Browsing Posts published by admin

Zaraz po świętach opuściliśmy Chile. Był 26 grudnia. Popołudniu tego samego dnia prezydent Boliwii, Evo Morales wydał dekret znoszący państwowe dopłaty do paliw. W ciągu kilku godzin zamrożone przez ostatnich 7 lat ceny benzyny skoczyły o 72-80 %. W kraju zapanował chaos. Tymczasem my w błogiej nieświadomości wyruszyliśmy na boliwijskie altiplano.

Na pierwsze spotkanie z Boliwią wybraliśmy 3-dniową wycieczkę jeepem, który miał nas zabrać z San Pedro de Atacama do Uyuni w Boliwii. Najbliższe dni spędzimy więc ciasno upchani w 4-napędowcu sunącym przez surrealistyczne boliwijskie krajobrazy. Ale zgodnie z powiedzeniem, nieważne gdzie, ważne z kim. Nam towarzysze podróży trafili się wyśmienici.

Adi i Noam – przesympatyczna i bardzo ciekawa para z Izraela. To ich pierwsza dłuższa wspólna podróż. Jak się właśnie dowiedzieliśmy, tuż po powrocie się zaręczyli. Ślub w lipcu! Gratulacje kochani! :)

Lindsey i Paul – przezabawna para o nieco dłuższym stażu, z mnóstwem autoironii i charakterystycznym irlandzkim poczuciem humoru. Między innymi dzięki nim ta podróż to kupa dobrej zabawy.

Choć nie obyło się bez drobnych zgrzytów. Nasz kierowca wyróżniał się na tle innych wyjątkowo eleganckim strojem: wełniany golf, porządne, ‘wyjściowe’ spodnie, wszystko w kolorach beżu. Mało praktyczne w trakcie 3-dniowej wyprawy 4-napędowcem, ale jak się za chwilę okazało w komplecie miał też kombinezon, który zakładał do wszelkich ‘brudnych’ zajęć. W porządku, czysty gość. Tylko te poczucie czystości nabrało innego wymiaru, gdy dowiedziawszy się, że dwoje z nas to Izraelczycy, szybko dopytał: „Żydzi, ilu?”. No ładnie, trafił nam się rasistowski elegancik, pomyśleliśmy. Na szczęście z każdą godziną było coraz lepiej.  Jak się później okazało Izraelscy turyści nie mają tu zbyt pochlebnej opinii, ale o tym później.

Dzień 1

Pierwszy przystanek w Boliwii to granica. Przeprawa celna to tam dość egzotyczny zwyczaj. Równie dobrze można by było tę granicę przespać (gdyby nie fakt, że trzeba było zmienić środek transportu, niektórym prawie by się udało). My jednak grzecznie ustawiliśmy się w kolejce po stempelki w paszporcie, a chwilę później pakowaliśmy już swoje plecaki na jeepa. Przy wspólnym śniadaniu poznaliśmy Lindsey i Paula, a chwilę później Adi i Noama. Zapowiada się ciekawie.

Przejście graniczne...

Przeprawa jeepem rozpoczęta! Z offroadem to niewiele ma ona jednak wspólnego. Jedziemy ostrożnie. Pierwszy przystanek: Laguna Blanca, chwilę później Laguna Verde, obie u stóp wulkanu Licancabur. Z tej strony wulkan wygląda na znacznie niższy niż z San Pedro de Atacama. 5920 metrów wysokości nie stanowiło problemu dla Inków – na szczycie góry odnaleziono ruiny zabudowań z czasów inkaskich.

Ruszamy dalej. Przejeżdżamy przez pustynię Salvadora Daliego, nazywana tak ze względu na surrealistyczne krajobrazy, chwilę później krótki przystanek na wymoczenie nóg w basenach termalnych. Trochę zbyt wielu podobnych wycieczkowiczów, żeby móc się tą kąpielą delektować. Na szczęście już wkrótce całe to towarzystwo rozpierzchnie się jakoś po altiplano i przestaniemy na siebie wpadać.

Kolejny przystanek to gejzery Sol de Mañana. Bulgoczące w temperaturze 90° C błotniska o wielu kolorach – jak dla nas zdecydowanie bardziej malownicze niż gejzery Tatio.

Gejzery Sol de Mañana

A pod koniec dnia, absolutny hit: Laguna Colorada. Nieziemski czerwony kolor zawdzięcza kwitnącym algom i czerwonawym osadom. Białe wysepki (składy boraksu) kontrastują z intensywną czerwienią wody. Do tego setki flamingów różnych gatunków, które dość ospale przed nami uciekają. Nasz kierowca zostawia nas nad laguną i umawia się z nami po drugiej strony wzgórza. Mamy mnóstwo czasu na powolny spacer dookoła laguny, podglądanie flamingów, lam i alpak. A co najważniejsze, nieliczne jeepy dawno już odjechały. Jesteśmy sami! Zaczynamy naprawdę lubić tego naszego elegancika.

Laguna Colorada

Laguna Colorada

Tę noc spędzamy w schronisku na skraju laguny. Po kolacji na stole ląduje butelka Pisco Sour i talia kart – Paul i Lindsey uczą nas grać w Shitheada. Inaugurujemy tę karcianą grę, zostając 2 pierwszymi shitheadami – dodam tylko, że jak sama nazwa wskazuje tytuł shitheada nie oznacza wcale wygranej. Niezrażeni próbujemy dalej, idzie nam coraz lepiej. Jednak następnego dnia pobudka o 6-tej, więc ociągając się, kładziemy się spać. Ziiiiimnooo..

Galeria z pierwszego dnia

Dzień 2

Na dobry początek dnia zatrzymujemy się na pustyni Siloli, która słynie z formacji skalnych powstałych w wyniku działania wiatru. Najbardziej charakterystyczna to Arbol de Piedra (Skalne Drzewo). Obok wiatr wyrzeźbił też kilkadziesiąt innych skałek, które aż proszą się, aby się na nie wdrapać. Nie mogliśmy im odmówić.

Skałki na Siloli

Kolejne przystanki nad lagunami Honda, Chiarcota i Cañapa. Flamingi i guanako nic sobie z naszej obecności nie robią. Mimo to my przestrzegamy wszelkich zasad ostrożności. Czasem może nawet zbyt przezornie…

Po smakowitym lunchu nad niewielkim solniskiem Chiguana, gdzie zadomowiły się wikunie, ruszamy do San Juan, niewielkiej wioski na skraju największego solniska na świecie, Salar de Uyuni. Pod miejscowym sklepikiem Paul i Tomek zaczynają kopać piłkę z miejscowym dzieciakiem. Dołączam się w pięknym stylu. Pierwsze kopnięcie i piłka ląduje w, na szczęście, zakratowanym oknie. Pani już podziękujemy.

Laguna Honda

Jak na największe solnisko świata przystało, nasz hostel też zbudowany jest całkowicie z soli. Lepiej nie sprawdzać. Wieczorem zadrapię się o ścianę, szczypie jak cholera. Pierwszy od 2 dni gorący prysznic (no łazienka z soli nie jest – ciekawe na jak długo by starczała) i spać. Jutro ważny dzień: Salar de Uyuni!

Galeria z drugiego dnia

Dzień 3

Na wysokości 3653m n.p.m. na powierzchni ponad 12 tyś. km2 rozciąga się największa pustynia solna świata. O tej porze roku nie jest jeszcze przykryta cienką warstwą wody. Nie jest też już zupełnie wysuszoną solną skorupą, więc pierwsze kilometry na Salarze jakieś takie podobne do jazdy przez polską zimową pluchę. ;)

Na dobry początek zatrzymujemy się na wyspie Inca Huasi porośniętej kaktusami. Niektóre z nich mają 900 lat. Wiek kaktusa łatwo policzyć, rośnie 1 cm rocznie. Dlatego są tu pod ścisłą ochroną. Tylko co z tego, skoro co i rusz spotykamy dachy domów, śmietniki, tablice informacyjne, a nawet turystyczne pamiątki z kaktusowego drewna. Wdrapujemy się na szczyt wyspy, skąd jak okiem sięgnął nic tylko biały jak śnieg horyzont. No dobra, najwyższa pora na ten długo wyczekiwany spacer po największej solniczce świata.

Wyspa Inca Huasi

Brak cienkiej warstwy wody nie zapewni nam może efektu spaceru w chmurach, ale za to pozwoli spędzić kilka godzin bawiąc się z perspektywą. A tę nie trudno tu przechytrzyć :) Z resztą zobaczcie sami.

Wielkoludy i krasnoludki

Gdy docieramy do wioski Colchani, nad Uyuni zbierają się już ciemne chmurzyska. W końcu zaczyna się właśnie invierno boliviano, boliwijska zima, a precyzyjniej potężna pora deszczowa. Mieliśmy kupę szczęścia. I do pogody i do kierowcy i do towarzystwa! Z Colchani wywieziemy pamiątkę: małą wełnianą kolorową zośkę. Będzie w sam raz na letnie wypady na działkę po powrocie.

Na sam koniec zajrzeliśmy jeszcze na cmentarzysko pociągów. Stare parowe lokomotywy spoczywają sobie w spokoju na obrzeżach Uyuni. Swoją droga ciekawe, że nie ma chętnych miłośników złomu, żeby je sobie spieniężyć. I dobrze, bo obiektem do fotografowania są wyjątkowo wdzięcznym.

Cmentarzysko pociągów

3 wspólnie spędzone dni uczciliśmy jeszcze kotletem z alpaki i zimnym wyjątkowo tanim piwem. Ceny po przyjeździe do Uyuni zrobiły się jakieś takie wyjątkowo przyjazne. Średnio 2, 3-krotnie przyjaźniejsze niż w Chile. Choć… No właśnie, jeśli chodzi o ceny to były akurat w trakcie małej rewolucji. Ale o tym w następnym poście…

Galeria z trzeciego dnia

Jako, że po ulicach San Pedro chodzi bardzo dużo dolarów, okazji do ich wydania nie brakuje. My wybraliśmy kilka opcji, które naszym zdaniem wydawały się najciekawsze.

Laguna Cejas i Tebinquiche, Ojos del Salar

Pierwszym przystankiem była Laguna Cejas. Zbiornik świetnie się nadaje do nauki pływania – ponad 40-procentowe zasolenie skutecznie uniemożliwia zatonięcie (Morze Martwe ma około 33% zasolenia). Kąpiel w pięknych okolicznościach przyrody urocza, jednak na ciele pozostała gruba warstwa soli, która nie daje poczucia komfortu. Szczęśliwie następnym przystankiem były Ojos del Salar – dla odmiany ze słodką wodą. Jakiś czas temu w okolicy szukano ropy. W tym celu państwowa firma wywierciła dwa otwory o średnicy nie większej niż 50 cm. Przez kolejne lata otwory się zapadały, stopniowo powiększając swoją średnicę. Tak powstała dzisiejsza atrakcja turystyczna. Krótka kąpiel, kilka skoków do lodowatej wody i jedziemy na zachód słońca nad przepiękną lagunę Tebinquiche. Spacer po kilkucentymetrowej warstwie wody na solnisku daje poczucie chodzenia po wodzie. Wspaniałe miejsce! Właśnie tu spróbowaliśmy po raz pierwszy chilijskiego przysmaku Pisco Sour.  Jest to koktajl na bazie Pisco – tradycyjnego chilijskiego brandy Przepyszny!

Laguna Tebinquiche

Po raz kolejny przekonaliśmy się też o tym, że świat jest mały. Nasz przewodnik okazał się być dobrym znajomym Barbary, u której zatrzymaliśmy się w Santiago. Na wycieczce poznaliśmy też przeuroczą Węgierkę i Islandkę, które zaprosiły nas na grilla – perspektywa kontynuacji wieczoru rozpoczętego przepięknym zachodem słońca wydała się kusząca :) Wieczór był bardzo udany. Do tego stopnia, że spotkamy się jeszcze w Santiago kilka tygodni później.

Lagunas altiplanicas

Kolejna wycieczka zaczęła się od laguny Chaxa pełnej flamingów. Dzięki wczesnej porze i bezwietrznej pogodzie flamingi odbijały się w tafli wody niczym w lustrze – bardzo przyjemny początek dnia. Szybkie śniadanie z poznanymi Australijczykami i jedziemy dalej. Głównym punktem programu są dwie laguny (Miscanti i Miniques) położone na ponad 4000 m. n.p.m.. Co tu dużo pisać – widoki, widoki i widoki (no może jeszcze jakiś lis się trafił).

Zatrzymaliśmy się też w dwóch wioskach: Socaire i Toconao. W tej pierwszej obalono zasłyszaną wcześniej teorię związaną ze sposobem budowania kościołów. We wszystkich kolonialnych kościołach w tym regionie wieże z dzwonnicą budowano obok głównego budynku. W Putre Justino tłumaczył to tradycyjnymi wierzeniami kultury Ajmara, w której wyraźnie odróżnia się element żeński i męski. Wieża to symbol męski i wstęp do niej mieli wyłącznie mężczyźni, a kościół symbolizował kobietę.

Teoria naszego nowego przewodnika była nieco bardziej prymitywna: zbudowanie kościoła ze zintegrowaną wierzą było zbyt dużym wyzwaniem dla ówczesnych konstruktorów. Dwie osobne konstrukcje były łatwiejsze i bezpieczniejsze.

Sandboarding

Okazuje się, że między śniegiem a piaskiem nie ma aż tak dużej różnicy. Dzień przed wigilią zapakowaliśmy nasze snowboardy do auta i ruszyliśmy do Doliny Śmierci – czy nie jest to idealne miejsce dla Pauliny na rozpoczęcie przygody z tym jakże niebezpiecznym sportem? ;) Snowboard i wiązania te same, tylko zamiast butów snowboardowych używamy naszych trekkingowych.

Krótki marsz na szczyt wydmy i zaczynamy (niestety wyciągów jeszcze tu nie wybudowali). Pierwsze próby Pauliny… hmmmm…. powiedzmyyy…. udane ;) Na piachu jeździ się podobnie jak na bardzo puszystym puchu. Przód deski zapada się pod ciężki  piach i ciężko jest wykonać jakikolwiek skręt. Zatem pierwsza nauka – ciężar ciała na tył dechy i jazda. Kolejne próby wychodzą coraz lepiej. Zaletą piachu w stosunku do śniegu jest jego miękkość i to że jest suchy – obie cechy przydatne dla początkującego snowboardzisty. Ale kto tu mówi o początkujących… spójrzcie na te zdjęcia!

Ostry zakręt na krawędzi na pełnej prędkości ;)

Po przygodzie z piaskowym śniegiem ruszyliśmy do Doliny Księżycowej na zachód słońca. Piękne, księżycowe widoki, dobre towarzystwo i szklaneczka Pisco Sour zagwarantowały nam udany wieczór przedwigilijny. A skoro już mowa o towarzystwie to warto wspomnieć o szalonym (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) Niemcu, który podróżuje od kilku miesięcy ze swoim Alfem. Pamiętacie Amelię i zdjęcia krasnala robione w różnych miejscach świata? Krasnal może się schować przy wielkiej maskotce z dzieciństwa ubranej w ulubioną koszulkę jeszcze z dziecięcych lat. Alf był już pełnoletni (około 20 lat) i nieco naruszony zębem czasu. Ale najważniejsze, że właściciel ciągle szczerze go kochał.

Zapraszamy na krótki film z naszych sandboardowych poczynań :)

Gejzery El Tatio

Gejzery El Tatio są hitem okolicy, więc nie mieliśmy wyjścia, trzeba je było zobaczyć. Jedyny problem polegał na tym, że hitem hitów jest oglądanie ich o wschodzie słońca. Pobudka o 3:30 , 2,5 godzinna jazda autokarem i naszym oczom ukazały się… gejzery. Większość z nich uśpiona, a więc innymi słowy naszym oczom ukazało się dużo dymiących dziur ;)

Nasz brak entuzjazmu spowodowany był zapewne kilkoma czynnikami:

1.       Pobudka o 3:30 nie należy do naszych ulubionych, a należy dodać, że był to dość szczególny dzień – 24.12.2010.

2.       Było zimno! U nas jest lato – średnie temperatury w ciągu dnia to 30-35°C (zimą jest podobnie). Jednak nocą temperatury spadają poniżej zera! Potrafi być nawet -10°C.

3.       Hity mają to do siebie, że przyciągają masy turystów. Na naszej wycieczce było ponad 20 osób. Wycieczek takich jak nasza było kilkanaście. Tłumy, tłumy, tłumy… Do tego przewodnik wyjątkowo irytujący :)

4.       Gejzery widzieliśmy już wcześniej w Nowej Zelandii – a to dla nas chyba jedna z tych rzeczy, którą wystarczy zobaczyć raz. No… może te w parku Yellowstone w USA są wyjątkiem – tam chętnie byśmy się wybrali… no i może na Islandię… no i jeszcze na Alasce są ponoć ładne :)

Dodajmy, że El Tatio znajdują się na wysokości 4200 m. n.p.m. i są trzecim największym polem gejzerów na świecie (największym na półkuli południowej). Erupcje nie są wysokie – najwyższe zanotowane to 6 metrów.

Jak zazwyczaj w tego typu miejscach nie zabrakło historii o nieuważnych turystach ugotowanych w gorących basenach lub tych gotowanych na parze ;)

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w dolinie kaktusowej – przez chwilę poczuliśmy się jak na dzikim zachodzie.

Dolina Śmierci i Dolina Księżycowa

Na tę wycieczkę Paulina wybrała się sama. Niby przemknęliśmy już tędy na sandboardach, ale czasem warto wrócić, pstryknąć kilka zdjęć i na spokojnie pokontemplować zachód słońca nad Wielką Wydmą. Cóż… Niezwykłe formacje skalne i co najważniejsze, po raz kolejny Pisco Sour! ;)

Pustynia Atacama jest uznawana za najsuchszą pustynię świata. Niektóre ze stacji pogodowych w tym regionie nigdy nie odnotowały nawet jednej kropli deszczu. Jakimś cudem naukowcy wyliczyli, że są miejsca w których nie padało od 1570 roku. Na szczytach górskich sięgających nawet 6885 metrów nie ma śladu lodowców, czy chociaż małych kupek śniegu. Nie ma co się wdawać w geograficzno-meteorologiczne szczegóły, ale mądrzy ludzie tłumaczą to specyficznym położeniem pustyni między Andami i pasmem górskim Cordillera de la Costa. Góry odcinają pustynię od reszty świata ze wschodniej i zachodniej strony. Do tego zimny prąd morski Humboldta na Pacyfiku oraz południowo pacyficzny wyż i najsuchsze miejsce świata gotowe.

Atacama wcieliła się w kilku filmach w rolę Marsa, a NASA testuje na niej swoje urządzenia przeznaczone do przyszłej misji marsjańskiej. Część z Was pewnie kojarzy też wielkie chilijskie obserwatoria astronomiczne. Obecnie budują tu najpotężniejszy teleskop świata – ALMA. Dlaczego akurat w San Pedro? Brak deszczu oznacza też brak chmur i suche powietrze. Gdy dodamy do tego dużą wysokość i praktycznie zerowe zanieczyszczenie powietrza, otrzymamy fenomenalne miejsce do podglądania kosmosu.

Poza obserwatoriami w okolicy można też znaleźć kopalnie. Pamiętacie historię 33 górników uwięzionych 700 metrów pod ziemią? Cały świat śledził ich los. Pierwszy kontakt nawiązano 17 dni po katastrofie. Wszystkich uratowano po 69 dniach spędzonych pod ziemią – historia jak z filmu. Wszystko działo się właśnie tu – na pustyni Atacama.

A w jej środku leży mała miejscowość – San Pedro de Atacama. Spędziliśmy tu 6 dni  – więcej niż planowaliśmy. Miasteczko nie wyróżnia się niczym szczególnym, choć w okolicy jest sporo do zobaczenia. Powód, dla którego zostaliśmy tu dłużej był inny – w San Pedro de Atacama spędziliśmy nasze pierwsze w życiu Święta poza domem. Okoliczności przyrody nieco odmienne: 30°C w cieniu, za oknem zamiast śniegu piach, piach i jeszcze raz piach. A najśmieszniejsze, że cały świat używa tych samych zeuropeizowanych symboli wigilijnych co my – choinka, święty mikołaj z wielką brodą i ciepłym kożuchem, śnieżne sanie. Jakby nie mogli sobie wymyśleć czegoś swojego. Płatki śniegu w sklepowych witrynach, choinka obok palmy, a między tym wszystkim gość w kożuchu, gdy wszyscy dookoła gotują się w krótkim rękawku. Wygląda to cudacznie.

Cmentarz w San Pedro de Atacama

Jak wyglądały nasze święta? Podobnie jak większość z Was spędziliśmy je z rodziną. Wystarczył notebook, internet, skype, kamerka internetowa, mikrofon i głośniki by z dalekiej Atacamy przenieść się na kilka godzin do mieszkania mamy Pauliny, gdzie spotkała się cała rodzina. Brakowało tylko wirtualnych kubków smakowych, które pozwoliłyby nam skosztować wigilijnych pyszności – może za kilka lat. Odległość nie była też problemem dla Świętego Mikołaja, w którego rolę wcieliła się moja mama. W środku imprezy zniknęła na kilka minut pod jakimś tam pretekstem, by powrócić triumfalnie z paczką pełną prezentów z Chile, Nowej Zelandii i Chin. Operacja pod kryptonimem „paczka” była rzecz jasna tajna (do współpracy zwerbowaliśmy tylko moją mamę), więc rodzinka miała niespodziankę. Z tego miejsca jeszcze raz dziękujemy naszemu agentowi o pseudonimie „Hanka” za perfekcyjne przeprowadzenie akcji. :) Swoją drogą, ze względu na procedury celne, misja o mały włos nie zakończyła się fiaskiem – przedstawiciel DHL zapukał do drzwi mamy z przesyłką w ręku 23 grudnia po południu. Tu z kolei należą się ukłony agentom „Olek” i „Igor”, którzy zrobili dla paczki rzeczy tak tajne, że nie możemy o nich pisać ;)

Jak wigilię spędzali miejscowi? Tutaj dzień ten przyjmuje bardziej charakter imprezowo-towarzyski niż sentymentalno-rodzinny: duża impreza plenerowa do białego rana przy rytmach nieco żwawszych niż nasze rodzime kolędy. Ale San Pedro de Atacama nie jest dobrym miejsce do podpatrywania tradycyjnych chilijskich zwyczajów. Przez ostatnich kilka lat miasto stało się mekką dla tysięcy turystów – zaryzykuję stwierdzenia, że w sezonie jest tu więcej przyjezdnych niż miejscowych.

Decyzja nie jest prosta, gdyż pewnie duża część z Was przyzwyczaiła się do przeglądania zdjęć za pomocą pokazu slajdów w PicLensie (żeby go uruchomić trzeba było kliknąć na mały link nad galerią zdjęć).

PicLens ma jednak jedną dużą wadę – ignoruje wszystkie ograniczenia związane z rozdzielczością zdjęć ustawione w opcjach bloga. Na stronę wrzucamy zdjęcia o maksymalnej rozdzielczości 800 pixeli – większe zdjęcia wczytywałyby się jeszcze dłużej. PicLens nie zważając na oryginalną wielkość zdjęcia, powiększa je do maksymalnej rozdzielczości ekranu, na którym jest wyświetlany.

Na naszym 10 calowym monitorze jest OK, ale zdjęcia wyświetlone na dużym np. 17-calowym ekranie są rozciągane i „rozjeżdżają się”. Jakość jest słaba, widać pojedyncze piksele i naszym zdaniem nie wygląda to dobrze.

Dlatego postanowiliśmy zostawić tylko prostą aplikację do przeglądania zdjęć. Wystarczy kliknąć na wybrane zdjęcie (najlepiej pierwsze w galerii), a potem za pomocą strzałek przemieszczać się dowolnie po galerii. By zamknąć przeglądarkę zdjęć i wrócić do treści bloga, należy kliknąć na zdjęcie.

W razie jakichkolwiek problemów technicznych z tą formą przeglądania zdjęć, prosimy o maila. Zależy nam na tym, żeby wszystko działało, jak należy.

Za utrudnienia i zmianę przyzwyczajeń przepraszamy,

Paulina i Tomek

PS: Jeśli ktoś spotkał się z podobnym problemem i ma pomysł jak zmusić PicLensa do współpracy, dajcie znać.

Nie żebyśmy równie chętnie nie przenosili się myślami do Salar de Surire, które odwiedziliśmy z Justinem kilka dni później. To gigantyczne solnisko, pozostałość po wyschniętym słonym jeziorze to dziś kopalnia soli. Ciężarówki wypełnione po brzegi solą kursują wzdłuż jedynej szutrowej drogi prowadzącej do soliska.

Wielki krater gdzieś po drodze...

O obecności człowieka świadczą też ruiny domów niemieckich i brytyjskich osadników, którzy pod koniec XIX wieku na tej niegościnnej ziemi założyli kopalnie nitrytu. Wynalezienie w trakcie I Wojny Światowej chemicznie produkowanego nitrytu szybko doprowadziło ich biznesy do upadku, tak więc dziś jedyna ludzka obecność to ciężarówki i turyści tacy jak my pluskający się w gorących źródłach Polloquere. Te niewielkie błotniste baseny termalne są przepięknie położone na południowym brzegu Salaru. Dookoła góry i turkusowa laguna, w tle salar, a pod nogami gorąca błotnista maź, która oblepia palce. Kto by się nie wykąpał?

W gorących basenach...

Obecność człowieka nie przeszkadza jednak zwierzakom zagarnąć ten kawałek lądu w całości dla siebie. O ile w Lauce widzieliśmy sporo wikunii, tutaj były ich setki. Wygrzewały się nad salarem, wędrowały dumnie po lagunie, wbiegały nam pod koła. I wydawały się nic sobie nie robić z naszej obecności. Swoją drogą tak liczna obecność wikunii to zaskakujący sukces działań chilijskiego ministerstwa środowiska. Ze względu na swoje wyjątkowo mięciutkie futro wikunie od wieków były ulubionym łupem miejscowych kłusowników. Futro z wikunii osiąga cenę tysiąca dolarów, więc nie trudno się im w sumie dziwić. W efekcie w latach 70-tych na północy Chile pozostało jedynie tysiąc żyjących na wolności wikunii. W przeciwieństwie do lam i alpak wikunie w niewoli przestają się rozmnażać, dlatego próby udomowienia i zwiększenia w ten sposób ich ochrony nie powiodły się. Nawet ustanowienie rezerwatów wikunii nie dało większych rezultatów, więc sprytni rangersi uciekli się do innej metody. Na początku lat 90-tych zaczęli łapać wikunie, golić je do łysa niczym owce, poczym wypuszczali je na wolność. To dało rezultaty! Łysa wikunia jest dla kłusownika nieciekawym kąskiem. Dziś po północnym Chile hasa 25000 wikunii, a widok człowieka nie wywołuje już u nich popłochu.

Okej rude wikunie są piękne, ale dostojnością nic nie dorówna flamingom. A Salar de Surire to, zwłaszcza w grudniu, świetne miejsce, żeby je zobaczyć. Można tu podejrzeć co najmniej trzy gatunki flamingów, w tym rzadko spotykane flamingi James. Dosłownie podejrzeć, bo flamingi spotkane i w Lauce i nad Salarem były niezwykle nieśmiałe. Wystarczyła cicha rozmowa, bezszelestny spacer 20 metrów od brzegu, a ptaki całą masą zaczynały się przesuwać w przeciwnym kierunku jeziora. My uznaliśmy, że flamingi tak już mają. Nieco później przekonaliśmy się jednak, że te z okolic San Pedro de Atacamy, przyzwyczajone do obecności chmary turystów, są jakoś mniej płochliwe.

W drodze do Salaru, a także w drodze powrotnej spotkaliśmy też uciekające przed nami stada nandu. Te zabawne ptaszyska wyglądem przypominające strusie to wyjątkowo szybkie bestie. Ledwo nas zobaczyły, chwila a w unoszącym się pyle ledwo można było dostrzec ich pierzaste kupry. Może to niezwykłe tylko dla nas Europejczyków, ale mnie wciąż zadziwia obecność tylu zwierząt tak po prostu żyjących sobie na wolności. To samo dotyczy w sumie kotów i psów. Całe masy biegają sobie beztrosko po ulicach. Co ciekawe, i jedne i drugie wyglądają jednak na zadbane, są dobrze odżywione, niektóre noszą nawet obroże. W przeciwieństwie do azjatyckich chmar wałęsających się bezdomnych psów, te są bardzo przyjazne, zawsze chętne do zabawy i głaskania za uchem, a już najchętniej po brzuchu. Najwyraźniej większość z nich ma właścicieli i ciepły kąt każdej nocy, tylko w południowoamerykańskiej mentalności nie mieści się pomysł zamykania zwierzaka na kłódkę. Drzwi stoją zawsze otworem, wystarczy podrapać, albo cierpliwie poczekać, aż ktoś łaskawy otworzy.


W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę w porzuconej wiosce Guallatire, gdzie dziś stacjonują wyłącznie żołnierze. Kolejny kolonialny kościółek, do którego dziś nikt już raczej nie zagląda. Smutny to widok, ale tak odległe, odizolowane położenie wiosek i surowy, zimny klimat wyżyn wypędził większość rdzennych mieszkańców nad morze. Ale dobrze było się tą ciszą i spokojem napoić, bo już za 2 dni mieliśmy się znaleźć w hałaśliwym i tym razem zatłoczonym San Pedro de Atacama.

O Parku Lauca nie ma co się rozpisywać, to po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy i poczuć na własnej skórze. To jedno z miejsc, w których dech w piersi zapiera nie tyle sama wysokość(4000-4500 m npm) co przede wszystkim widoki. Zwierzaki i roślinność typowe dla Altiplano nadają tym terenom bajkowy klimat.

Bofedales na altiplano...

Altiplano (zaraz po Płaskowyżu Tybetańskim najwyżej położony płaskowyż świata) to wyjątkowo malowniczy kawałek ziemi, obejmujący między innymi soliska, takie jak Salar de Uyuni i największe jezioro Ameryki Południowej, Titicaca. Można tu spotkać dziwne formacje roślinne takie jak zielonkawa Llareta przypominająca rozrośnięte mszaste huby. Rosną z oszałamiającą prędkością 1,5 centymetra na rok , a wiele z nich ma ponad 3000 lat. Na Altiplano nie ma drzew, więc przez wiele lat były wykorzystywane jako opał. A zwierzaki?  No cóż, już na wejściu do parku wita nas ciasteczkowy potwór- bezczelna, opasła lama, która w poszukiwaniu jedzenia wślizgnie się wszędzie.

Nawet zanim oficjalnie znajdziemy się w parku po drodze spotykamy 2 rodzinki guanako, stada wikunii, zaniepokojone viscachas (taka lokalna mieszanka kangura z królikiem), no i skradającego się lisa. Dookoła zero ludzi, nad wodą znajdujemy natomiast stado wyjątkowo nieśmiałych flamingów, a gdzie nie spojrzeć pasą się alpaki i lamy. Bez dwóch zdań Lauca to królestwo zwierzaków. I to takich, które widzimy po raz pierwszy w życiu, więc całe to podglądanie sprawia nam kupę radości. Do tego krajobrazy nie z tej ziemi: rozległe, ciągnące się po horyzont bofedales, w tle 6-tysięczniki z królującymi nad wyżynną bliźniaczymi stożkami wulkanów Pomerape i Parinacota, malutkie, niemal opustoszałe wioski Ajmara, niezliczone laguny i jeziora.

Dla tych zainteresowanych przyrodą dodam, że bofedal to miejsce z dużą ilością wody, porośnięte  niską, szorstką „trawą”, której niestraszne niskie temperatury. Wszystkie wymienione wyżej zwierzaki moją zatem na bofedales jedzenia i picia pod dostatkiem.

Jedyna wciąż zamieszkała, choć także mocno już wyludniona wioska to Parinacota, dawna stolica prowincji. Dziś żyje już głównie z dochodu, który przynoszą zaglądający tu czasem turyści. A jest po co zaglądać. Choćby dla XVII-wiecznego kościółka, gdzie malunki świętej według tradycyjnych wierzeń pumy mieszają się z przedstawieniami ukrzyżowania Chrystusa, gdzie nieludzcy rzymscy żołnierze podejrzanie przypominają rudych, z kręconym wąsem hiszpańskich konkwistadorów.

Według miejscowej legendy mały stolik służący dziś za ołtarz kilka razy wywędrował nocą z budynku. Za każdym razem znajdowano go naprzeciwko domu osoby, która tej samej nocy zmarła. Ile w tym prawdy? Kto wie, trzeba jednak przyznać, że sam spacer wzdłuż wąskich pobielanych uliczek wymarłej wioski przenosi w magiczny klimat. Tak kompletnie odległy od miejsc, po których dotąd podróżowaliśmy. Do tego trafiliśmy jeszcze na jasełka w miejscowej szkole. Dzieciaki były radosne, choć nieco podenerwowane. Najmniej całe to zamieszanie podobało się lamie, która ze związanymi nogami musiała udawać potulną owieczkę. Pustynny klimat, zwierzaki, prosta szopka. Kto wie, może dokładnie tak wyglądały narodziny Chrystusa w Betlejem.

Cotacotani z widokiem na wulkan Parinacota

Nas totalnie urzekła Laguna Cotacotani, która w języku ajmara oznacza po prostu wiele lagun. Indiańska nazwa jest zdecydowanie bardziej precyzyjna, bo laguna Cotacotani to nic innego jak zbiór niezliczonych płytkich lagun połączonych wąskimi kanalikami. W wodzie chowają swoje głowy flamingi, w tle wszechobecne wulkany Pomerape i Parinacota i widok godny pocztówki gotowy.

Niewiele dalej na wysokości 4500 m npm leży też Lago Chungara – jedno z najwyżej położonych jezior świata. W tle dymi wulkan Guallatire, a kawałek dalej po boliwijskiej stronie przez ciemne deszczowe chmury przebija się wulkan Sajama (6520). Ciemne chmurzyska po boliwijskiej stronie przypominają nam, jak sporo mamy szczęścia do pogody. Właściwie zaczęło się już invierno boliviano – boliwijska zima, czyli nic innego jak porządna tropikalna pora deszczowa. Nad nami nie ma jednak ani jednej chmurki. Szczęście mieliśmy też do przewodnika. Justino Jiron (Tour Andino) to człowiek gór w każdym tego słowa znaczeniu. Wychowany w jednej z opustoszałych dziś wiosek, z babcią rozmawiał jeszcze wyłącznie w ajmara. Teraz opanował jeszcze hiszpański i dosłownie kilka słów po angielsku.

Lago Chungara

Justino jest przede wszystkim przewodnikiem górskim, a Laucę zna jak własną kieszeń. Do tego stopnia, że w miejscach, do których od lat przywoził garstkę turystów,CONAF wybudował ścieżki krajoznawcze i postawił tablice informacyjne. W dużej mierze dzięki niemu i jego oryginalnym pomysłom w trakcie całego dnia spotkaliśmy może kilka osób. I to jest to co w Lauce podobało nam się najbardziej: brak masowego nalotu turystów. Za wstęp do parku nie musieliśmy nawet zapłacić. Już wkrótce przekonamy się, że jak na latynoamerykańskie standardy to rzecz niespotykana.

Pod koniec dnia jeszcze tylko relaksująca kąpiel w naturalnych gorących źródłach, Termas de Jurasi i Lauca kupiła nas kompletnie. To zapewne jedno z takich miejsc, do których na pocieszenie będziemy się myślami przenosić w lodowate zimowe popołudnia po powrocie do Polski. :)

Z INNEJ BECZKI…

W drodze

Parinacota

Cotacotani

Lago Chungara


Po zadziwiająco komfortowej, choć trochę dłużącej się 36-godzinnej jeździe autobusem dotarliśmy w końcu do Arici, portu położonego na samym północnym krańcu Chile, zaledwie 18 kilometrów od granicy z Peru. Podróż była może i długa, ale za to dzięki siedzeniom w pierwszym rzędzie na drugim piętrze autobusu z panoramiczną szybą przed nosem poczuliśmy się niczym w kinie na fascynującym filmie o… pustyniach. W zasadzie tuż po wyjechaniu z Santiago słynną drogą Panamericana znaleźliśmy się na najprawdziwszej, opustoszałej pustyni. I z wyjątkiem kilku odbić do położonych nad morzem miast nie opuściliśmy jej do samej Arici. Pustynny charakter ogromnej części Chile wyjaśnił nam nieco później dwukrotny wzrost cen owoców i warzyw na północy kraju. No nic Arica nie będzie może kulinarnym rajem, ale za to krajobrazowo przewyższa Santiago. Miasto ciasno upchane między morzem i wysoko wznoszącymi się szczytami Andów słynie między innymi z pysznych oliwek, doskonałej pogody przez okrągły rok i bliskości doliny Azapa, gdzie odkryto najstarsze mumie świata: Chinchorro.

W drodze do Arici...

Skoro znaleźliśmy się już tak blisko nie mogliśmy sobie odmówić wizyty w pobliskim muzeum archeologicznym Azapa, by podejrzeć te małe pokurczone zawijątka. Choć może trudno sobie wyobrazić, po co ludy Chinchorro zadawały sobie tyle trudu, widok mumii robi wrażenie. Jeszcze większe wrażenie wywarł na nas opis najwcześniejszych mumifikacji, niezwykle skomplikowanych: składających się niemal z 10 etapów, trwających nawet rok. Przygotowanie mumii zakładało m.in. oddzielenie głowy i członków od tułowia, zdjęcie z nieboszczyka skóry, a następnie pozbycie się wszystkich wewnętrznych organów. Następnie poprzez rozłupanie czaszki pozbywano się zbyt leistego mózgu, a to co z nieboszczyka pozostało wysuszano na słońcu, za pomocą ognia lub rozgrzanych kamieni. Żałowaliśmy, że ta część  muzeum nie była interaktywna ;) Gdy wszystkie fragmenty ciała dobrze się już zakonserwowały, skorupę wypychano gliną, patykami, słomą i wielbłądzią wełną. Następnie poszczególne fragmenty ciała zszywano ze sobą, używając np. igieł kaktusa. Przygotowaną tak mumię namaszczano specjalną miksturą z popiołu, by wkrótce umieścić na niej z powrotem wysuszoną skórę. Wówczas pozostało już jedynie przyczepić przygotowaną specjalnie perukę, twarz przykryć glinianą maską, a gotową mumię wymalować czarną maścią z manganu lub czerwoną na bazie ochry. I to wszystko po to, byśmy 9 wieków później mogli podziwiać te małe przykurczki wystawione w witrynach muzeum Azapa. Co jeszcze dziwniejsze ludy Chinchorro wykazały się niezwykle demokratycznym duchem w wyborze mumifikowanych zmarłych. Mumifikacji poddawano każdego: starszych, młodych, dzieci, a nawet zarodki. Pod tym względem mumie Chinchorro różnią się diametralnie od swoich egipskich odpowiedników.

Cóż można jeszcze porabiać w mieście wiecznej wiosny? Chyba tylko spacerować, obserwować, objadać się owocami morza, no i wylegiwać się na szerokiej miejskiej plaży.  Na plażę nie dotarliśmy, udało nam się za to wdrapać na górujące nad miastem wzgórze:  El Morro de Arica. El Morro to symbol Arici nie tylko ze względu na swoją wszechobecność (skądkolwiek by nie spojrzeć nie sposób ominąć go wzrokiem), ale przede wszystkim ze względu na swoje historyczne znaczenie. Był ostatnim kluczowym bastionem peruwiańskich wojsk w trakcie słynnej Wojny o Pacyfik. Oblężenie i błyskawiczne zdobycie wzgórza przez chilijskie wojska w 1880 roku praktycznie przesądziło o losie całego regionu, który do Chile przynależy właśnie od 1880 roku. Wojna o Pacyfik to swoją drogą dość istotne wydarzenie w historii Chile. W ciągu 5 lat, 1879-1884, Chile powiększyło znacznie swoje terytorium, pozbawiając tym samym Peru szerokiego pasa żyznych ziemi na południu, a Boliwię dostępu do morza. Strata była wyjątkowo dotkliwa dla Boliwii, bo o ile Peru utraciło kilka portów i malownicze górskie tereny o dużym potencjale turystycznym, Boliwii odcięto wszelki dostęp do morza, odebrano im tereny niezwykle bogate w złoża surowców takich jak nitryt, czy miedź, a do tego region Pustyni Atacama, dziś prężnie działająca maszynka do pozbawiania turystów pieniędzy. Jakby tego było mało, złoża miedzi okazały się tak potężne, że dziś przynoszą Chile gigantyczny dochód, gwarantując najwyższe PKB z wszystkich państw Ameryki Południowej i czyniąc je największym światowym eksportem tego surowca. A Boliwii do dziś trudno się z tego ciosu wykaraskać. Ale o Boliwii później. Tymczasem my na El Morro de Arica wcieliliśmy się w role walecznych obrońców wzgórza, potem zabawiliśmy się w tryumfatorów, by za chwilę stanąć twarzą w twarz z potężną, czuwającą nad miastem figurą Chrystusa.

Polska walcząca?

Wizyta w Arice miała być z resztą jedynie przedsmakiem tego, co czekało nas 150 km dalej na wschód: Putre. Putre to niewielka górska miejscowość, do której z Arici prowadzi wąska wykuta w skałach droga nieprzerwanie wzbijająca się w górę.  A dystans w górę ma do pokonania niemały, bo Putre leży na wysokości 3530 m npm, a wspiąć musieliśmy się z nadmorskiej Arici. Putre to przede wszystkim doskonała baza wypadowa do zwiedzania pobliskiego Parku Narodowego Lauca. Dla nas miała być także taką małą oazą spokoju, doskonałym miejscem do przystopowania, odpoczynku i odetchnięcia od szaleńczego tempa, które nadaliśmy sobie w Nowej Zelandii. I okazała się absolutnym strzałem w dziesiątkę! Wyobraźcie sobie małe klimatyczne miasteczko wysoko w Andach, żółte lub pobielane wapnem domy z wypalanej w piecach gliny adobe, przypominający boliwijskich Indian mieszkańców leniwie spacerujących po ulicach, piękne bezchmurne niebo i słońce, słońce i jeszcze raz mnóstwo słońca. Do tego żółte ściany hostelu Pacha Mama, nadające niezwykle przytulny klimat dziergane koce, słoneczne leniwe popołudnia na patio i nasi codzienni towarzysze zabawy: lama, alpaka i mały kotek.

Mała kitka, lama Patricio i alpaka Anaiz

Tak właśnie wyglądał nasz pierwszy kontakt z Andami i nie trzeba tłumaczyć, że od razu zapałaliśmy do nich szczerą miłością. I wszystko byłoby idealnie gdyby nie pierwsze oznaki choroby wysokościowej. Pierwszego dnia zaraz po przyjeździe, pouczeni przez mądrych tubylców wybraliśmy się na kilkugodzinny spacer. W myśl zasady, że chorobę wysokościową trzeba przechodzić aktywnie, broń boże nie kłaść się spać i nie pozwolić organizmowi się poddać. Widoki dolin w okolicach Putre okazały się przepiękne. Położone wysoko w górach liczące sobie setki lat tarasy uprawne, wciąż używane pradawne systemy nawadniające, ślady antycznych osad i autentyczne prehistoryczne malowidła naskalne – wszystko to robi ogromne wrażenie. Pod warunkiem, że ma się jasność umysłu, żeby to docenić. A nam zaczęło jej brakować. Słońce prażyło, 3-godzinny szlak, niebezpiecznie wydłużał się o kolejne 2 godziny, a my powoli zaczęliśmy odczuwać 3,5 kilometrową różnicę wysokości, którą pokonaliśmy tego poranka. Tomek zaczął się szybko męczyć, a oddech jakby przestał nam dostarczać wystarczającej ilości powietrza. Klasyczne objawy choroby wysokościowej. Po wieczornym odpoczynku powinno nam przejść. I Tomkowi przeszło, mnie natomiast dopiero następnego dnia choroba wysokościowa zaczęła się naprawdę dawać we znaki. Po pokonaniu kolejnego tysiąca kilometrów, w parku Lauca, głowa zaczęła mi pulsować, powietrza zaczęło poważnie brakować, a zmęczenie nie chciało ustąpić.

Walczymy z chorobą wysokościową...

Na szczęście pod koniec dnia wróciliśmy do Putre, gdzie w miejscowej klinice doskonale radzą sobie z takimi przypadkami nienawykłych turystów. Maska z tlenem, strzykawka ze środkiem przeciwbólowym w pupę i pulsujący ból minął. Do tego kilka prostych rad: lekkostrawne jedzenie (nie wolno przeciążać żołądka, by nie zużywał zbyt wiele krwi potrzebnej do transportu tlenu) i dużo wody z cukrem. Mnie pomogło momentalnie (choć z tym lekkostrawnym jedzeniem to nie do końca się zastosowałam do rad), ale nie każdemu pomagają tak proste metody. Kolejnego dnia usłyszeliśmy o chłopaku, który przyjechał z nami autobusem z Arici. Pierwsze objawy przypominały te, które wystąpiły u nas. Wizyta w klinice pomogła ale jedynie chwilowo. Kolejnego dnia badanie wykazało już obecność płynu w płucach i trzeba było jak najszybciej wracać na niziny. Nam na szczęście nic już nie przeszkodziło w eksplorowaniu spektakularnych okolic Putre. Ale o tym co można było tu zobaczyć już w kolejnej odsłonie henhen.pl.

Putre

Pobyt w Putre w naszej przytulnej oazie Pacha Mama (w języku aymara Matka Ziemia) był… niezwykły. Te kilka dni spędzonych pośród magicznego krajobrazu były jednymi z najpiękniejszych w naszej dotychczasowej podróży. Co tu dużo gadać, Putre – będziemy tęsknić!

Lunch z Patriciem...

Arica

Putre

Trekking w okolicach Putre

Po szalonym tempie, które nadaliśmy sobie w Nowej Zelandii do Ameryki Południowej przybyliśmy z jednym najważniejszym postanowieniem. Teraz będzie już spokojniej, wolniej. Co najważniejsze nie ograniczają nas już żadne bilety lotnicze, więc możemy sobie pozwolić na podróżowanie bez ciągłego zerkania w kalendarz. Zwalniamy!

Świąteczny klimat w Santiago...

Oczywiście życie zweryfikowało nasze plany, choć na razie relaksujące podróżowanie pozwalające na kontemplację okolicy całkiem dobrze nam wychodzi. Głowna zmiana dotyczy natomiast biletów lotniczych. W pierwszej wersji planów naszej podróży, mieliśmy spędzić w Ameryce Południowej około 4,5 miesiąca i pod sam koniec wyruszyć do Afryki Południowej: RPA, Namibii i Botswany. Jednak nauczeni doświadczeniem, postanowiliśmy  przeorganizować naszą podróż względem pór roku i optymalnej pogody w każdym z odwiedzanych przez nas regionów. O ile grudzień – marzec to doskonały czas na odwiedziny południa Ameryki Łacińskiej, zwłaszcza Patagonii, o tyle w Peru i Boliwii trwa wówczas pora deszczowa, a słynny Inca Trail jest nawet w lutym zamykany. Do tego w RPA w czerwcu zaczyna się zima. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły nam więc, że najlepiej do Afryki Południowej wybrać się w marcu i kwietniu, a pod koniec kwietnia powrócić do Ameryki Południowej i przez ostatnie półtora miesiąca podróżować po Peru i Boliwii. Wszystkie znaki z wyjątkiem linii lotniczych South African Airways, które skutecznie próbowały nas przekonać, że do Afryki lecieć w ogóle nie warto.

Mogliśmy sobie na takie przeorganizowanie podróży pozwolić ponieważ nasz bilet RTW obejmował jedynie przylot do Santiago i w połowie czerwca wylot z Buenos Aires. Pozostało nam więc jedynie dokupić wylot z Buenos Aires do Kapsztadu i z powrotem, a lot ten mogliśmy zaplanować w dowolnym momencie. Po 8 dniach utarczek z niedziałającym systemem internetowym, całą bandą niezbyt lotnych pracowników w RPA, Argentynie i USA i po 4 wygasłych rezerwacjach w końcu trafiliśmy na kompetentnego pracownika z USA, który w ciągu pół godziny wystawił nam e-bilet. Rada: o ile nie macie ochoty płacić za bilet, wysyłając na prywatny adres emailowy kopie obu stron swojej karty kredytowej plus kopię paszportu, trzymajcie się od argentyńskiego oddziału SAA z daleka. No ale bilet kupiony i lecimy! 13 marca opuścimy na 7 tygodni Amerykę Południową. I ten wylot z Buenos Aires 13 marca to właśnie pierwsza rama czasowa, która pojawiła się w naszej południowoamerykańskiej podróży. Na razie staramy się nią jednak nie przejmować. W końcu 3 miesiące podróży wciąż przed nami!

Bellavista w Santiago

Santiago okazało się świetnym przystankiem, aby oswoić się odrobinę z Ameryką Południową, zamknąć pewien etap podróży i zaplanować kolejny. A także by pobuszować odrobinę po targach i skompletować paczkę świąteczną do rodziny w Polsce (tak tak, kiedy to było). Z konieczności nasz pobyt w stolicy miał więc odrobinę charakter organizacyjny. Trzeba jednak przyznać, że w miejscach takich jak Wioska Dominikańska na obrzeżach miasta sprawy organizacyjne, czytaj zakupy, załatwia się z wielką przyjemnością.

Poza tym pierwsze dni w Ameryce Południowej poświęciliśmy także na to, czego w Nowej Zelandii brakowało nam najbardziej: poznawanie ludzi, wieczorne rozmowy przy winie lub pisco sour :) W zasadzie jedynym minusem podróżowania kampervanem jest brak kontaktu z innymi backpakersami. Spotkania w hostelach, wieczorna wymiana wrażeń, kilka dni w grupie w trakcie organizowanych wypadów zdecydowanie sprzyjają nawiązywaniu znajomości. W Santiago postanowiliśmy jednak uciec się do nieco innego sposobu na ożywienie naszego towarzyskiego życia: couchsurfing! Dla wszystkich niewtajemniczonych couchsurfing to wspólnota ciekawych świata i ludzi zapaleńców, którzy nieodpłatnie udostępniają swoje domowe kanapy podróżującym współcouchsurfingowcom. Idea jest genialna, pozwala na podróżowanie za niewielkie pieniądze,  a jednoczesne zawiązywanie przyjaźni, poznawanie miejscowych zwyczajów. Co tu dużo mówić, fajnie jest mieć lokalusa, który wprowadzi cię w tajniki i zwyczaje nowego miejsca, oprowadzi po mało dostępnych zakątkach. Naszym człowiekiem w Santiago była Barbara: przesympatyczna Chilijka o niemieckich korzeniach, która zgodziła się nas przygarnąć na kilka dni. Mieszkanie Barbary, a dokładniej spore studio pomalowane na nieskazitelną biel położone jest w artystycznej dzielnicy Bellavista. I na początek naszej latynoamerykańskiej przygody Bellavista okazała się strzałem w dziesiątkę. Dziesiątki małych, klimatycznych knajpek, tętniące nocnym życiem kluby, kolorowe, oryginalne budynki i tysiące różnorodnych graffiti- Bellavista to kwintesencja naszych wyobrażeń o gorącokrwistej Ameryce Południowej, Barbara z kolei okazała się wcieleniem naszych wyobrażeń o latynoamerykańskiej gościnności. Przy okazji poznaliśmy też zatrzymujących się u niej innych couchsurfingowców. Tych kilka spędzonych wspólnie wieczorów będziemy ciepło wspominać :)

Ciepłe wspomnienia pozostaną nam także ze spacerów po mieście, głównie wokół centralnie położonego Plaza de Armas i z santiagowskich targów, gdzie po raz pierwszy od bardzo dawna znalazłam pyszne soczyste truskawki za 3 zł/kg i krwistoczerwone czereśnie za 5 zł/kg. Do tego słodziutkie morele za grosze, niemal darmowe avocado i mój kochany zielony groszek i, jeśli o mnie chodzi, mogłabym Santiagowskich targów w ogóle nie opuszczać.

Organizacyjne sprawy zostały jednak załatwione, paczka do Polski wysłana, a Barbara na weekend wróciła do rodzinnego Valparaiso, trzeba więc było ruszać w drogę – azymut: północ. Przed nami 36- godzinna autobusowa podróż do Arici, najdalej na północ wysuniętego miasta Chile, a dalej już tylko Andy. Sezon superdłużących się przejazdów autobusowych Ameryki Łacińskiej uznajemy za rozpoczęty! :)

A no właśnie… Dlaczego tyle czasu nie ma wieści na henhen? Zabili ich w tej Ameryce Południowej czy jak? Może się zgubili?

Otóż nie! Jesteśmy cali i zdrowi i wcale się nie zagubiliśmy. Bardzo przepraszamy wszystkich za tak długie milczenie. Od ostatniego wpisu minęło już chyba ze 100 lat. Oczywiście jak każdy winny, my też mamy coś na swoje usprawiedliwienie :) Ostatni post opublikowaliśmy w Castro na wyspie Chiloe. Zaraz potem przeprawiliśmy się do opustoszałego i zniszczonego wybuchem wulkanu Chaiten, gdzie skończyła się cywilizacja, a zaczęła się przygoda z Carreterą Austral. Potrzebowaliśmy 3 tygodni, aby przedostać się do Villa O’Higgins leżącego u stóp Południowego Lądolodu Patagońskiego – największego po Antarktydzie i Grenlandii pola lodowego na świecie. Tam rozpoczęła się nasza dwudniowa przeprawa przez granicę chilijsko-argentyńską.

Chilijska Patagonia jest dzika w pełnym tego słowa znaczeniu. Rzek, fiordów, gór, jezior, lagun, lodowców, lasów jest tu pod dostatkiem – ze stabilnie działającym połączeniem internetowym i sygnałem telefonicznym nieco gorzej. Kontakt ze światem przyrody pierwszorzędny, ale z szeroko pojętą cywilizacją mizerny.

Teraz jesteśmy już w bardziej ucywilizowanej części Patagonii i powinno być już tylko lepiej. Około 8 marca powinniśmy dotrzeć do Ushuai – najdalej na południe wysuniętego miasta kuli ziemskiej (kawałek dalej jest już tylko malutka chilijska osada rybacka Puerto Williams).

Z „lekkim” opóźnieniem zapraszamy do lektury pierwszej relacji z Ameryki Południowej – lepiej późno niż wcale!

Paulina i Tomek

Przypominamy wszystkim o Newsletterze. Wystarczy podać swój adres email – będziemy na niego wysyłać krótką informację, gdy tylko opublikujemy nowy post. W każdej chwili możecie usunąć swój email z listy.

ZAPISZ SIĘ DO NEWSLETTERA

Większość z Was pewnie zauważyła, że mamy „lekkie” opóźnienie blogowej rzeczywistości względem tej rzeczywistej rzeczywistości, ale cóż… Staramy się to jakoś nadrobić. Na blogu zakończyliśmy właśnie kolejny etap naszej podróży – „Australia i Oceania”. Przed nami, a właściwie przed Wami Ameryka Południowa. My jesteśmy tu już od jakiegoś czasu. Tempo, które narzuciliśmy sobie w NZ (w ciągu 27 dni przejechaliśmy ponad 6300 km) , zaowocowało dużą ilością zdjęć i treści na blogu. Pracy było zatem sporo – każdy z postów opisuje jeden, dwa, maksymalnie 3 dni. W Ameryce Południowej zwolniliśmy. Czasu mamy znacznie więcej, więc możemy sobie na to pozwolić. Zdradzimy Wam, że byliśmy już na północy Chile, zachwyceni przepięknymi krajobrazami Andów, wulkanów, lagun i pustyni Atacama postanowiliśmy zostać tam nieco dłużej niż planowaliśmy. Odwrotnie było w Boliwii, z której musieliśmy uciekać wcześniej niż zakładały plany z powodu kryzysu paliwowego i ryzyka zamknięcia granicy. Nowy rok przywitaliśmy w Północnej Argentynie, kibicowaliśmy tam polskim kierowcom na jednym z odcinków rajdu Dakar. Teraz przedostaliśmy się już do Patagonii – granicę między Chile i Argentyną przekraczaliśmy już kilkakrotnie. Zrobiło się znacznie zimnej, więc nie musicie już tak bardzo zazdrościć nam upałów :) OK w ciągu dnia dalej chodzimy w krótkim rękawku, ale opalenizna już zeszła, a nocą temperatura potrafi spaść w okolice zera.

Zwolniliśmy, więc mamy mniej zdjęć, a nasze przygody przeżywamy wolniej, mamy zatem mniej do pisania. Jeden post z Ameryki Południowej będzie pewnie opisywał i ilustrował około 5-6 dni naszej egzystencji, więc powinniśmy nieco nadrobić nasze opóźnienie.

Mamy nadzieję, że ktoś jeszcze czasem na bloga zagląda i przynajmniej część z Was z przyjemnością będzie przemierzała z nami kolejne kilometry na nowym kontynencie.

Zapraszamy zatem do nowego, przedostatniego rozdziału naszej podróży! Ameryka Południowa od dawna rozgrzewała naszą podróżniczą wyobraźnię do czerwoności. Słyszeliśmy o niej mnóstwo dobrego, różnorodność krajobrazów, jakiej nie może zaoferować żaden inny kontynent, do tego za przystępne ceny. Ale słyszeliśmy też historie, po wysłuchaniu których przechodziły nam ciarki po plecach, historie które mogą zniechęcić nawet najbardziej zagorzałych podróżników.

Jaka będzie nasza Ameryka Południowa? Przekonajcie się sami! Już niebawem na henhen pierwsze posty z nowego etapu naszej podróży.

Paulina i Tomek