Deltę Okavango zapamiętamy jeszcze z innego powodu. Niewinna impreza wokół ogniska nie wiadomo kiedy z quizu pełnego zadań do spełnienia przekształciła się w bitwę na ciasto, które nikomu nie smakowało, ale za to na głowie, w uszach, we włosach dziewczyn i pod koszulką kolegów prezentowało się doskonale. Potem była już tylko wspólna kąpiel w kempingowym basenie, który po naszej wizycie niestety wymagał spuszczenia wody i porządnego wyszorowania oraz kojący gorący prysznic w ubraniach, a potem też i bez w kobiecym towarzystwie LSG :)

A wszystko zaczęło się od beztroskiego mieszania alkoholi, które akurat nawinęły nam się pod rękę.  Tak oto w opróżnionym do tego celu iceboxie wylądowały 3 butelki białego wina, cydr, piwka, odrobinę sprita i duuuużo wódki. Punch miał być wytworny. W końcu miała to być „punch night” naszego wyjazdu. I wytwornie namieszał nam wszystkim w głowach…

Punch night

No ale nie na tyle, żebyśmy następnego dnia nie ruszyli do Parku Narodowego Chobe. Choć z ochotą na poranne wstawanie było u nas kiepsko (niektórzy zdaje sie nawet nie zorientowali się, kiedy i jak znaleźli się kilkaset kilometrów dalej), sam kemping położony nas samą rzeką Chobe okazał się być kojącym, zacisznym zakątkiem.

Choć zaciszne to może nie najlepsze słowo. My może i siedzieliśmy cicho, ale przechadzające się dosłownie metr za ogrodzeniem kempingu stado 26 słoni trochę hałasu narobiło. Siedzieliśmy w kompletnej ciszy, w ciemności 10 metrów od słoni, które z siłą koparki tarmosiły akacjowymi drzewami i jakoś trudno nas było wybić z zadumy.

Rzeka Chobe

Hipki...

Chobe słynie z niespotykanej populacji słoni. Są wszędzie, za naszym płotem, na drodze, przy wejściu do parku, przy bramie wjazdowej i gdy wszędzie indziej ich liczba drastycznie maleje, w Chobe  populacja wielkoludów systematycznie rośnie, od kilku tysięcy w 1990 roku do ponad 50 tysięcy dzisiaj. Ponoć to największe skupisko słoni w Afryce.

Ratuje ich pewnie to, że ze względu na glebę ubogą w wapń, mają krótkie kły, a ich kość słoniowa jest ponoć bardzo krucha. Jednym słowem, nie nadaje się na eksport do Chin i problem rozwiązany. Choć nie do końca, bo jest ich tak dużo, że sytuacja wymknęła się nieco spod kontroli. Słonie niszczą pola uprawne, taranują budynki, wyrywają drzewa. Zaczęto nawet rozważać odstrzał, żeby kontrolować populację. Na szczęście na razie pomysł odrzucono.

W Chobem mieszka jeszcze cała masa innych zwierzaków. Niektóre, takie jak wygrzewające się porannym słońcu hipopotamy i aligatory budzą równie spory respekt. Inne, jak wdzięczne antylopy i żyrafy tylko sympatię, a jeszcze inne jak bociany maribou co najwyżej wstręt. Z resztą trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce do obserwacji ptaków. Z każdej gałęzi spogląda na nas jakieś kolorowe ptaszysko. Z największą niecierpliwością czekamy jednak na popołudniowy rejs rzeką Chobe. Zeszłego wieczoru ludzie widzieli pojącego się w rzece lamparta. Może i my będziemy mieli szczęście! Nic nie dzieje się jednak 2 razy, a już na pewno nie 2 dni z rzędu.

Za to klimat jest błogi. Gorące, rozgrzane do pomarańczowości słońce powoli zaczyna się chylić ku horyzontowi, my suniemy powoli łódką, w ciszy sącząc cydr, a dookoła nas hipopotamy, nad głową latają orły, a nad brzegiem stado słoni zażywa właśnie wieczornej kąpieli. Dodajcie do tego pawiana, bawoły, aligatory, mangusty, impale – wszyscy razem o zachodzie słońca. Bajka.

Rejs w doborowym towarzystwie

To jeden z naszych ostatnich wspólnych dni w komplecie. Za kilka dni grupa się rozpierzchnie, jedni pojadą dalej do Malawi, chłopaki rozjadą sie po swoich rezerwatach dzikich zwierzaków w Zambii, Gemma i Amos też tu jeszcze chwilę zostaną, a my  ruszymy z powrotem przez Botswanę do RPA. Już wiemy, że będzie nam siebie baaaardzo brakować. Nie ma więc co tracić czasu, trzeba rozpocząć świętowanie jednego z ostatnich wieczorów. Jednak tym razem nie w naszym nadrzecznym barze. Dlaczego? A z bardzo prozaicznego powodu, rzekę nieco rozlało, więc nad basenem, zamiast gości wyleguje się właśnie krokodyl. No cóż Chobe niczym już nas nie zaskoczy.

Galeria z Chobe