Koniec z niezależnością, przestajemy sami sobie być sterem, żeglarzem i okrętem, zaczynamy overlanding! Decyzja podjęta, nie ma odwrotu. Choć oczywiście znowu pojawiają się wątpliwości. W przeddzień wyjazdu sami się jeszcze nakręcamy. W hostelu ma się odbyć spotkanie organizacyjne, z podejrzliwością przyglądam się każdej meldującej się na recepcji osobie. Zidentyfikować overlandingowców nie jest jednak łatwo. Zaczynam się zastanawiać nad mocno imprezującą grupą z naszego piętra. Ale cała grupa? Zazwyczaj overlandiguje się w pojedynkę. Wszystko wyjaśnia się, gdy pod hostel podjeżdża nasza potężna ciężarówa. Trafiłam, 6-osobowa grupa (5 chłopaków i Sarah) skończyła niedawno 2-miesięczny wolontariat w rezerwatach RPA. Chwila wolnego i za miesiąc zaczynają pracę w ekskluzywnych rezerwatach dzikich zwierzaków w Zambii. Tam nie będzie czasu ani miejsca na imprezowanie, chłopaki nadrabiają więc zaległości zawczasu
Chantelle, energetyczna dwudziestokilkulatka przedstawia się jako nasza przewodniczka. Powoli poznajemy całą grupę. Średnia wieku to 25 lat, poza nielicznymi przypadkami jesteśmy najstarsi. I tego nam było trzeba! Z perspektywy czasu trudno było lepiej trafić Ta międzykulturowa mieszanka: Belg, Kanadyjka z Zimbabwe, Amerykanki, Nowozelandka, Brytyjczycy, Koreańczycy, Australijczycy i Susan z RPA okażą się być po prostu świetnymi ludźmi, a szybko okaże się, że świetnie się też uzupełniamy jako grupa.
Już pierwszej nocy, po długiej jeździe w stronę Namaqualand na północy RPA, zatrzymujemy się na położonym wśród winnic kempingu w CitrusArea. Szef kempingu jest właścicielem wszystkich winnic jak okiem sięgnął. Produkuje kilkanaście gatunków wina. I to świetnego! Wieczór zaczynamy więc od degustacji. Niczego nie wypluwamy, grzechem było by marnować tak dobry alkohol. Po jakimś czasie zaczynają więc padać coraz głupsze pytania. W końcu głośno zastanawiamy się, czy aromat jakieś owocu w winie oznacza faktyczną domieszkę tego owocu. Plantator się z nas śmieje. Wszystkie te aromaty to tylko kwestia drewna, z którego zbudowane są beczki do przechowywania wina. Takie proste!
Następnego dnia poranna pobudka. Jest jeszcze ciemno, gdy pakujemy namioty i karimaty wpychamy do ciężarówki. Czas się przyzwyczaić, tak już będzie przez kolejny miesiąc. Mamy ambitny plan i spore dystanse do pokonania. Często trzeba będzie podróżować po ciemku. Koniec więc z największym przywilejem życia w drodze – błogim wysypianiem się do oporu!
Niestety Tomek nie czuję się najlepiej, po nieprzespanej nocy żołądek wciąż odmawia mu posłuszeństwa. Ktoś sugeruje, że to wina wypitego poprzedniego dnia w shebeen kukurydzianego piwa. To fakt każdy próbował piwa ledwo mocząc usta, a gdy przyszło do nas, nie chcąc urazić gospodarzy, Tomek z uśmiechem zachłysnął się potężnym haustem. Teraz odchorowuje. Na szczęście ten dzień spędzimy raczej leniwie, wylegując się nad brzegiem mulistej rzeki Orange (afr. Gariep). Na północ rozciąga się pustynia Namib, na południe też nie spotkasz za dużo roślinności ani zwierzaków. Gdyby nie Orange północ RPA przypominałaby pustynne cmentarzysko, a tak okolica kwitnie. Trudno sobie wyobrazić, że rzeka dociera tu aż z Drakensbergu. Byliśmy tam ledwie tydzień temu. Kiedy to było? Jedno jest pewne, krajobrazy zmieniły nam się diametralnie.
Ta zmiana zaczyna nam się nawet podobać. Robi się sawannowo, stepowo, pustynnie. I całkiem odludnie. Aż po horyzont tylko trawy, głazy, gdzieniegdzie na horyzoncie zarysowuje się charakterystyczna sylwetka akacji. Jest w tym krajobrazie coś majestatycznego. Może to stereotypowe, ale chyba tak właśnie wyobrażaliśmy sobie dziką Afrykę!
Przejście graniczne. Krótkie formalności, urzędnik nawet nie zerka na wizę, którą sumiennie wyrobiliśmy w Kapsztadzie i jesteśmy już w Namibii. Szybko i sprawnie. Niczym w szwajcarskim zegarku. Choć należałoby powiedzieć jak w niemieckim. W końcu Namibia to dawna niemiecka kolonia. Wciąż przypominają o tym nazwy niektórych miast i ulic, a także układ dróg, w równą krateczkę, niczym odrysowany od linijki. Jednak na tym wpływ Niemców się kończy. Dziś w kraju pozostało jedynie 7% białych, a większość z nich nie pochodzi wcale od Niemców, lecz od późniejszych kolonizatorów- mieszkańców RPA.
Zresztą Namibia to w ogóle jak na afrykańskie warunki kraj nietypowy: bardzo słabo zaludniony – żyje tu niewiele ponad 2 miliony ludzi i o najniższej gęstości zaludnienia na świecie, zaraz po Mongolii. Za to jaki malowniczy! Przekonujemy się o tym już pierwszego dnia nad Kanionem Rzeki Fish. Przyjrzymy mu się trzykrotnie, w ciągu dnia, o zachodzie słońca i nad ranem. Jest po co wracać! Zwłaszcza, że nad ranem nad Kanionem zbierają się burzowe chmurzyska, co nadaje mu mrocznego klimatu. W końcu sensu nabiera nazwa tego zakątka: „Diabelski Róg”.
Siedzimy sobie na krawędzi przepaści i przyglądamy się meandrującej w dole rzece. Dla takich chwil się podróżuje. To jeden z największych kanionów świata, ponoć drugi po Wielkim Kanionie w Stanach: ma 500 metrów głębokości, a ciągnie się przez 160 km. My widzimy tylko malutki kawałek, ale są i tacy, którzy w korycie rzeki spędzili kilka tygodni. Np. Jaco, nasz nowy kierowca, który dołączył do nas poprzedniej nocy i już z nami zostanie.
Przed nam sporo godzin w drodze. Jedziemy w kierunku najstarszej pustyni świata, Namib. Na szczęście krajobrazy za oknem nie pozwalają się nudzić. Mijamy drzewa akacji z wielkimi gniazdami kolonii wikłaczy. Charakterystyczny krajobraz sawanny – wysokie trawy, w tle rozświetlone zachodzącym słońcem góry. Zamiast czytać, po prostu gapimy się przez okno.
A wieczorem? Ciąg dalszy zachłyśnięcia się afrykańskim buszem. Zachód słońca podziwiamy z kempingowych krzesełek z cydrem Savannah w dłoni i w najlepszym damskim towarzystwie. Na potrzeby chwili nazywamy się Lesbian Safari Group – LSG. No i chwila chwilą, ale LSG będziemy jeszcze skandować przy nie jednej okazji Trzeba przyznać, że na tym wyjeździe zebrał się naprawdę cudowny mix indywidualności, do tego silny charakterek naszej tourleaderki Chantelle, łagodne usposobienie kierowcy Jaco i mamy fenomenalną grupę. A dla mnie najważniejszy okaże się zestaw wspaniałych babek: przebojowych i zadziornych(Gemma), ciepłych i mądrych (Liz), przezabawnych (Mercedes), radosnych i dobrodusznych (Susan), łagodnych (Melanie) i zawsze pomocnych (Alex). Oj jak ja za wami tęsknię!
A wydmy Sossusvlei i pustynia Namib? Powiem krótko, to znalezione dawno temu na jakimś blogu zdjęcie pustyni Namib (mówią, że najstarszej na świecie) sprawiło, że zamarzył nam się wypad do Namibii. Krajobraz bieluteńkiego DeadPan z konarami martwych drzew na tle rozgrzanych do czerwoności wydm wydał się jakiś surrealistyczny. „Musimy to zobaczyć na własne oczy!”, pomyśleliśmy.
A konfrontacja marzeń z rzeczywistością? Skończyła się zwycięstwem rzeczywistości. Poza tym, że zmachaliśmy się niemiłosiernie, wspinając się na niewinnie wyglądającą wydmę, to obejrzeliśmy magiczny wschód słońca z Dune 45 i po prostu mieliśmy super szczęście. Byliśmy na pustyni Namib po wyjątkowo ostrej porze deszczowej. Mówią, że tyle deszczu nie spadło tu od 80 lat. Sossusvlei rozkwita! To wciąż królestwo piasku (czerwonego dzięki dużej zawartości żelaza), ale jak nigdy między wydmami tworzą się małe zielonkawe laguny, a złote kwiaty zajęły wszystkie osłonięte od wiatru wydmy. Sosslusvlei pozostanie naszym surrealistycznym numerem jeden!
W drodze…
Kanion Rzeki Fish
Pustynia Namib
Comments