp gładka tafla Laguny de los Tres. Na pionowej ścianie za pomocą lornetki wypatrujemy Pepa i jego kumpla. Jeśli im się udało, powinni już schodzić. Później, otrzymamy emaila, w którym Pep wyjaśnia, że tego dnia przejaśniło się za późno. Nie ryzykowali wspinaczki w gęstej mgle, zawrócili.

Laguna de los Tres.

Tymczasem nad Fitz Royem wciąż aureola z chmur. Szczyt odsłonił się dosłownie na tyle, byśmy mogli go ujrzeć. Nieco później w parku Torres del Paine spotkamy Anglików, który El Chalten odwiedzili trzykrotnie. Wszystko po to, by zobaczyć Fitz Roya. Bezskutecznie. Mamy szczęście. Szczęście też, że Eli polecił nam jakichś czas temu spacer poza wytyczoną ścieżkę wzdłuż Laguny de los Tres. Po przeciwnej stronie niewielkiego wzgórza z boku Fitz Roya czeka nas bowiem widok ukrytej Laguny Sucia. Jej ciemno-turkusowe wody, do których opada lodowiec, jak dla mnie biją nawet Lagunę de los Tres.

Laguna Sucia

W efekcie pod Fitz Royem trochę się zasiedzieliśmy. Jest już niemal południe, a przed nami jeszcze co najmniej 8 godzin wędrówki w dół doliny Río Blanco, wzdłuż soczyście zielonych Lagun Madre i Hija (Matka i Córka), by jeszcze tego samego dnia dotrzeć nad Lagunę Torre, u stóp lodowca i szczytu o tej samej nazwie. Cerro Torre (3128 m n.p.m.) to drugi zaraz po Fitz Royu cel przybywających tu wspinaczy, ponoć nawet nieco trudniejszy. My podziwiamy go tylko z należytym respektem znad brzegu laguny i ruszmy z powrotem do cywilizacji. To były piękne 2 dni w górach, ale ostatnio więcej czasu spędziliśmy pod namiotem w lodowatych górach niż w zaciszu ciepłych hosteli. Poza tym nie ma to jak porządna porcja pysznej pizzy w ofercie „all you can eat”. Po 11 godzinach wędrówki zasłużyliśmy sobie na pyszną ucztę i to chyba właśnie ta wizja daje nam kopa energii tak, że zamiast w przewidywanym czasie 3 godzin docieramy do El Chalten po 1 godz. 25 minutach.

W drodze powrotnej do El Chalten...

Kolejnego dnia planowaliśmy wspólny trek na Loma del Pliegue Tumbado, niewysoki choć dość stromy szczyt, skąd rozciągają się panoramiczne widoki na cały park. Wszyscy jesteśmy jednak jeszcze zmęczeni. Organizmy dopominają się o chwilę wytchnienia. Flo zrobił się na nodze gigantyczny odcisk, mnie też nie bardzo chce się ruszać z łóżka. Do tego 2,5 tygodnia w chilijskiej Patagonii bez dostępu do netu zwiększyło tylko zaległości na blogu. Podejmujemy decyzję. Flo i Tomek zostaną w El Chaltén, a w góry pójdziemy tylko ja i Stan. Jednak osobno. Nie sposób mi konkurować z triatlonistą, zwłaszcza, że Stan postanawia wykorzystać okazję i zamiast wspinaczki decyduje się na wysokogórski maraton. Ja zdobywam szczyt w swoim tempie.

Na szczycie Loma del Pliegue Tumbado

Mimo braku motywacji w postaci Tomka, sama się zaskakuję, pokonując trasę w 3 zamiast zapowiadanych 4 godzin :) A na górze widoki wynagradzają cały wysiłek. To jedyne miejsce skąd widać nie tylko Cerro Fitz Roy, ale też Cerro Torre i leżącą u jego stóp lagunę. Do tego po bokach rozciągają się doliny Río Blanco i Río Tunel, a po przeciwnej stronie rozciąga się El Chalten i gigantyczna tafla błękitnego jeziora Viedma. 1,5 godziny spędzone na szczycie to piękna konkluzja wizyty w El Chalten. Kolejnego dnia z samego rana opuszczamy argentyńską stolicę alpinizmu. W miasteczku zostawiamy też Stana i Flo. Nie po raz pierwszy jednak i nie po raz ostatni. Tymczasem kierunek: El Calafate, na spotkanie z królem wszystkich lodowców – Perito Moreno!

Trekking pod Fitz Roya

El Chalten i Loma del Pliegue Tumbado