Zaraz po opuszczeniu Lesotho przemknęliśmy przez park narodowy Golden Gate Highlands. Kręta droga wijąca się wśród pięknych formacji skalnych z piaskowa, co pewien czas przebiegająca wzdłuż trasy antylopa czy zebra. Wizualnie kuszący kąsek, ale klimat tutejszych rodzinnych kempingów jakoś nie zachęcał, żeby zatrzymać się na dłużej.
Swoją drogą trzeba przyznać, że Afrykanerzy z kempingowania uczynili prawdziwą sztukę. Załadowany na weekendowy wypad samochód afrykanerskiej rodzinki przypomina raczej cygańską karawanę. Gdy taka kilkunastoosobowa grupa kempingowców znajdzie w końcu swój wymarzony „odludny” zakątek, z 4-napędowca wylewają się szybko potężne namioty, zadaszenia, kilka grilli, potężny sprzęt biwakowy, nadmuchiwane fotele, a nawet wielgachne pontonowe kanapy. Widać tradycje Wielkiego Treku z połowy XIX wieku są wśród Burów wciąż żywe. Szkoda tylko, że to samo dotyczy ich niechęci do obcych. Gdy kemping już rozbity, a poziom wygód do złudzenia przypomina ten domowy, zaczyna się imprezka, głośna i mocno zakrapiana alkoholem. I niestety zarezerwowana wyłącznie dla Afrykanerów i grona ich prawomyślnych przyjaciół.
Nie nasze klimaty, więc ruszamy dalej na wschód. Tego wieczoru chcemy jeszcze dotrzeć do Drakensbergu, najwyższego pasma górskiego RPA. Teoretycznie powinno nam to zabrać chwilę, jednak napotykane bez przerwy roboty drogowe wydłużają te kilkadziesiąt kilometrów w nieskończoność. Przez te ostatnie 2 tygodnie w samochodzie zaczynamy wierzyć, że całe RPA przebudowuje właśnie swoje drogi. Czasem nawet co kilka kilometrów zatrzymuje nas kolejny przyodziany w odblaski pracownik ruchu drogowego. Początek ruchu wahadłowego, trzeba czekać. Tylko poza machającymi chorągiewkami trudno dostrzec jakiekolwiek inne oznaki toczących się prac – skąd my to znam?
Gdy w końcu o zachodzie słońca znużeni docieramy do naszego backpackersa, okazuje się, że wspinaczka następnego dnia na szczyt Amfiteatru stoi pod znakiem zapytania. Szkoda, bo po to tu przyjechaliśmy. W końcu to z Amfiteatru niteczką wody opada drugi (zaraz po Salto Angel w Wenezueli) najwyższy wodospad świata. Po kilku godzinach wątpliwości menedżerka hotelu godzi się jednak zabrać nas niezależnie od liczby chętnych. Najchętniej wybralibyśmy się tam sami, ale prawo tego zabrania. Ponoć trasa jest zupełnie nieoznakowana, a pogoda zmienia się w mgnieniu oka. Kilkoro turystów trzeba było ewakuować.
No nic, skoro trzeba w grupie, to ruszamy w grupie…blisko 20 osób. To nie do końca nasza wizja kontemplowania pięknych widoków. Jednak gdy po godzinie bezchmurnego nieba, nagle horyzont zaciąga się ciemnymi chmurzyskami, zaczyna padać, a po chwili z oddali słychać uderzenia grzmotów, do tego szybko zbaczamy z wytyczonej ścieżki i zaczynamy wspinaczkę stromym korytem wyschniętego strumienia, obecność przewodnika uspokaja. Pogoda faktycznie jest tu kapryśna, bo gdy tylko dotrzemy na szczyt, chmury rozpływają się w powietrzu, a naszym oczom ukazuje się skąpany w słońcu Amfiteatr. Mgły jeszcze powrócą, ale na razie widoczność mamy świetną. Zerkamy w dół i nie trudno o zawrót głowy. Ściana Amfiteatru opada pionowo przez ponad 1000 metrów. Doskonałe miejsce do base jumpingu. Widzę, że Tomek się rozmarza. Trzeba się szybko stąd zabierać, bo jeszcze zechce mi tam skoczyć
Ruszamy w stronę wodospadu Tugela. Kurcze, coś pięknego, jak to miejsce ma położenie! Szczyt Amfiteatru to całkiem płaska, rozległa równina, którą leniwie snuje się rzeka, wyglądem przypominająca raczej płyciutkie rozlewisko. Krajobraz jakich wiele. Tylko, że tu ta równina nagle urywa się niczym po potężnym trzęsieniu ziemi i pionowym klifem w kształcie podkowy opada stromo w przepaść. Spacer po tej rozległej łące poprzecinanej mokradłami w żadnym wypadku nie zapowiada dramatycznego wodospadu. Kilka lat temu ten niewinny wygląd zmylił też 8-letniego chłopca, który biwakował nad rzeką wraz ze szkolną wycieczką. W poszukiwaniu głębszego stawu, gdzie mógłby się wykąpać, dotarł nad samą krawędź, poślizgnął się i… ciało znaleziono następnego dnia 948m niżej – u stóp wodospadu.
My na górze nie spotykamy nikogo poza grupą lesothańskich pasterzy. Granica między RPA i Lesotho to w górach pojęcie płynne. Lesothańscy pasterze swobodnie przekraczają granicę i dopóki pozostają w górach nikomu to nie przeszkadza. Może z wyjątkiem turystów nocujących w górskiej chatce na szczycie, skąd ponoć notorycznie znikają jedzenie i ubrania. Pasterze wyglądają na postrzelonych – z radością i błyskiem w oku prezentują nam swoją skąpą bieliznę. Swoją drogą, kto by nie oszalał po tylu miesiącach w surowych górach?
Na deser jeszcze tylko zastrzyk adrenaliny w trakcie szybkiego zjazdu po zawieszonych pionowo drabinkach i po godzinie jesteśmy już u stóp szczytu Sentinel. Znów zza chmur wychyla się słońce. Kurcze, pogoda w tych najwyższych południowoafrykańskich górach doskonale wie jak podkreślić nastrój.
Drakensberg
Amfiteatr
Comments