Browsing Posts published by admin

Myśleliście kiedykolwiek, że fajnie byłoby przebiec maraton? Dla mnie osoby, które są w stanie przebiec 42,195km we względnie przyzwoitym czasie zawsze wydawały się niezwykle. Niczym nadludzie, którzy dzięki systematycznym treningom zdołali wspiąć się na wyżyny i osiągnąć granicę wytrzymałości ludzkiego organizmu. W czasie tej podróży wszystko się jednak zmieniło. Przekonałem się, że maratończycy to jednak cienkie Bolki, nie dorastające nawet do pięt prawdziwym ludziom z żelaza!

Wszystko zaczęło się od poznania Stana i Flo, których Wy też już znacie. Stan przed wyruszeniem w podróż dookoła świata wystartował i ukończył jedną z najtrudniejszych edycji zawodów triatlonowych, tzw. Ironmana. Na czym to polega? Wystarczy kupić strój kąpielowy, rower i buty do biegania. Zaczynamy od przepłynięcia 3,8km w jeziorze. Wybiegamy z wody i szybko wskakujemy na rower – przed nami 180km pedałowania (czasami po płaskim, ale w tym przypadku zawody odbywały się w górach, więc rowerem raczej trzeba było się wspinać). Po takiej rozgrzewce jesteśmy gotowi do maratonu – zakładamy wygodne buty i biegniemy przez 42,195km – również niekoniecznie po płaskim. Najlepsi profesjonalni zawodnicy kończą zawody w około 8 godzin, amatorzy potrzebują na to kilka godzin więcej.

Start triathlonu Ironman...

Gdy byliśmy w Pucón w mieście odbywały się podobne zawody, tak zwany połowiczny Ironman – wszystko tak samo, tylko dystanse o połowę krótsze. Stan zastanawiał się nawet czy nie wystartować, ale brak odpowiedniego roweru i wysoka opłata za uczestnictwo skutecznie Go zniechęciły – mnie też. Ale przynajmniej mieliśmy okazję przyjrzeć się zawodnikom i ich rowerom. A rowery nie byle jakie, niektóre przypominały bardziej statek kosmiczny. Ich ceny były równie astronomiczne. Przy odrobinie szczęścia mógłbym sobie pozwolić na zakup jednej szprychy,  chociaż te najbardziej wypasione miały koła bez szprych, dzięki czemu były bardziej opływowe.

Zawody niestety nieco się pokomplikowały ze względu na ulewny deszcz. Na jeziorze zbyt wysoka fala uniemożliwiła pływanie i ten etap zamieniono na bieganie – zatem  z triathlonu zrobił się nam duathlon.

Ale okazuje się, że na świecie są zapaleńcy, którym nawet triathlon na pełnym dystansie nie pozwala się wystarczająco zmęczyć i wymyślili sobie jeszcze bardziej wyczerpujące zawody. Pierwszy raz o nietypowych wyścigach usłyszeliśmy w Nowej Zelandii. Wyścig Coast to Coast organizowany jest corocznie na Południowej Wyspie. Jest to kombinacja biegu, jazdy na rowerze i kajakowania, w sumie 243 kilometry przez najwyższe nowozelandzkie góry, Southern Alps. A nie zapominajmy o różnicach poziomów, bo trasa kończy się i zaczyna na wybrzeżu, po przeciwnych stronach wyspy.

Profil Coast to Coast: http://www.coasttocoast.co.nz/

Co roku w Coast to Coast startuje około 100 zawodników – najstarszy miał 75 lat, a najmłodszy 15! Rekord to niewiele ponad 10.5h.

Tego typu wyścigów górskich w Nowej Zelandii jest dużo. Pamiętacie trekking Tongariro Alpine Crossing na południowej wyspie (Mordor z Władcy Pierścieni)? 20km trudnego szlaku górskiego, którego pokonanie przeciętnemu trekkerowi zajmuje około 8h – rekord biegowy to 1h25minut.

Ultramaratony – zawody biegowe na dystansie większym niż maraton, najczęściej 100km lub 100mil – są popularne na całym świecie. Jeden z najtrudniejszych to Hardrock Hundred Mile Endurance Run w USA (160 km biegu po górach). Biegacze podczas całego wyścigu wspinają się w sumie na wysokość 10000 metrów! Co ciekawe kilka lat temu wyścig zwyciężył zawodnik, który od 10 lat jest 100% weganem. (Uwaga redaktor Pauliny: Wegetarianie górą!) ;)

Ale są też dłuższe i nie tylko w górach. Np. Kalahari Augrabies Extreme Marathon – 250 km po pustyni Kalahari (byliśmy tam nie tak dawno i zaufajcie – nie jest to wymarzone miejsce do biegania). Ciekawy jest te The 4 Deserts. Seria 4 wyścigów w najbardziej wietrznym, najsuchszym, najgorętszym i na koniec najzimniejszym miejscu na świecie. I tak zaczynamy na pustyni Gobi w Chinach, potem  Sahara w Egipcie, Atacama w Chile i Last Desert na Antarktydzie. Każdy z odcinków ma 250km.

Najdłuższy z ultramaratonów to chyba ten z Los Angeles do Nowego Yorku – 3220 mil biegu.

W Ameryce Południowej popularne są też tzw. Adventure Races. Jest to kombinacja kilku dyscyplin, min. bieganie górskie, rower, kajakowanie, wspinaczka. Zawody najczęściej są drużynowe i trwają kilka dni. Wyścig trwa 24h na dobę – drużyna decyduje o tym czy i kiedy chce odpoczywać.

Patagonian Expedition Race: http://www.rockclimbing.com/photos/

I tak na przykład w trakcie naszego pobytu w Patagonii rozgrywany był wyścig Patagonian Expedition Race, uznawany za najtrudniejszy i ostatni „dziki” wyścig na świecie. Zawodnicy zaopatrzeni jedynie w mapy i kompas przemierzają odległe zakątki Patagonii, przez kilka dni nie spotykając żywej duszy. Trasa zmienia się każdego roku – najkrótsza wynosiła 520 km, najdłuższa 1112 km i jest kombinacją biegu, jazdy na rowerze, wspinaczki i kajakowania. Każdego roku kilka drużyn w wyniku błędnej nawigacji gubi się w górach i wśród lodów Patagonii. Błądzą przez kilka dni, po czym zazwyczaj udaje im się nawiązać kontakt z ekipami ratunkowymi. Zdarzało się, że zawodnicy czekali na pomoc wysoko w górach przez wiele dni, gdyż ekstremalne warunki pogodowe uniemożliwiały pracę pilotów helikopterów ratunkowych. Średnio nie więcej niż połowa drużyn dociera do mety. Drużyna składa się z 4 osób, jedną z nich musi być kobieta.

Patagonian Expedition Race: http://i.telegraph.co.uk/multimedia/

O tego typu wyścigach można by pisać godzinami, ale zamiast pisać lepiej się wziąć do roboty! Pływanie, bieganie, rower – cokolwiek! Pamiętajcie: sport to zdrowie! Alkohol Twój wróg! ;)

Trudno wam się zdecydować się w którym wyścigu wziąć udział? TUTAJ znajdziecie listę i opisy najpopularniejszych ultramaratonów na świecie.

POWODZENIA!



Po powrocie z gór zaczęliśmy się zastanawiać, jak przedostać się z powrotem do Chile, do Puerto Varas. Kusiła nas opcja przeprawy przez miasteczko Peulla. Jednak by się tam dostać, trzeba przekroczyć 3 jeziora, 2 wysokogórskie przełęcze,  a kilkunastokilometrowe odcinki lądowe pokonać busikiem lub na piechotę. Czas nie stanowi problemu, więc zapalamy się do naszej kolejnej górskiej wyprawy. Niestety bilety na prom oferuje jedna firma i to wyłącznie w ramach jednodniowej wycieczki all inclusive o niebotycznej cenie 600 złotych od osoby. Nie pozostaje nam nic innego jak stara sprawdzona przeprawa autobusowa.

Ławeczka z widokiem na Puerto Varas...

W Puerto Varas uradowana odnajduję ukochane maliny, a do tego rozkosznego psa właścicieli hostelu, małą białą kudłatą kuleczkę o imieniu Blanca. Z właścicielem hostelu wiążę się swoją drogą ciekawa historia. Wypełniwszy dawno dawno temu ankietę na stronie programu antywirusowego Norton, zdążył już o tym zapomnieć, gdy po jakimś czasie otrzymał telefon ze Stanów Zjednoczonych informujący go o wygranej w konkursie: nagroda – lot w kosmos! Pierwszy lot miał na celu doświadczenie poczucia nieważkości w specjalnym samolocie ZERO-G. Drugim etapem jest lot dokoła orbity ziemskiej. Więcej informacji o konkursie znajdziecie TUTAJ

Jeżeli dysponujecie odpowiednimi środkami możecie sami zafundować sobie tego typu rozrywkę – pierwsze komercyjne loty w kosmos pojawiły się już na rynku: http://www.spaceadventures.com/.

Zatem w Puerto Varas mieliśmy przyjemność zatrzymać się w hostelu pierwszego Chilijczyka w przestrzeni kosmicznej w historii! :)

My zorganizowaliśmy sobie kosmiczny lot sami.

Superman z małżonką...

Serię zdjęć na tzw. supermana zrobiliśmy sobie w trakcie jednodniowej wyprawy wypożyczonym samochodem po okolicach Puerto Varas. Najbardziej charakterystycznym elementem krajobrazu jest tu idealny stożek wulkanu Osorno. Ze względu na dynamicznie zmieniającą się powierzchnię, liczne szczeliny i kapryśną pogodę na wulkan można się wspiąć jedynie z przewodnikiem. Zaledwie 2 tygodnie przed naszą wizytą nakaz ten zignorowało 4 Francuzów. 2 z nich przypłaciło tę decyzję życiem.

My zadowoliliśmy się więc malowniczą jednodniową przejażdżką po okolicy. Laguna Verde, stacja kolejki linowej u stóp wulkanu Osorno, rzeka Puyuhapi, położone na niej wodospady i 1,5-godzinny rejs po jeziorze zapewniły nam wystarczająco dużo atrakcji. Zwłaszcza, że niewyleczone do końca infekcja jeszcze z Bariloche zaczęła dawać o sobie znać i mimo tylu pięknych przystanków po drodze pod koniec dnia nie miałam już nawet siły wyjść z samochodu.

Kolejne 2 dni spędzę więc kurując się pod cieplą pierzyną. Tomek, Stan i Flo wykorzystają za to ten czas na rafting na rzece Petrohue. Okolica słynie z wartkich prądów i doskonałych warunków do sportów wodnych.

ZAPRASZAMY do obejrzenia filmu z raftingu. Zabawa przednia! Następnym razem przesiadam się na kajak… :)

Puerto Varas i okolice

Bydło przyjechało do Argentyny razem z pierwszymi kolonizatorami z Europy. Skoro współczesna argentyńska krowa jest potomkiem prababki z Europy, jak to jest, że wołowina w tym kraju jest najlepsza na świecie, a jej smaku nie sposób opisać słowami?

Miejscowi mówią, że kluczem do sukcesu jest dieta. Argentyńskie krowy zajadają się wyśmienitą patagońską trawą pozbawioną wszystkich świństw (takich jak antybiotyki i hormony wzrostu), którymi faszerowane są amerykańskie i europejskie siostry. Dodajmy do tego duże otwarte przestrzenie, nieskazitelnie czyste powietrze, piękne widoki – czegóż krowa może chcieć więcej? Wszystko to przekłada się na jakość i smak. Ponoć mięso zwierzęcia umierającego w cierpieniach i stresie smakuje gorzej niż tego zabitego w „cywilizowany” sposób. Cóż… tutejsze krowy pod opieką lokalnych gauchos za dużo stresów w życiu nie mają… Nie to co owce w Nowej Zelandii… ;)

Po lekturze menu lokalnej parrilli (argentyński steak house) przeciętny nielatynoski konsument może być nieco zmieszany. Zamiast jednego steka wołowego znajdziecie tam co najmniej 10 różnych odmian wołowiny. W lokalnych „mięsnych” jest jeszcze gorzej. Na ścianach każdego sklepu wisi wizerunek krowy podzielonej na kilkadziesiąt segmentów. Obok znajduje się rozpiska, który z segmentów nadaje się do gotowania, grillowania, pieczenia, itd.

Każdy różni się smakiem, soczystością, konsystencją – niektóre smakują jak niebo w gębie, inne jak dwa nieba, a jeszcze inne jak trzy!

Ale pyszne mięso nie wystarczy – trzeba je jeszcze pysznie przygotować. I tu po raz kolejny Argentyna nie ma sobie równych. Barbecue jest rytuałem – odnoszę wrażenie, że każdy Argentyńczyk perfekcyjną sztukę grillowania ma zapisaną w genach.

Po pierwsze, do barbecue zawsze używa się tu węgla – nie tak jak np. w Australii blachy rozgrzanej palnikiem gazowym. Grille są wielkie, najczęściej domowej roboty – beczka, kilka prętów, łańcuch, spawarka i do roboty. Bardzo ważny jest precyzyjny system regulacji wysokości rusztu nad żarem – odpowiednia temperatura jest kluczem do sukcesu.

Polski grillowicz przygotowując karkówkę na grilla zawsze pamięta o marynacie – kotlety umaziane w dziesiątkach sosów i przypraw moczy się przez kilka godzin. W Argentynie za takie potraktowanie mięsa prawdopodobnie zostalibyście ukamieniowani. Tutaj na grilla trafia mięso „prosto od krowy” – żadnych przypraw. Wielkość grillowanego kawałka zależy od rodzaju wołowiny i ilości osób, ale najczęściej jest to jeden wielki kawał mięcha – 5, 7, 10 kilo nie stanowi problemu.

http://www.loupiote.com/photos_m/4462077258-meat-chorizo-barbecue.jpg

Wielkość kawałka decyduje o tym ile czasu będziemy grillować. Podstawowa zasada barbecue – zero pośpiechu! Odpowiednie rozgrzanie węgla i przygotowanie mięsa zajmuje dużo czasu, więc rytuał zaczynamy zanim poczujemy się głodni, tak aby pospieszające nas głodne brzuchy nie zaprzepaściły całej procedury. W USA czy Australii pokrojone steki grilluje się krótko w wysokiej temperaturze. Tutaj wołowina potrafi „dojrzewać” na grillu około 40 minut. Jedna z zasad mówi, że właściwa temperatura jest na tej wysokości, na której możemy trzymać dłoń przez 5 sekund zanim zacznie nas parzyć. Ale tutaj wchodzimy już w szczegóły, którymi poszczególne szkoły argentyńskie mogą się różnić.

A co z przyprawami? Jedynym „ciałem obcym” dodawanym do mięsa jest sól. Solimy w końcowym procesie grillowania lub na talerzu – sól sprawia, że mięso twardnieje i traci soczystość, a tego przecież nie chcemy.

Na koniec dodam, że przeciętny Argentyńczyk zjada około 70kg wołowiny rocznie, więc możemy chyba uznać ich za ekspertów i przy następnych weekendowym grillu spróbować argentyńskiej szkoły grillowania.

SMACZNEGO!

Po przeciwnej stronie granicy do Pucón leży górska miejscowość Bariloche – argentyńskie Zakopane pulsujące życiem przez okrągły rok. Teraz jest akurat szczyt letniego sezonu trekkingowego, więc postanawiamy spróbować swoich sił po argentyńskiej stronie Andów. Najpierw zatrzymamy się jednak w Villa La Angostura – mniejszym górskim miasteczku na trasie do Bariloche. Choć to dosłownie rzut beretem dotrzeć z Pucón do Bariloche wcale nie jest łatwo. W Osorno, gdzie mieliśmy sie przesiąść, pani proponuje nam 2 ostatnie tego dnia bilety, ale teraz jesteśmy w czwórkę :) Trudno, kupujemy więc miejscówki na kolejny dzień i ruszamy w poszukiwaniu noclegu. Osorno to wyjątkowo mało urodziwa miejscowość, więc szczęście, że nie utknęliśmy tu na dłużej. A o tym jak niewiele do tego brakowało przekonujemy się kolejnego dnia, gdy nasz autobus utknął na granicy i opóźnia się w nieskończoność. Kilka godzin później przemoczone pupy od mokrych foteli autokaru, przypominają nam, że jedziemy do Argentyny.

Villa La Angostura

Pisaliśmy już, że Argentyna nie zrobiła na nas ostatnio najlepszego wrażenia? Tym razem zaczęło się od cieknącego autokaru. Szczyt sezonu w Argentynie wciąż trwa, a Argentyńczycy zupełnie jak Chińczycy ubóstwiają swój kraj. Zaraz po przyjeździe do Villa la Angostura okazuje się więc, że wszystkie hostele są zabukowane, w prywatnych kwaterach brak wolnych łóżek, a kolejka do informacji turystycznej zapowiada godzinę czekania. Nie mamy wyjścia, bierzemy co dają, czyli poddasze w prywatnym domu jakiegoś spotkanego Argentyńczyka. Jak na złość taksówkarz odmawia zabrania 4 osób, więc po godzinie drałowania w deszczu z ciężkim plecakiem pukamy do drzwi. W środku pustka. Wezwany przez sąsiada właściciel przyjeżdża po pół godzinie wyraźnie wkurzony. Jak się okazuje pod naszą nieobecność, widząc nasze niezdecydowanie, zdążył już załatwić sobie kolejnych lokatorów. I to ilu? Dzielimy malutki domek z 8 osobami. O poddaszu na wyłączność możemy zapomnieć. Na szczęście ułagodzony właściciel przestaje buchać złością, po chwili z szerokim uśmiechem zaczyna nam nawet opowiadać historię swojego życia.

A okolice Villa la Angostura? Wejście do parku narodowego Los Arrayanes okazuje się nieziemsko drogie: 50 pesos dla obcokrajowców wobec 10-20 pesos dla Argentyńczyków. O nie, nie damy tak z siebie zedrzeć. Zadowalamy się więc widokiem jeziora Nahuel Huapi z pobliskich punktów widokowych. Z nieba siączy deszcz, na pocieszenie więc zaopatrujemy się w cały asortyment kakaowych pyszności. Villa la Angostura słynie z wyrobów czekoladowych. Witryny sklepowe kuszą słodkościami, a w co poniektórych można podejrzeć cukierników, przygotowujących pyszności :)

Z pełnymi brzuchami ruszamy więc do Bariloche. Nauczeni doświadczeniem zabukowaliśmy wcześniej nocleg. Tym razem nasze powitanie jest więc nieco bardziej przyjazne. Bariloche to piękna górska miejscowość po drugiej stronie jeziora Nahuel Huapi. Niczym Pucón słynie z licznych pobudzających adrenalinę atrakcji. Aż trudno się zdecydować. W końcu postanawiamy adrenalinę dostarczyć sobie sami. Na rowerach przemierzymy tzw. Circuito Chico, malowniczą 25-kilometrową trasę zataczającą pętlę wzdłuż półwyspu Llao-Llao. Nie obejdzie się oczywiście bez licznych odbić na punkty widokowe, leniwych przystanków na plaży na lunch, a także pysznego obiadu w położonym na trasie browarze. Ważone lokalnie piwo pyszne, tylko jak tu po nim wdrapać się z powrotem na rower? Stan i Tomek wydają się nim nie wzruszeni, więc i mnie udziela się adrenalina towarzysząca ostatniemu odcinkowi trasy. Tak bardzo, że niemal przegapiam metę i z wyraźną chęcią zaczynam pętelkę od nowa. Nie wiem, czy to już kwestia wprawy, czy motywujących współcyklistów, ale nie odczuwam zmęczenia.

Zmęczenie pojawi się za to dopiero kolejnego dnia, gdy z samego rana zwlekamy się z łóżka z misją szybkiego pakowania plecaków. Ruszamy w góry. Pierwszy patagoński trekking przed nami! Trasa prowadzi przez Refugios Grey i Jacob i kończy się po drugiej stronie gór, jakieś 5 kilometrów od drogi, która zabierze nas z powrotem do miasta. Według podanych czasów czeka nas co najmniej 6-9 godzin wędrówki dziennie. Na szczęście okazuje się, że Argentyna to nie Nowa Zelandia i czasy uda nam się znacznie skrócić.

Pierwszy odcinek trasy prowadzi wzdłuż jeziora Gutierrez. W oddali rozciąga się Bariloche, biało-szarawe gałęzie martwych drzew kontrastują z błękitem jeziora. Pięknie! A to dopiero sam początek.

Przez kolejne 3 dni spędzimy 2 noce pod rozgwieżdżonym patagońskim niebem, na brzegu lagun Tonchek i Jakob, przemierzymy kilkadziesiąt kilometrów, wdrapując się po żółtawych głazach, czołgając się po pionowych granitowych ściankach lub z dziecięcą frajdą ześlizgując się kilkaset metrów na sam dół doliny w wulkanicznym pyle. Kilkakrotnie przekroczymy wartką rzekę, o własnych siłach, bądź wspierając się na rozwieszonych linach, korzystając z okazji, by uzupełnić zapasy pitnej wody. Ale przede wszystkim będą to 3 dni obcowania z pięknem przyrody Cerro Catedral i doliny Casa de Piedra, a także mniejszych lagun Los Tempanos i Schmoll, 3 dni kontemplowania wszystkich odcieni błękitu napotkanych lagun i bezchmurnego nieba, a także nieskazitelnej bieli dryfujących gdzieniegdzie kawałków lodu.

Nad laguną Tonchek..

Jako, że pierwszego dnia głównie się wspinaliśmy, drugi dzień spędziliśmy w przepięknej wysokogórskiej scenerii, trzeciego dnia trzeba było zacząć schodzić. I to ten odcinek dał nam najbardziej w kość. Biorąc po uwagę wrodzoną niechęć Tomka do ciągnących się w nieskończoność dolin i moje pogarszające się z każdą minutą samopoczucie, ostatnie 21 kilometrów zdawało się nie mieć końca. Na szczęście na ostatnim odcinku 4 kilometrów zlitowała się nad nami wojskowa ciężarówka, która podrzuciła nas do drogi, skąd autobusem wróciliśmy już do Bariloche. I choć ten ostatni dzień na szlaku odchorowałam bólami mięśni i wysoką gorączką, było warto! 3 dni z dala od cywilizacji dały nam przedsmak piękna Patagonii. Złapaliśmy bakcyla, w patagońskich górach spędzimy jeszcze niejedną noc!

Villa La Angostura

Na rowerach w Bariloche

Treking w Bariloche

Po przeciwnej stronie granicy do Pucón leży górska miejscowość Bariloche – argentyńskie Zakopane pulsujące życiem przez okrągły rok. Teraz jest akurat szczyt letniego sezonu trekkingowego, więc postanawiamy spróbować swoich sił po argentyńskiej stronie Andów. Najpierw zatrzymamy się jednak w Villa La Angostura – mniejszym górskim miasteczku na trasie do Bariloche. Choć to dosłownie rzut beretem dotrzeć z Pucón do Bariloche wcale nie jest łatwo. W Osorno, gdzie mieliśmy sie przesiąść, pani proponuje nam 2 ostatnie tego dnia bilety, ale teraz jesteśmy w czwórkę J Trudno, kupujemy wiec miejscówki na kolejny dzień i ruszamy w poszukiwaniu noclegu. Osorno to wyjątkowo mało urodziwa miejscowość, wiec szczęście, że nie utknęliśmy tu na dłużej. A o tym jak niewiele do tego brakowało przekonujemy sie kolejnego dnia, gdy nasz autobus utknął na granicy i opóźnia się w nieskończoność. Kilka godzin później przemoczone pupy od mokrych foteli autokaru, przypominają nam, że jedziemy do Argentyny.

Foto villa

Pisaliśmy już, że Argentyna nie zrobiła na nas ostatnio najlepszego wrażenia? Tym razem zaczęło się od cieknącego autokaru. Szczyt sezonu w Argentynie wciąż trwa, a Argentyńczycy zupełnie jak Chińczycy ubóstwiają swój kraj. Zaraz po przyjeździe do Villa la Angostura okazuje się więc, że wszystkie hostele są zabukowane, w prywatnych kwaterach brak wolnych łóżek, a kolejka do informacji turystycznej zapowiada godzinę czekania. Nie mamy wyjścia, bierzemy co dają, czyli poddasze w prywatnym domu jakiegoś spotkanego Argentyńczyka. Jak na złość taksówkarz odmawia zabrania 4 osób, więc po godzinie drałowania w deszczu z ciężkim plecakiem pukamy do drzwi. W środku pustka. Wezwany przez sąsiada właściciel przyjeżdża po pół godzinie wyraźnie wkurzony. Jak się okazuje pod naszą nieobecność, widząc nasze niezdecydowanie, zdążył już załatwić sobie kolejnych lokatorów. I to ilu? Dzielimy malutki domek z 8 osobami. O poddaszu na wyłączność możemy zapomnieć. Na szczęście ułagodzony właściciel przestaje buchać złością, po chwili z szerokim uśmiechem zaczyna nam nawet opowiadać historię swojego życia.

Foto skok

A okolice Villa la Angostura? Wejście do parku narodowego Los Arrayanes okazuje się nieziemsko drogie: 50 pesos dla obcokrajowców wobec 10-20 pesos dla Argentyńczyków. O nie, nie damy tak z siebie zedrzeć. Zadowalamy się więc widokiem jeziora Nahuel Huapi z pobliskich punktów widokowych. Z nieba siączy deszcz, na pocieszenie więc zaopatrujemy się w cały asortyment kakaowych pyszności. Villa la Angostura słynie z wyrobów czekoladowych. Witryny sklepowe kuszą słodkościami, a w co poniektórych można podejrzeć cukierników, przygotowujących pyszności J

Z pełnymi brzuchami ruszamy więc do Bariloche. Nauczeni doświadczeniem zabukowaliśmy wcześniej nocleg. Tym razem nasze powitanie jest więc nieco bardziej przyjazne. Bariloche to piękna górska miejscowość po drugiej stronie jeziora Nahuel Huapi. Niczym Pucón słynie z licznych pobudzających adrenalinę atrakcji. Aż trudno się zdecydować. W końcu postanawiamy adrenalinę dostarczyć sobie sami. Na rowerach przemierzymy tzw. Circuito Chico, malowniczą 25-kilometrową trasę zataczającą pętlę wzdłuż półwyspu Llao-Llao. Nie obejdzie się oczywiście bez licznych odbić na punkty widokowe, leniwych przystanków na plaży na lunch, a także pysznego obiadu w położonym na trasie browarze. Ważone lokalnie piwo pyszne, tylko jak tu po nim wdrapać się z powrotem na rower? Stan i Tomek wydają się nim nie wzruszeni, więc i mnie udziela się adrenalina towarzysząca ostatniemu odcinkowi trasy. Tak bardzo, że niemal przegapiam metę i z wyraźną chęcią zaczynam pętelkę od nowa. Nie wiem, czy to już kwestia wprawy, czy motywujących współcyklistów, ale nie odczuwam zmęczenia.

Foto pailina

Zmęczenie pojawi się za to dopiero kolejnego dnia, gdy z samego rana zwlekamy się z łóżka z misją szybkiego pakowania plecaków. Ruszamy w góry. Pierwszy patagoński trekking przed nami! Trasa prowadzi przez Refugios Grey i Jacob i kończy się po drugiej stronie gór, jakieś 5 kilometrów od drogi, która zabierze nas z powrotem do miasta. Według podanych czasów czeka nas co najmniej 6-9 godzin wędrówki dziennie. Na szczęście okazuje się, że Argentyna to nie Nowa Zelandia i czasy uda nam się znacznie skrócić.

Pierwszy odcinek trasy prowadzi wzdłuż jeziora Gutierrez. W oddali rozciąga się Bariloche, biało-szarawe gałęzie martwych drzew kontrastują z błękitem jeziora. Pięknie! A to dopiero sam początek.

Foto drzewa

Przez kolejne 3 dni spędzimy 2 noce pod rozgwieżdżonym patagońskim niebem, na brzegu lagun Tonchek i Jakob, przemierzymy kilkadziesiąt kilometrów, wdrapując się po żółtawych głazach, czołgając się po pionowych granitowych ściankach lub z dziecięcą frajdą ześlizgując się kilkaset metrów na sam dół doliny w wulkanicznym pyle. Kilkakrotnie przekroczymy wartką rzekę, o własnych siłach, bądź wspierając się na rozwieszonych linach, korzystając z okazji, by uzupełnić zapasy pitnej wody. Ale przede wszystkim będą to 3 dni obcowania z pięknem przyrody Cerro Catedral i doliny Casa de Piedra, a także mniejszych lagun Los Tempanos i Schmoll, 3 dni kontemplowania wszystkich odcieni błękitu napotkanych lagun i bezchmurnego nieba, a także nieskazitelnej bieli dryfujących gdzieniegdzie kawałków lodu.

foto

Jako, że pierwszego dnia głównie się wspinaliśmy, drugi dzień spędziliśmy w przepięknej wysokogórskiej scenerii, trzeciego

Po przeciwnej stronie granicy do Pucón leży górska miejscowość Bariloche – argentyńskie Zakopane pulsujące życiem przez okrągły rok. Teraz jest akurat szczyt letniego sezonu trekkingowego, więc postanawiamy spróbować swoich sił po argentyńskiej stronie Andów. Najpierw zatrzymamy się jednak w Villa La Angostura – mniejszym górskim miasteczku na trasie do Bariloche. Choć to dosłownie rzut beretem dotrzeć z Pucón do Bariloche wcale nie jest łatwo. W Osorno, gdzie mieliśmy sie przesiąść, pani proponuje nam 2 ostatnie tego dnia bilety, ale teraz jesteśmy w czwórkę J Trudno, kupujemy wiec miejscówki na kolejny dzień i ruszamy w poszukiwaniu noclegu. Osorno to wyjątkowo mało urodziwa miejscowość, wiec szczęście, że nie utknęliśmy tu na dłużej. A o tym jak niewiele do tego brakowało przekonujemy sie kolejnego dnia, gdy nasz autobus utknął na granicy i opóźnia się w nieskończoność. Kilka godzin później przemoczone pupy od mokrych foteli autokaru, przypominają nam, że jedziemy do Argentyny.

Foto villa

Pisaliśmy już, że Argentyna nie zrobiła na nas ostatnio najlepszego wrażenia? Tym razem zaczęło się od cieknącego autokaru. Szczyt sezonu w Argentynie wciąż trwa, a Argentyńczycy zupełnie jak Chińczycy ubóstwiają swój kraj. Zaraz po przyjeździe do Villa la Angostura okazuje się więc, że wszystkie hostele są zabukowane, w prywatnych kwaterach brak wolnych łóżek, a kolejka do informacji turystycznej zapowiada godzinę czekania. Nie mamy wyjścia, bierzemy co dają, czyli poddasze w prywatnym domu jakiegoś spotkanego Argentyńczyka. Jak na złość taksówkarz odmawia zabrania 4 osób, więc po godzinie drałowania w deszczu z ciężkim plecakiem pukamy do drzwi. W środku pustka. Wezwany przez sąsiada właściciel przyjeżdża po pół godzinie wyraźnie wkurzony. Jak się okazuje pod naszą nieobecność, widząc nasze niezdecydowanie, zdążył już załatwić sobie kolejnych lokatorów. I to ilu? Dzielimy malutki domek z 8 osobami. O poddaszu na wyłączność możemy zapomnieć. Na szczęście ułagodzony właściciel przestaje buchać złością, po chwili z szerokim uśmiechem zaczyna nam nawet opowiadać historię swojego życia.

Foto skok

A okolice Villa la Angostura? Wejście do parku narodowego Los Arrayanes okazuje się nieziemsko drogie: 50 pesos dla obcokrajowców wobec 10-20 pesos dla Argentyńczyków. O nie, nie damy tak z siebie zedrzeć. Zadowalamy się więc widokiem jeziora Nahuel Huapi z pobliskich punktów widokowych. Z nieba siączy deszcz, na pocieszenie więc zaopatrujemy się w cały asortyment kakaowych pyszności. Villa la Angostura słynie z wyrobów czekoladowych. Witryny sklepowe kuszą słodkościami, a w co poniektórych można podejrzeć cukierników, przygotowujących pyszności J

Z pełnymi brzuchami ruszamy więc do Bariloche. Nauczeni doświadczeniem zabukowaliśmy wcześniej nocleg. Tym razem nasze powitanie jest więc nieco bardziej przyjazne. Bariloche to piękna górska miejscowość po drugiej stronie jeziora Nahuel Huapi. Niczym Pucón słynie z licznych pobudzających adrenalinę atrakcji. Aż trudno się zdecydować. W końcu postanawiamy adrenalinę dostarczyć sobie sami. Na rowerach przemierzymy tzw. Circuito Chico, malowniczą 25-kilometrową trasę zataczającą pętlę wzdłuż półwyspu Llao-Llao. Nie obejdzie się oczywiście bez licznych odbić na punkty widokowe, leniwych przystanków na plaży na lunch, a także pysznego obiadu w położonym na trasie browarze. Ważone lokalnie piwo pyszne, tylko jak tu po nim wdrapać się z powrotem na rower? Stan i Tomek wydają się nim nie wzruszeni, więc i mnie udziela się adrenalina towarzysząca ostatniemu odcinkowi trasy. Tak bardzo, że niemal przegapiam metę i z wyraźną chęcią zaczynam pętelkę od nowa. Nie wiem, czy to już kwestia wprawy, czy motywujących współcyklistów, ale nie odczuwam zmęczenia.

Foto pailina

Zmęczenie pojawi się za to dopiero kolejnego dnia, gdy z samego rana zwlekamy się z łóżka z misją szybkiego pakowania plecaków. Ruszamy w góry. Pierwszy patagoński trekking przed nami! Trasa prowadzi przez Refugios Grey i Jacob i kończy się po drugiej stronie gór, jakieś 5 kilometrów od drogi, która zabierze nas z powrotem do miasta. Według podanych czasów czeka nas co najmniej 6-9 godzin wędrówki dziennie. Na szczęście okazuje się, że Argentyna to nie Nowa Zelandia i czasy uda nam się znacznie skrócić.

Pierwszy odcinek trasy prowadzi wzdłuż jeziora Gutierrez. W oddali rozciąga się Bariloche, biało-szarawe gałęzie martwych drzew kontrastują z błękitem jeziora. Pięknie! A to dopiero sam początek.

Foto drzewa

Przez kolejne 3 dni spędzimy 2 noce pod rozgwieżdżonym patagońskim niebem, na brzegu lagun Tonchek i Jakob, przemierzymy kilkadziesiąt kilometrów, wdrapując się po żółtawych głazach, czołgając się po pionowych granitowych ściankach lub z dziecięcą frajdą ześlizgując się kilkaset metrów na sam dół doliny w wulkanicznym pyle. Kilkakrotnie przekroczymy wartką rzekę, o własnych siłach, bądź wspierając się na rozwieszonych linach, korzystając z okazji, by uzupełnić zapasy pitnej wody. Ale przede wszystkim będą to 3 dni obcowania z pięknem przyrody Cerro Catedral i doliny Casa de Piedra, a także mniejszych lagun Los Tempanos i Schmoll, 3 dni kontemplowania wszystkich odcieni błękitu napotkanych lagun i bezchmurnego nieba, a także nieskazitelnej bieli dryfujących gdzieniegdzie kawałków lodu.

foto

Jako, że pierwszego dnia głównie się wspinaliśmy, drugi dzień spędziliśmy w przepięknej wysokogórskiej scenerii, trzeciego dnia trzeba było zacząć schodzić. I to ten odcinek dał nam najbardziej w kość. Biorąc po uwagę wrodzoną niechęć Tomka do ciągnących się w nieskończoność dolin i moje pogarszające się z każdą minutą samopoczucie, ostatnie 21 kilometrów zdawało się nie mieć końca. Na szczęście na ostatnim odcinku 4 kilometrów zlitowała się nad nami wojskowa ciężarówka, która podrzuciła nas do drogi, skąd autobusem wróciliśmy już do Bariloche. I choć ten ostatni dzień na szlaku odchorowałam bólami mięśni i wysoką gorączką, było warto! 3 dni z dala od cywilizacji dały nam przedsmak piękna Patagonii. Złapaliśmy bakcyla, w patagońskich górach spędzimy jeszcze niejedną noc!

Foto pailina strum

dnia trzeba było zacząć schodzić. I to ten odcinek dał nam najbardziej w kość. Biorąc po uwagę wrodzoną niechęć Tomka do ciągnących się w nieskończoność dolin i moje pogarszające się z każdą minutą samopoczucie, ostatnie 21 kilometrów zdawało się nie mieć końca. Na szczęście na ostatnim odcinku 4 kilometrów zlitowała się nad nami wojskowa ciężarówka, która podrzuciła nas do drogi, skąd autobusem wróciliśmy już do Bariloche. I choć ten ostatni dzień na szlaku odchorowałam bólami mięśni i wysoką gorączką, było warto! 3 dni z dala od cywilizacji dały nam przedsmak piękna Patagonii. Złapaliśmy bakcyla, w patagońskich górach spędzimy jeszcze niejedną noc!

Foto pailina strum

Przylecieliśmy do RPA dwa i pół tygodnia temu i co tu dużo gadać, jest nam tu całkiem dobrze. Trzeba przyznać, że Afryka była dla nas dużym znakiem zapytania. Ciągle z różnych względów nie cieszy się ona dużym powodzeniem wśród podróżników. Spotkaliśmy na naszej drodze sporo osób podróżujących dookoła świata, lecz może 1 lub 2 odwiedziły w trakcie podróży „czarny ląd”. Internet oferował wiele sprzecznych informacji, z których wynikało, że kraje Afryki Południowej nie są do końca przystosowane do naszego stylu podróżowania.

Co więc zastaliśmy po przyjeździe? Nasz pierwszy przystanek to Kapsztad i jest to chyba najpiękniejsze miasto, które dotąd odwiedziliśmy. Pięknie położone, nad zatoką, a dokładniej nad kilkunastoma otoczonymi bialutkimi skałami zatoczkami. W tle wszechobecna Góra Stołowa, całkiem płaska niczym ścięta maczetą, do tego postkolonialna architektura, wiktoriańskie wille i palmy. Kapsztad cieszy oko. Zwłaszcza, że jest bardzo czysty. A w Ameryce Południowej nauczyliśmy sie już traktować czystość nieco relatywnie. No ale Kapsztad zasługuje na osobnego posta – więcej nieco później.

Przed przyjazdem nasłuchaliśmy sie niestworzonych historii o braku bezpieczeństwa i zalecenia, by po zmroku nie opuszczać hostelu. Hostel po zmroku czasem opuszczamy, ale samochodem po ciemku staraliśmy się nie jeździć. Jak na razie czujemy się bezpiecznie, ale… No właśnie, kosztem zamknięcia się w pewnej enklawie. Typowo czarnych, biedniejszych dzielnic raczej nie odwiedzamy, a po jednej przejażdżce pociągiem 3 klasy, kolejnym razem przesiedliśmy się już do klasy pierwszej.  Wybraliśmy taką drogę, bo trzeba przyznać, że zamykane na kraty puby, sklepy, duże biura, czy stacje benzynowe dają do myślenia. To pierwszy kraj, w którym, by dostać się do restauracji, czy wypożyczalni samochodów, należy użyć domofonu.

Jednocześnie spotykani dotąd ludzie okazują nam niezwykłą serdeczność, zwłaszcza czarni. Są bardzo otwarci, ciepli i na każdym kroku zagadują, szukając kontaktu. Czasem tylko zaczepiają nas na ulicy z prośbą o pieniądze, ktoś prosi o kupno steka w supermarkecie. Staramy się nie dawać pieniędzy, raczej kupować drobiazgi od miejscowych artystów, dawać drobne pilnującym parkingi, wspierać każdą chęć pracy. Ma się wrażenie, że wszędzie, gdzie biały człowiek przybył ze swoją ‘misją’ cywilizacyjną, główną ‘zdobyczą’, którą po sobie zostawił jest nauka żebractwa. Tak to już jest, że zamiast inwestować w Afrykę, nauczyliśmy się dawać im pieniądze.

Tak fakt, Afryka kojarzy się głównie z potrzebą pomocy biedniejszym i bardziej poszkodowanym. Z taką misją przybywają tu wciąż europejscy, czy amerykańscy wolontariusze. A biali obywatele RPA? No właśnie, naszym zdaniem oni już takiej potrzeby pomocy nie widzą. Niestety RPA nie otrząsnęło się jeszcze w pełni po apartheidzie. Jego spuścizna to miedzy innym wciąż obecna segregacja rasowa w pracy. Na stacjach benzynowych, w supermarketach, fast foodach czy przy robotach drogowych pracują niemal wyłącznie czarni. Na ulicach nie widać mieszanych par, mulatów, a granice między dzielnicami i klasami w pociągach wciąż przebiegają według koloru skóry. W sumie nie ma w tym nic dziwnego. Trudno przesiedlić całe rodziny i „wymieszać” społeczeństwo w ciągu zaledwie 15 lat. Najtrudniej jednak będzie zmienić zaściankową mentalność afrykanerskiej społeczności o farmerskich korzeniach. A w ich myśleniu różnice miedzy czarną, a białą rasą są wciąż nie do pogodzenia. Spotkaliśmy się z całkiem niedorzecznymi argumentami. Dowodem na wyższość Afrykanerów miał być na przykład fakt, iż tylko biali kupują białe samochody, bo do białego lakieru nie trzeba dopłacać. Czarni nie liczą się z pieniądzem i chętnie trwonią kasę na wybrany kolor lakieru. No cóż…

Nie oznacza to jednak, że mieszkańcy RPA to same twarde głowy. W kwestiach takich jak homoseksualizm potrafią być bardzo tolerancyjni. Tylu takich stereotypowo zniewieściałych mężczyzn w jednym miejscu jeszcze nie spotkaliśmy i to zarówno białych jak i czarnych. Ulicami wędrują drag queens, dumnie obnosząc sie ze swoją kobiecością, a spotykane lesbijki głośnią mówią o swojej orientacji.

Czarnych Afrykańczyków pozytywnie wyróżnia jeszcze jedna cecha: muzykalność. Wygląda na to, że mają ją w genach. Odkąd przyjechaliśmy towarzyszą nam radosne afrykańskie rytmy, podśpiewywanie pod nosem w trakcie pracy i podrygiwanie biodrami. Z reszta kto by nie podrygiwał, mając taaaaaakie biodra ;) Malutka wioska w Lesoto ma chór, którego nie powstydziłaby się warszawska metropolia, a msza w kościele przemienia sie w podrygiwany koncert. Nasze osobiste odkrycie to młoda, kapsztadzka grupa Freshly Ground i ich najnowszy album: Radio Africa.

Poza tym jak oni pysznie gotują. Jesteśmy tu od ponad 2 tygodni i czego byśmy nie zamówili: owoce morza, dania wegetariańskie, a nawet fast foody dostajemy talerz pełen smaków. Co za ulga po moim stałym południowoamerykańskim jadłospisie: frytki z sałatką.

Miłym zaskoczeniem  były też ceny. Koszty utrzymania są porównywalne do polskich, czasem niższe. Do tego w Kapsztadzie możliwe okazuje sie nawet couchsurfingowanie w hostelu, a zabytkowy jaguar może być wasz za jedyne 11 tysięcy złotych :)

A jak to jest z tym backpackerskim stylem podróżowania? Otóż, RPA okazało się do niego doskonale przystosowane.  Po wypożyczeniu samochodu i naszym juz starym sposobem pokonaniu 4200 km w 2 tygodnie, miedzy innym słynną trasą Garden Route, przez Lesoto i góry Drakensbergu, wróciliśmy właśnie do Kapsztadu. I wygląda na to, ze to nasz ostatni kontakt z internetową cywilizacją przez najbliższy miesiąc. 2 kwietnia wyruszamy na zorganizowaną wyprawę ciężarówką przez Namibię, Botswanę, wodospady Wiktoria i Park Narodowy Krugera w RPA. Skąd taki wybór? Jak dotąd jak ognia unikaliśmy zorganizowanych wypraw. Jednak by dotrzeć do interesujących nas miejsc w Namibii, a zwłaszcza w Botswanie najprawdopodobniej potrzebowalibyśmy 4-napędowca, a na wynajem takiego samochodu po prostu nas nie stać. Taka wyprawa ciężarówką z noclegami w namiotach i obowiązkami dzielonymi sprawiedliwie miedzy wszystkich członków grupy okazała się być optymalna dla naszej kieszeni. Poza tym mamy nadzieje, ze dzięki niej poznamy wielu ciekawych, podobnie myślących ludzi i będziemy sie dobrze bawić. W końcu ich obecność przynajmniej na jakiś czas będzie nam musiała zastąpić blogowy kontakt z wami. Oczywiście postaramy się gdzieś tam odnaleźć wifi i dalej relacjonować podróż przez Amerykę Południową, a wkrótce też Afrykę. Gdybyśmy jednak milczeli przez okrągły miesiąc, nie martwcie się – THIS IS AFRICA! :)

Jedną z zalet podróżowania w grupie jest to, że czasem  można sobie pozwolić na mały luksus. Pod warunkiem, że koszty dzieli się np. na czworo. W Pucón takim luksusem była cabaña, 4-osobowy domek z kuchnią, łazienką, kominkiem i living roomem, którą wynajęliśmy zaraz po przyjeździe. Po tylu nocach w kampervanie, u Barbary, mniej lub bardziej zatłoczonych hostelach fajnie było mieć przez kilka dni namiastkę domowych pieleszy. Z resztą pobyt w Pucón przypominał domowy jeszcze z innych względów – po pierwsze, owoce. Na głównej ulicy Pucón codziennie w sznurku ustawiali się sprzedawcy świeżego zielonego groszku, truskawek, malin i borówek amerykańskich. Za duże opakowanie malin 6 zł. A smak? Przeeepyyysznyy! No cóż, zaryzykuje stwierdzenie, że słodszy niż w Polsce. To samo dotyczyło zielonego groszku, którego w Polsce ostatnio trudno mi było upolować. Tak więc przez 6 dni, które spędziliśmy w Pucón, w naszej domowej jadalni królowały maliny, truskawki i zielony groszek. Dla mnie podniebny raj. Po drugie zaś ze względu na pogodę.  Temperatury zdecydowanie niższe niż na pustyniach północy jakieś takie Polsce bliższe.

A pogoda okazała się tu być bardzo zmienna. Jednego dnia słońce, kolejnego deszcz. Dlatego dni słoneczne staraliśmy się wykorzystywać w pełni. Jedną z głównych atrakcji miasteczka jest możliwość wspięcia się na wciąż aktywny wulkan Villarica. Idealny stożek stanowi doskonałe tło dla Pucón. Widząc jednak, jak rzadko można go dostrzec spoza chmur, pierwszy słoneczny dzień wykorzystaliśmy na zdobycie Villarici. Nie jest to jednak wypad samodzielny. Wulkan przykrywa gruba warstwa śniegu. Wspinaczka wymaga wodoodpornych spodni, specjalistycznych butów do chodzenia po lodzie, czekana, no i przede wszystkim przewodnika.

Po krótkim rozeznaniu w mieście, wybieramy agencję i kolejnego dnia o 6.45 ruszamy już w kierunku góry. Pierwszy krótki odcinek pokonujemy wyciągiem krzesełkowym – ułatwienie dla leniuchów. Ale wspinaczka tysiącem małych kroczków, która przed nami, wcale dla leniuchów już nie jest. Po kilku godzinach takiego kroczenia w grupowym konwoju, gęsiego, w końcu docieramy na szczyt. Spacer wzdłuż krawędzi krateru gwarantuje widoki 360°. Zmęczenie znika w sekundę. Uciążliwe stają się za to gazy wydobywające się z krateru. Przy lekkiej zmianie kierunku wiatru trujące gazy wieją nam prostu w twarz. Uciekamy, duszący dym nie daje oddychać. Przewodnicy uczciwie informują, że nie zawsze docierają na sam szczyt. Gdy kierunek wiatru nie sprzyja dalszej wspinaczce, nie ryzykują, nie wchodzą. Skoro z duszącym gazem nie ma żartów, nie przedłużamy spaceru na szczycie.

Na szczycie...

Zjeżdżamy- dosłownie! No właśnie, przed nami najlepsza część całej wyprawy: jazda na jabłuszkach na sam dół wulkanu. Freestyle byłby może zbyt ryzykowny, zbocze jest w końcu strome. Dlatego początkowo wszyscy suniemy wyżłobionymi tunelami śnieżnymi. Przypomina to nieco zabawę na zjeżdżalni w aquaparku. Z tą różnicą, że tu do hamowania służy nam czekan i trzeba uważać, by nie wybić nim sobie zębów. Im niżej, tym ciekawsze techniki zjazdu. Pod koniec naszą techniką staje się… brak techniki. Byle szybciej w dół. Tak jest więcej frajdy. Przemoczonym do suchej nitki jest nam już wszystko jedno.

Nagrodą za dzielny freestylowy zjazd są snacki i zimne piwo. Słońce grzeje tak mocno, że przemoczone spodnie schną w mgnienia oku. Z tego samego powodu w mgnienia oku zaczynamy też odczuwać działanie piwa. Błogie zakończenie wulkanicznej przygody :)

Skoro są tu wulkany, muszą też być wulkaniczne jeziora. Kolejnego pięknego dnia postanawiamy się wybrać nad jedno z nich, Lago Caburga. Trasa do jeziora, 13 km w jedną stronę, prowadzi malowniczą drogą przez wioskę Mapuche, obok wodospadów i malowniczych lagun. W sam raz na rower, a że mamy wśród nas triatlonistę, długo się nie zastanawiamy. Wypożyczamy górskie rowery.  Od dość dawna nie jeździliśmy na dwóch kółkach. Pupa zdecydowanie zapomniała, jak to jest spędzić długi dzień na siodełku. Ale w moim przypadku zapomniały też chyba i płuca. Mimo pięknych widoków po drodze, niekończące się pedałowanie pod górkę pozbawia mnie oddechu na kilka dobrych minut. Najbardziej wkurza Stan, który podjeżdża spokojnie pod każde wzgórze, po czym robiąc wokół mnie i Flo kółka, instruuje, jak powinnyśmy oddychać. Jego rady przynoszą jednak skutek i na ostatniej prostej zmęczenie znika, jeszcze tylko ostatnie wzgórze, szybki podjazd i jesteśmy. Jezioro….

Chłopakom ten wysiłek chyba jednak nie wystarcza. Był zawody rowerowe, to teraz kolej na wyścig pływacki. Spacer wzdłuż plaży zakończy się więc przepłynięciem 2 kilometrów stylem, no cóż w przypadku Stana kraulem, w przypadku Tomka, raczej dowolnym ;) Dla dopełnienia triatlonu brakuje nam tylko biegu z powrotem do Pucón. Taki pomysł na szczęście nie przychodzi im już do głowy. I ostatnie 12 km pokonujemy śmigiem na rowerach. Cały czas z górki! :)

Villarica

Na rowerach

Zaraz po opuszczeniu El Cafayate ruszyliśmy śmigiem do Mendozy. W kraju horrendalnie drogich przejazdów autobusowych i nielogicznie sformułowanych stron internetowych, gdzie żaden obcokrajowiec nie może zabukować biletu online, przewoźnikom jakoś udaje się zapełniać wszystkie autobusy na kilka dni wprzód. Jest szczyt sezonu i cała Argentyna zdaje się być w drodze.

W Santiago czekają już na nas Stan i Flo, para Francuzów, którą poznaliśmy w Indonezji. To z nimi wdychaliśmy siarkę nad wulkanami Bromo i Iljen, z nimi w strugach deszczu zjechaliśmy Bali na skuterach i w końcu też z nimi ślizgaliśmy się od burty do burty w trakcie pamiętnego rejsu wzdłuż Sumbawy. Teraz po kilku miesiącach w Australii, Nowej Kaledonii i Nowej Zelandii Flo i Stan dotarli do Santiago.

A my zmęczeni już trochę zakorkowaną Argentyną, korzystamy z okazji, jedziemy im na spotkanie. W Tucuman udaje nam się dostać ostatnie 2 bilety na nocny autobus do Mendozy, a w Mendozie szybko znajdujemy połączenie do Santiago. Jeszcze tylko malownicza przeprawa przez przełęcz Los Libertadores. Położona na wysokości 3500 m przełęcz to na razie jedyne oficjalne przejście graniczne między Argentyną i Chile w tym rejonie Andów. Wijąca się wśród gór droga łączy Santiago i Mendozę, dwa gigantyczne centra tranzytowe. Dlatego ruch jest spory. Do tego stopnia, że na przejściu granicznym spędzimy równe 4 godziny. Argentyna tak zagrała nam na nerwach, że nawet powolność argentyńskich celników bierzemy za narodową przywarę. Po stronie chilijskiej jakoś to wszystko idzie sprawniej, psiaki celne (labradory) jakieś takie przyjazne i jakby celnicy mówią lepszym hiszpańskim :) Te 4 godziny czekania wynagradzają nam jednak widoki – piękne! Gdzieś tam po lewej zostawiamy Aconcaguę (6962 m npm), najwyższy szczyt obu Ameryk, a nawet południowej hemisfery. Wszystko widziane z autokaru, ale do widoków zza okna przyzwyczailiśmy się już w trakcie podróży po Ameryce Południowej.

W Santiago odnajdujemy Flo i Stana. Super zobaczyć się po takim czasie, wymienić się wrażeniami. W końcu można by rzecz, że Francuziki nas śledzą. Zaczęli podróż 1 września w Indonezji i od tamtej pory jakby jechali naszym tropem ;) Przy okazji krótką wizytę w Santiago wykorzystamy też na spotkanie z Hallą i Felipe poznanymi w San Pedro. Na wszelkie towarzyskie spotkania jak zwykle optymalne okazuje się patio dzielnicy Bellavista.

Podążając swoim własnym tropem, znów odwiedzimy też znajome centrum handlowe Parque Arauco. Żadnych paczek DHL już nie wysyłamy, za dobrze by im było. Tym razem uzupełniamy braki w sprzęcie trekkingowym. Przed nami kilka górskich wędrówek, trzeba w końcu kupić kuchenkę gazową, zestaw garnków, karimaty, termos, itp.

Valparaiso

Zanim zaopatrzeni w nowe sprzęty, ruszymy na podbój Patagonii, odwiedzimy jeszcze Valparaiso. 1,5 godziny drogi dzielące je od Santiago, to idealny dystans na jednodniowy wypad. Myślałam, że będzie nam trochę szkoda po jednym dniu opuszczać tę kolorową mozaikę położonych nad morzem kamienic. Dość chaotyczne, zabudowanie, zatłoczone ulice i głośne tankowce cumujące w porcie po raz kolejny przekonują nas jednak, że miasto to nie nasza broszka. Zostawiamy więc najgęściej zaludnioną Centralną Dolinę Chile i ruszamy do Krainy Jezior. Kierunek: Pucon!

Przełęcz Los Libertadores

Valparaiso


Znaleźliśmy zdjęcia z naszej „ucieczki z Boliwii”. Były robione małym aparatem i jakoś nam umknęły. Jakość jest słabiutka bo coś z ustawieniami było pogmatwane, ale coś na nich widać.

Cóż… Co tu dużo pisać… wstyd i tyle. U Was wiosna a my na henhen dopiero świętujemy sylwestra. W Nowej Zelandii tłumaczyliśmy się szalonym tempem i godzinami spędzonymi za kółkiem naszego kampera, w Ameryce Południowej miało być inaczej, no i masz babo placek… ;) Trzeba przyznać ze spuszczoną głową, że nie jesteśmy chyba najbardziej systematycznymi blogerami świata – taka już widać nasza natura. Nie będę zatem usprawiedliwiał naszego nieprzyzwoitego i wręcz niedopuszczalnego zacofania (a wierzcie mi – miałbym parę argumentów) i przejdę do rzeczy.

Po ucieczce z Boliwii trafiliśmy do Salty. Duża miejscowość na północy Argentyny – jak dla nas nic specjalnego, ale ostatnimi czasy stała się dość popularna wśród turystów. Po przeprawie przez boliwijskie bezdroża potrzebowaliśmy trochę odpoczynku, dodatkowo był już koniec grudnia, więc to tu postanowiliśmy powitać nowy rok. Cóż… Musimy przyznać, że nie byłą to najhuczniejsza impreza w naszym życiu, ale doświadczenie bezcenne – niecodziennie witamy nowy rok w latynosko-europejskim towarzystwie, przy 25°C za oknem i najlepszym barbecue na świecie.

W Salcie poza sylwestrem nie działo się nic nadzwyczajnego – sporo czasu poświęciliśmy na pisanie bloga (to tam powstał między innymi wpis o lodowcach w Nowej Zelandii – kiedy to było ;)

Aaaa… No może był jeszcze jeden wyjątek. Okazało się, że 30km od Salty, 4 stycznia przejeżdżać będzie ekipa rajdu Dakar! Jak wszyscy pewnie wiecie po 2008 roku, gdy Dakar odwołano ze względu na zagrożenie terrorystyczne, organizatorzy postanowili przenieść największy rajd terenowy świata do Ameryki Południowej. Z tego co wiemy kierowcy nie są do końca z tej decyzji zadowoleni, ale szeroko pojęty biznes stracił w Afryce zbyt dużo pieniędzy i nie chciał ponownie podejmować ryzyka.

No to jesteśmy! Etap nie jest pustynny, zawodnicy ścigają się na „cywilizowanej” szutrowej drodze. Może nie jest to prawdziwe Dakarowe przeżycie, ale zawsze coś. Tłumy Argentyńczyków czekają na czołówkę rajdu – nikt do końca nie wie kiedy pojawią się pierwsi zawodnicy. Piwo, prowizoryczne barbecue, leżaczki – piknikowa sielanka. Czekamy… każdy szuka dobrego punktu obserwacyjnego, namioty rozstawione wzdłuż drogi sprawiają wrażenie jakby najlepsze miejsca były zagospodarowane przez zagorzałych kibiców już od kilku dni. Czekamy.

Czekamy… Ponad 30°C daje popalić..

Czekamy…

Gorąco jak w piekle, ale wszyscy czekamy…

Czekamy…

Płyniemy i padamy z nóg, ale ciągle czekamy…

Rajd Dakar jak na razie nie wydaje się najbardziej fascynującym widowiskiem świata, ale dalej czekamy…

Ciągle czekamy…

Tumany kurzu na horyzoncie!! Jeeeeest! Jedzie!!!!

Chmura kurzu coraz bliżej!

Jedzie! Motor! Wrrrrrrrrrrrrrrrr… Aplauz! Krzyki radości! Entuzjazm! Chmura kurzu na nas… Przejechał…

Entuzjazm opada.. Znowu czekamy…

Czekamy…

Czekamy…

Kolejna chmura kurzu!!!

Jest jedzie! Drugi motor! Aplauz i entuzjazm! Wrrrrrrrrrr! Przejechał… Kurz na nas…

Czekamy…

No i tak to mniej więcej wyglądało :) Największy entuzjazm wzbudzały oczywiście samochody. Po kilku razach byliśmy już specjalistami i wiedzieliśmy co jedzie: mała chmura kurzu – motor, średnia chmura kurzu – quad, wielka chmura kurzu – samochód. Auta były też najszybsze więc wrrrrrrr było najkrótsze ;)

No ale widzieliśmy Hołka! Znaczy Hołka oczywiście nie widzieliśmy, bo przemkną za szybko i do tego przyciemnił sobie szyby, ale widzieliśmy jego wypasione BMW. Nie chcemy się chwalić, ale podejrzewamy, ze to dzięki naszemu znakomitemu dopingowi Krzysztof Hołowczyc zajął na tym etapie znakomite 4 miejsce.

Hołek w akcji!

Nie zabrakło też motocyklistów: Czachora i Dąbrowskiego. Polskiego quada z Łukaszem Łaskawcem na pokładzie niestety nie widzieliśmy. Rafał Sonik, który W 2009 rokuj był trzeci, miał wypadek pierwszego dnia i żeby go zobaczyć musielibyśmy pojechać do szpitala. Ale Łukasz spisał się wyśmienicie i w końcowej kwalifikacji rajdu zajął 3 miejsce! Tu pewnie też mieliśmy swój udział.

Po 5-6 godzinach na Dakarze zgodnie uznaliśmy, że do klubu kibica się nie zapisujemy. W decyzji utwierdziła nas informacja, że na starcie rajdu stanęło 170 motocykli, 30 quadów i 140 samochodów – dla nas około 30 wrrrrrrrr które widzieliśmy było wystarczające.

Byliśmy na polnej drodze mniej więcej 30km od Salty, więc jedynym sposobem na powrót był autostop (przyjechaliśmy taxi). Po chwili pędziliśmy już na pace pick-upa do miasta. Przyjechaliśmy w samą porę. Ulicami przejeżdżały właśnie ciężarówki – największe pojazdy w rajdzie. Nie był to wyścig, tylko przejazd do parku maszyn gdzieś w okolicach Salty. Po zobaczeniu kilku z 67 ciężarówek uznaliśmy, że nic specjalnego i zaskakującego się już nie wydarzy i z poczuciem pełnego spełnienia Dakarowego  udaliśmy się na stację autobusową kupić bilety na kolejny etap naszej podróży – jedziemy do El Cafayate!

No i przyjechaliśmy. Co jako pierwsze podróżnik powinien zrobić po przybyciu do nowego miejsca? Znaleźć miejsce do spania. Z nami bywa to różnie – czasem rezerwujemy coś z 1-2 dniowym wyprzedzeniem, czasem nie. Generalnie zależy to od trzech czynników – wielkość miasteczka, popularności wśród turystów i godziny o której przyjeżdżamy. Przykładowo w dużym mieście do którego przyjeżdżamy o północy, zawsze staramy się mieć coś zarezerwowanego. Ale Cafayate nie było duże, a dotarliśmy do niego wczesnym popołudniem – musieliśmy coś znaleźć na miejscu.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Podczas naszej kilkumiesięcznej już podróży, nie zdarzyło nam się tak długo błądzić  w poszukiwaniu łóżka i dachu nad głową! Argentyńczycy mają właśnie wakacje i na nasze nieszczęście spora część narodu zdecydowała się spędzić urlop w tej okolicy. Szczyt lokalnego sezonu odczuliśmy też w abstrakcyjnie wygórowanych cenach biletów autobusowych. W Argentynie cena biletów jest całkowicie uzależniona od popytu – zmienia się z dnia na dzień, a jej górna granica nie istnieje.

A okolica niczego sobie. Cała prowincja ze stolicą w Salcie słynie z przepięknych, bajkowych krajobrazów. Małą cząstkę tego cuda mieliśmy okazję zobaczyć podczas wycieczki „zorganizowanej”. Kolorowe doliny Quebrada de las Conchas i Quebrada de Cafayate, cudaczne formacje skalne i wąwozy takie jak Diabelskie Gardło i Amfiteatr z niesamowitą akustyką. Ale to znowu krajobrazy, krajobrazy i krajobrazy, więc lepiej na nie popatrzeć w galerii niż poczytać w poście :)

Zapraszamy na krótki film z wytwórni henhen :)

Rajd Dakar

El Cafayate


No właśnie, więc jak to było z tymi cenami? Jak już pisałam, w dniu, gdy wyruszyliśmy do Boliwii, Morales (a dokładniej wiceprezydent w jego imieniu – kto by pomyślał, że taki tchórz) wydał dekret o zniesieniu rządowych dopłat do benzyny. Jak przystało na kraj socjalistyczny, ceny paliw były zamrożone od 7 lat. Morales uznał, że koniec tego dobrego i w ciągu jednego dnia odwołał wszystkie subwencje. W efekcie w ciągu kilku godzin ceny benzyny skoczyły o 72%, a diesela o 82% (taka drastyczna podwyższa cen paliw tu nazywana jest gasolinazo). W całym kraju zapanował chaos, a ceny przeróżnych usług zaczęły powoli windować. I to usług i produktów pozornie nieuzależnionych od paliwa. No bo na pierwszy rzut oka jaki związek ma mięciutka wełniana czapeczka z wełny alpaki z ropą? A no ponoć ma, a poza tym słowo kryzys działa niczym narkotyk na psychikę mas, co w ciągu kilku dni można było dostrzec w całej Boliwii.

Gdy dotarliśmy 28 grudnia do Uyuni, agencje w całym mieście żonglowały sprzecznymi informacjami odnośnie strajków generalnych transportu publicznego, protestów i blokad ulicznych. Zaczęli też przebąkiwać coś o zamknięciu granic. Perspektywa utknięcia w sparaliżowanym Uyuni na bliżej nieokreślony czas średnio nam się uśmiechała. Kotlety z alpaki mają pyszne, ale dla mnie, wegetarianki, to i tak średnie pocieszenie. Trzeba było więc znaleźć szybko jakiś transport. Kierunek: południe. Do granicy z Argentyną w Villazon biletów i tak nie sprzedawali, pozostał nam więc autobus do Tupizy. W tym samym kierunku jechali Adi i Noam. Gdy oni trzymali już w ręku miejscówki, sprzedawczyni odebrała telefon i tłumacząc pracodawcy, że obecnie  sprzedaje bilety w cenie podwyższonej o 30%, spokojnie przyjęła nowe instrukcje. Ok, nasza kolej. Bilety wypisane, cena? Zamiast 70, które przed chwilą zapłacili nasi znajomi, 90 bolivianos. Ale jak to? Na szczęście prośby, by sprzedała nam po ‘starej’ cenie sprzed 5 minut dają skutek. W końcu może przekazać pracodawcy, że sprzedała je 6 minut wcześniej.

Tu mała dygresja dotycząca podróżowania po Ameryce Łacińskiej bez znajomości języka hiszpańskiego. Dla wszystkich tych, którzy odważyli się na tej karkołomny krok, szacunek ale też i spore współczucie. Nie wiem, jak my byśmy dali radę bez mojej znajomości hiszpańskiego. Jesteśmy tu od miesiąca, a osoby, z którymi Tomek mógł pogadać po angielsku możemy policzyć na palcach jednej ręki. 95% turystów mówi po hiszpańsku. Lepiej lub gorzej, ale każdy się dogada. Ja z kolei przy okazji wysyłam stokrotne dzięki całej kadrze Iberystyki UW, a zwłaszcza Annie, Arantxy, Aitorowi. No niech będzie nawet Pablo. Dzięki nim tutaj często biorą mnie za Hiszpankę (haha, to miłe), ale przede wszystkim mogę się nie tylko dogadać, ale też po prostu sobie pogadać. A jak wiadomo takie gadanie o życiu to to co lubię najbardziej :) No a też czasami załatwić coś, czego inaczej za Chiny by nam nie sprzedali.

Krajobrazy w drodze do Tupizy, rodem z Dzikiego Zachodu, narobiły nam chętki na krótki przystanek w okolicy. Niestety na dworcu autobusowym panie z minuty na minutę przestały sprzedawać bilety na kolejne dni. Mogliśmy natomiast kupić bilet na autobus do granicy, który odjeżdżał za godzinę. Nie było wyjścia. Plan: wrócić za kilka miesięcy, w maju. Pożegnaliśmy się z Adi i Noamem i ruszyliśmy do Villazon, gdzie czekała nas jeszcze wyjątkowo chaotyczna przeprawa graniczna. Tłumy próbowały się bez ładu i składu przebić na drugą stronę. W sumie to mieliśmy szczęście. Tego samego dnia, Lindsey i Paul próbowali się przedostać z La Paz do Peru. Granicę zamknięto i tylko usilne błaganie strażnika otworzyło im drogę dalej.

My tymczasem w trybie przyspieszonym znaleźliśmy się w wyjątkowo depresyjnej miejscowości La Quiaca, w Argentynie. Mało fortunne powitanie z Argentyną, ale już tej samej nocy udało nam się przedostać do bardziej przyjaznej Salty, nieco dalej na południe.

A Boliwia? Póki co stoi. Morales ugiął się wobec protestów i na kilka godzin przed Nowym Rokiem odwołał dekret. Rwetes ucichł, ale i tak wielu skorzystało z sytuacji. Przykładowo 3-dniowa wycieczka, którą wykupiliśmy w San Pedro kosztowała 130 dolarów. Dziś kosztuje 200 dolarów. Ponoć jako ostatnia grupa wyruszyliśmy w starej cenie. Pozostałe ceny też nie wróciły do poziomu sprzed kryzysu. A były bajecznie niskie na tle całej Ameryki Południowej. Szkoda, zwłaszcza, że my do Boliwii jeszcze wrócimy.

A Gasolinazo okazało się być typowe nie tylko dla Boliwii. Kryzysy wywołane drastyczną podwyższą cen paliw to w Ameryce Południowej chleb powszedni. Słyszeliśmy o strajkach z tego powodu kilka tygodni wcześniej w Argentynie. Z kolei zaledwie 2 tygodnie później gasolinazo ogłoszono w Chile, w południowym stanie Magallanes. Sparaliżowało to cały stan, granice z Argentyną zamknięto, w protestach zginęło nawet kilka osób. My zmierzamy w tamtym kierunku. Czy do tego czasu sytuacja zdąży się już uspokoić?