Przyjechaliśmy do Nikko po południu. Po drodze pogoda była piękna, miła odmiana po Asahidake, ale… wjechaliśmy na stację i zanim pociąg zdążył się zatrzymać, zaczęło lać. I bardzo dobrze. Dzięki temu zatrzymaliśmy się w Guest Housie znajdującym się 300 metrów od stacji kolejki JR. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Urocze miejsce i przeeeesympatyczni właściciele.

Popołudnie spędziliśmy leniwie, wypoczywając podczas zakupów, prania i przygotowywania europejskiego obiadu (tego typu prace są dla nas jedyną formą odpoczynku od tego monotonnego zwiedzania ;) Spaghetti z pomidorami, tuńczykiem i parmezanem okazał się hitem wśród japońsko-amerykańskich biesiadników. Kolejnego dnia rano powróciliśmy do naszych codziennych obowiązków i wyruszyliśmy na podbój pięknego kompleksu świątyń w Nikko.

Wygląda na to, że monsun się skończył – Japońskie słońce zaczęło nam przyświecać. Wieczorem spotkała nas miłą niespodzianka. Nasza gospodyni zaproponowała nam sesję zdjęciową w kimonach. Jej znajoma ma sklep z kimonami i potrzebowała zdjęć na stronę internetową. Zazwyczaj turyści za taką przyjemność słono płacą, ale my załapaliśmy się na nią w ramach prezentu ślubnego ;) Początkowo podszedłem do tematu bardzo ochoczo, gdyż zrozumiałem, że tylko Paulina będzie pozować. W sklepie z kimonami okazało się, że byłem w błędzie. Nas oboje ubrano w japońskie wdzianka. Spotkaliśmy jeszcze Francuza, który mieszkał w naszym hostelu – siłą rzeczy został wciągnięty do całego przedsięwzięcia. Zapakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy do studia fotograficznego. Zostaliśmy wyposażeni w atrybuty (parasolka, katana), a Paulina wystąpiła dodatkowo w ślubnym kolorowym płaszczu. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze przy słynnym moście Nikko, gdzie dokończyliśmy sesję w blasku księżyca :) Było super! Efekty możecie zobaczyć w galerii na końcu postu. Można je też będzie podziwiać na jakiejś japońskiej stronce, jak odkryjemy na jakiej, damy znać ;)

Ten dzień był jeszcze błogi z innego względu, zwłaszcza dla Pauliny, właściciele hostelu skierowali nas do taniego sklepu z warzywami i owocami, więc wieczór upłynął pod znakiem pysznej sałatki warzywnej i różnych owoców. A wspominamy to, bo jedynej rzeczy, której Japonii brakuje to owoców i warzyw, jest ich jak kot napłakał, a jak już cudem znajdziecie sklepik z owocami to piękne opakowane jabłuszko kosztuje 7 zł, a jeden banan 3 zł. Nawet warzywa (ogórki, pomidory) są drogie i niepopularne. Dziwny to kulinarnie naród, a mimo tego taki zdrowy. Ryby jednak robią swoje.

Kolejnego dnia pojechaliśmy do Chuzenji-onsen. Obejrzeliśmy wodospad Kegon Falls, pospacerowaliśmy nad jeziorem – jest na tyle malownicze, że co chwilę natykaliśmy się na posesje ambasadorów różnych krajów. Włosi udostępnili swoją dla turystów. Uznaliśmy, że po powrocie zmieniamy branżę i któreś z nas zostaje ambasadorem. Ambasador raz na rok ma pewnie coś do roboty poza siedzeniem w swojej rezydencji, więc pewnie wybór padnie na Paulinę. Współtowarzysz ambasadora obija się przez okrągły rok 24h na dobę, a korzysta ze wszystkich przywilejów – mnie to odpowiada.

Po południu pojechaliśmy do Utsonomiyi i wsiedliśmy w japoński pocisk pędzący do Osaki.

GALERIA ZDJĘĆ – NIKKO

GALERIA ZDJĘĆ – CHUZENJI-ONSEN

GALERIA ZDJĘĆ – SESJA W KIMONACH