Następnego dnia wyruszyliśmy do Nary – pierwszej stolicy Japonii i siedziby dworu cesarskiego. Po zakwaterowaniu się w naszym supersympatycznym hostelu, wypożyczyliśmy rowery i ruszyliśmy na podbój miasta.

Nara okazała się być mekką danieli. Zwierzęta są wszędzie, na każdym rogu, w każdym parku, na każdym kawałku zieleni. Są równie bezczelne jak te z Miyajimy, a jest ich dużo, dużo więcej. Tak więc pedałując sobie między zwierzętami, dotarliśmy do kilku kompleksów świątynnych, min. największej drewnianej świątyni świata- Todai-ji – z ogromnym 16,2-metrowym posągiem Buddy. Co ciekawe, dzisiejszy budynek to tylko 2/3 oryginalnej wielkości. Trudno wyobrazić sobie oryginał, choć makiety wystawione wewnątrz świątyni działają na wyobraźnię.

A pod koniec wyczerpującego dnia, zatrzymaliśmy się na odpoczynek w parku. Mieliśmy w spokoju zjeść ciasteczka, ale jak widać po zdjęciach Tomka, był to nienajlepszy pomysł.

Drugi dzień w Narze miał być leniwy i odpoczynkowy, ale właściciel polecił nam wypad do spokojnej, zaszytej w lesie świątyni Mouro-ji niedaleko od Nary. Niedaleko okazało się pojęciem względnym: 2 pociągi i przejażdzkę autobusem dalej znaleźliśmy się w górach, na terenie kompleksu, którego świątynie wiły się wśród stromych stopni i wielkich sekwoi ku szczytowi góry. Trochę nas ta wspinaczka zmęczyła, ale czasu na odpoczynek nie było, bo lada moment odjeżdżał ostatni tego dnia autobus.