Zakładam, że każdy z Was słyszał o smokach z Komodo i nie muszę tłumaczyć, że tak naprawdę nie są to prawdziwe smoki ;) Nie będziemy się rozpisywać o ich pochodzeniu i cechach szczególnych – jak jesteście ciekawi poczytajcie tutaj. Poprzedni post był trochę przydługawy, więc tym razem postaramy się nieco streścić. Odwiedziliśmy dwie wyspy ze smokami: Komodo i Rinca.

KOMODO ISLAND

Wyspa Komodo jest olbrzymia. Żyje na niej około 1300 smoków. Wyspę można eksplorować wyłącznie z lokalnym przewodnikiem. Turyści mają do wyboru trzy różne szlaki: krótki, średni i długi. Prawdopodobieństwo spotkania smoków wzrasta wraz z długością szlaku, chociaż przewodnicy podkreślają, że spotkanie z jaszczurami  nie jest gwarantowane w żadnej opcji.

Wycieczka zaczyna się od opowieści o szwajcarskim turyście Rudolfie, który odłączył się od grupy, żeby zrobić ciekawe zdjęcia. Po nieszczęsnym Rudolfie zostały jedynie kapelusz i aparat. Pozostaje mieć nadzieję, że rodzina odzyskała chociaż aparat i mają kilka dobrych fotek. Pokrzepieni dyscyplinującą opowiastką wyruszyliśmy na długi szlak.

Waran z Komodo

Władze parku dbają o to żeby na wyspie nie zabrakło pożywienia dla rozsławionych jaszczurów. Po drodze co  chwilę mijamy sarny, jelenie, dziki i kuropatwy.  Mijamy także odchody, które składały się z białego proszku (smoki pożerają również kości swoich ofiar), włosów, zębów i pazurów. Po kilkunastu minutach na szlaku zobaczyliśmy pierwszego jaszczura. Majestatycznie maszerował ścieżką kilka metrów przed nami. Trzeba przyznać, że te gady są wyjątkowe i trudno porównać je do innych stworzeń. Szczególne wrażenie robią, gdy są w ruchu – nie zdarza się to często, zazwyczaj leniwie wylegują się w słońcu. Smoki przemieszczają się powoli – dorosły gad może biec zaledwie 12 km/h. Ale nie można o nich powiedzieć, że są wolne – gdy zęby znajdą się w zasięgu ofiary, działają błyskawicznie. Na Komodo zobaczyliśmy jeszcze dwa smoki na szlaku.

Po powrocie do portu okazało się, że największe jaszczury można spotkać przy lokalnej restauracji – mają doskonały węch i, jak już wspominałem, są leniwe i nie gardzą resztkami jedzenia – jak dla mnie, drogie smoki,  to upokarzające.

RINCA ISLAND

Rinca jest znacznie mniejsza od Komodo, a żyje na niej prawie tyle samo smoków co tam, w sumie około 1100. Na świecie wypromowane jest Komodo, ale na miejscu okazuje się, że najlepszym miejscem na obserwowanie wielkich gadów jest właśnie Rinca (swoją drogą część Komodo National Park). Po pierwsze dużo łatwiej jest tu spotkać smoki, po drugie sama wyspa jest zdecydowanie ładniejsza niż Komodo. Jeżeli będziecie musieli kiedyś między nimi wybierać, zdecydowanie polecamy Rinca. Zwiedzanie wyspy wygląda podobnie jak na Komodo – do wyboru kilka szlaków, możliwych do przejścia wyłącznie z lokalnym przewodnikiem zaopatrzonym w drewniane widły.

Już na początku, w miejscowej osadzie widzimy kilka jaszczurów wylegujących się w oczekiwaniu na jakieś ochłapy. Zaraz potem na szlaku mijamy stosy czaszek ofiar olbrzymów. Są wśród nich czaszki małp, saren i dzików. Chwilę później spotykamy też wyżerkę większego kalibru – potężne bawoły.

Bawół

Mijając jednego z nich, Paulina zapytała przewodnika, jak to możliwe, że tak wielkie zwierzę daje się zabić krótkonogiemu jaszczurowi. Usłyszeliśmy, że smoki mają specyficzną strategię polowania na duże zwierzęta. Podczas ataku wystarczy, że gad ugryzie ofiarę tylko raz. W języku znajduje się trucizna, która w bardzo powolny sposób zabija nawet wielkie zwierzęta. Duża rana i krwawienie przyspieszają ten proces. Zwierzęta wielkości bawołów padają martwe po kilku dniach. Co ciekawe smok nie próbuje w tym czasie ponownie atakować ofiary. Po prostu czeka, śledząc słabnące z każdym krokiem zwierzę. Kiedy bawół pada wyczerpany na ziemię, gady zaczynają ucztę.

Kilka minut później na własne oczy ujrzeliśmy, co przewodnik miał na myśli. Gdy zbliżyliśmy się do niewielkiego źródła, przewodnicy kazali się nam zatrzymać, a sami w dużym podnieceniu zaczęli czegoś wypatrywać. Po chwili zaczęli wołać, że mamy wielkie szczęście, że jest mnóstwo krwi i żebyśmy powoli za nimi szli. Przy wodopoju zobaczyliśmy rannego bawoła i wylegujące się wokół niego jaszczury. Zwierze miało kilka ran – na nogach, udzie, boku i nad okiem. Ślady krwi były jeszcze świeże. Bawół stał jeszcze o własnych siłach, ale sprawiał wrażenie, jakby większy podmuch wiatru miał go przewrócić.

Ranny bawół...

Słaniał się na nogach, mrużąc co chwila bezradnie oczy opatrzone firanką długich rzęs. Zrobiło się nam cholernie smutno, nie pomogły tłumaczenia, że tak wygląda natura i że mamy spore szczęście. Tymczasem z okolicy zaczęło się powoli schodzić coraz więcej smoków. Nadchodziły powolnie z każdej strony wzgórza. Jak już mówiłem, mają doskonały węch, a świeżą krew wyczuwają pewnie z odległości kilku kilometrów. Przewodnicy kazali nam się ewakuować. Odeszliśmy, ale wciąż nieco zszokowani. Każdy z nas widział już podobne sceny w telewizji, ale taka scena na żywo, w naturalnym środowisku drapieżnika i jego ofiary naprawdę robi wrażenie. Najlepiej podsumowuje to komentarz Oskara, 7-letniego synka rodzinki Leith: „That was the coolest day of the trip!”.

Czterodniowy rejs na Flores zapamiętamy do końca  życia – kilkakrotnie przeszła nam bowiem przez głowę myśl, że może to być ostatnia rzecz, którą w życiu zrobimy. Ale zacznijmy od początku.

Nasza przygoda z indonezyjskimi morzami miała się rozpocząć w małym porcie na wschodnim wybrzeżu Lombok. Gili Islands są na zachodzie, dzięki czemu mieliśmy okazję przyjrzeć się całej wyspie z okien busa. Wyspa jest piękna i trochę szkoda, że nie zatrzymujemy się na niej na dłużej. Co się odwlecze, to nie ucieczce – nie pierwszy raz obiecujemy sobie, że do Indonezji jeszcze kiedyś wrócimy. Po drodze zbieramy zaopatrzenie na naszą wyprawę – owoce, warzywa, woda, żywy inwentarz w nylonowych workach, alkohol, itp.. Do portu dotarliśmy przy akompaniamencie kurczaków, wyraźnie niezadowolonych z sytuacji  w jakiej się znalazły. Im też na pewno przyszła do głowy myśl, że to ostatnia podróż w ich życiu – w przeciwieństwie do nas, kurczaki się nie myliły.

Pierwszy rzut oka na łódki i chwilowa konsternacja. Płacąc za wycieczkę nie oczekiwaliśmy  podróży luksusowym jachtem, spodziewaliśmy się prostej łódki, pozbawionej specjalnych wygód – tylko, że  rzeczywistość okazała się jeszcze prostsza niż nasze wyobrażenia. Zaokrętowaliśmy się na nasz nowy dom wraz z 10 innymi pasażerami. Stwierdziliśmy, że żyjąc na tak małej powierzchni przez 4 dni dużo ważniejsze od łódki jest dobre towarzystwo – wszystko wskazywało na to, że tego nam brakować nie będzie.

Ze Stanem i Flo

Tu trzeba wspomnieć o ludziach spotkanych w trakcie naszej podróży. Pamiętacie może Stana i Flo (para Francuzów podróżujących dookoła świata bardzo podobną trasą co my), z którymi spędziliśmy kilka dni na Bali? Spotkaliśmy ich przypadkiem ostatniego dnia na Gili i po szybkiej decyzji wylądowaliśmy razem na łódce. Tym sposobem wiedzieliśmy, że będziemy mieli na pokładzie co najmniej dwie bratnie dusze. Dusz okazało się jednak więcej: para Holendrów, dwóch młodych Francuzów-instruktorów narciarstwa i para Anglików podróżujących z dwójką małych dzieci. Rodzinka Leith to nieco odrębna historia. Bob i Liz to przesympatyczna, nieco sarkastyczna para podróżująca przez 6 miesięcy dookoła świata wraz z dwójką małych dzieci, 7-letnim Oskarem i 9-letnią Nastassją. Dzieciaki wymagają zupełnie innej formy podróżowania, dłuższych postojów w jednym miejscu, więcej wodnych atrakcji, a mniej męczących wędrówek. Ale im zadziwiająco udaje się połączyć chęć zobaczenia jak najwięcej i potrzeby dzieciaków. Dla ciekawych ich przygód prowadzą też bloga: http://www.familyleith.blogspot.com. Francuskojęzycznym lub tym, którym Google translator niestraszny polecamy też bloga Stana i Flo: www.letempsdunvoyage.fr.

Obiad na łódce...

Wracając do samego rejsu, zaraz po wypłynięciu z portu mogliśmy podziwiać piękne krajobrazy okolicznych wysp – z morza wszystko wygląda inaczej. Przez jakiś czas płynęliśmy w towarzystwie delfinów wyskakujących z wody przed naszym dziobem. Nie wiem czemu, ale delfiny budzą we wszystkich wyjątkowo pozytywne emocje – 12 białasów nie kryło swojego podniecenia, a dzieciaki szalały. Ponoć delfiny lubią głos dzieci. Pokrzepieni pięknymi okolicznościami przyrody otworzyliśmy piwka i oddaliśmy się kontemplacji i dyskusjom plenerowym.

Na pierwszą noc zakotwiczyliśmy u wybrzeży małej wysepki, Gili Bola. Spędziliśmy bardzo miły, spokojny wieczór z naszymi kompanami podróży. Chwilę wcześniej złapał nas krótki deszcz, a na horyzoncie niebo iskrzyło się od błyskawic. Nie przejmując się tym specjalnie, położyliśmy się spać w naszej uroczej sypialni. O 3 nad ranem pokład zatrząsł się, a do naszych uszu dotarł średnio kojący warkot silnika Diesla zapożyczonego z dużego autobusu. Drugą część nocy mieliśmy spędzić na morzu. Deszcz i fale zaczęły się zaraz po wypłynięciu z zatoki. Wiatr i fale wzrastały z każdą minutą, a błyskawice co chwilę rozświetlały niebo dookoła nas. Płynęliśmy w burzy przez kilkadziesiąt minut. Po jakimś czasie  deszcz ustał, ale fale sprawiały wrażenie jeszcze większych, a błyskawice dookoła nas nie napawały optymizmem. Około 4:30 rodzinie Anglików zaczęły puszczać nerwy – zeszli z sypialni na główny pokład, założyli kamizelki ratunkowe i bezradnie czekali na rozwój wydarzeń. Dołączyliśmy do nich około 5:00. Przy okazji załapaliśmy się na piękny wschód słońca. Jak się pewnie domyślacie, Paulina nie czuje się specjalnie komfortowo na małej łódce na dużej wodzie – w tej sytuacji nawet ci, co zazwyczaj czują się bardzo komfortowo, czuli się niekomfortowo. Na dolnym, otwartym pokładzie było lepiej z kilku powodów: niżej mniej buja, wiatr i świeże powietrze zmniejszają objawy choroby morskiej, w razie „dachowania” z zabudowanej sypialni znajdującej się na dachu łodzi byłoby się dużo trudniej wydostać na powierzchnię. Morze uspokoiło się tuż przed świtem.

W tym miejscu należy się kilka słów wyjaśnienia dotyczącego naszej genialnej łódki. Mogłoby się wydawać, że Grzędy nieco przesadzają – fala na morzu ludzka rzecz, a i burza nie jest czymś nadzwyczajnym. W naszym przypadku problem leżał nie po stronie morza, a po stronie łódki, która doskonale sprawdziłaby się na mazurskich jeziorach, ale na większej wodzie już niekoniecznie. Drewniana konstrukcja wysokiego kadłuba osadzona na całkowicie płaskim i płytko zanurzonym dnie bujała się na fali w sposób trudny do wyobrażenia i opisania. Każda fala wybijała nas w górę i przechylała na prawo, potem lecieliśmy w dół, jednocześnie spadając z fali przechylaliśmy się na lewo  – na łódce nie sposób było ustać. Pierwszej nocy przez większość czasu płynęliśmy bokiem do fali, przez co efekt kołyski był jeszcze silniejszy.

Około 09:00 zatrzymaliśmy się przy małej wyspie Moyo na północ od Subawy, a potem dłuższy przystanek na wyspie Satonda. Kilka godzin relaksu spędzonych na snorkellingowaniu (to tu zrobiliśmy większość podwodnych zdjęć), kąpieli w pobliskim wodospadzie i wizycie nad słonym jeziorem. Kolejny odcinek naszej wyprawy to 19 godzin nieprzerwanego rejsu – po nocnych przeżyciach musieliśmy podładować akumulatory.

Pod wodą...

Wyruszyliśmy około 15:00. Zaraz po wypłynięciu z zatoki na otwartą wodę zaczęło się bujanie. Wiatr bł silny, a morze wzburzone. Początkowo większość była zadowolona, mimo że fale były większe od tych w nocy – słoneczna pogoda, bezchmurne niebo nie budują złowieszczego nastroju. Dodatkowo kurs był pod falę dzięki czemu czuliśmy się jak na rollercoasterze – góra, dół, góra, dół – bez kołysania na boki.  Po kilkunastu minutach euforia minęła, a kiedy fale zaczęły wlewać się na pokład poczucie dyskomfortu powoli zaczęło u niektórych wracać. W drugiej godzinie naszej 19 godzinnej przeprawy choroba morska doskwierała już prawie wszystkim.

Kolejne godziny przerodziły się w prawdziwy koszmar. Zmieniliśmy kurs względem fali i łódką zaczęło bujać jeszcze mocniej niż poprzedniej nocy. Góra, tył, lewo, dół, przód i prawo – kilkanaście takich cykli silnego bujania na minutę dawało się we znaki nawet załodze. Fale dookoła były tak wysokie, że często zasłaniały nam widok płynącej w niedużej od nas odległości drugiej łódki, a utrzymanie pozycji leżącej na dolnym pokładzie zaczęło graniczyć z cudem. Leżąc ślizgaliśmy się na całkiem już mokrej podłodze od lewej do prawej burty. Krótka próba zjedzenia kolacji skończyła się zaraz po tym jak pierwsze porcje jedzenia opuściły szybko żołądek i poszybowały za burtę. Około 11:00 wieczorem mama rodzinki Leith przerażona krzyczała na naszego przewodnika, że ma nas natychmiast zabrać do najbliższego portu. Niestety przewodnik też się pochorował, a poza tym najbliższy port to ten do którego zmierzaliśmy – około 10 godzin przed nami. Po północy zaczęło się błyskać – możecie się domyślać, że nie wpłynęło to kojąco na nasze nerwy. Większość pasażerów była autentycznie przerażona. Przyznam szczerze, że mając na względzie to, że jesteśmy w Indonezji, która nie zawsze przestrzega zasad BHP (na drugiej łódce, na której płynęła grupa młodych Anglików, nie było nawet kamizelek ratunkowych), brałem całkiem poważnie pod uwagę to, że łódka się wywróci. Całą noc byliśmy na głównym pokładzie, blisko jego otwartej części (pomimo zimna i bryzgającej wody), Paulina była w kamizelce, mieliśmy opracowaną strategię na wypadek dachowania (zakładam, że w nocy pod wodą w łódce obróconej do góry dnem można stracić orientację, gdzie jest powierzchnia wody).

Szczęśliwie procedury ewakuacyjne nie musiały zostać wcielone w życie J Przetrwaliśmy najdłuższą noc w naszym życiu. Około 09:00, po 19 godzinach rejsu, zacumowaliśmy przy wyspie Laba, szybki rzut okiem pod wodę i ruszyliśmy na Red Beach na wyspie Komodo. Stamtąd już popłynęliśmy bezpośrednio na spotkanie smoków do Parku Narodowego Komodo oraz na wyspę Rinca. Potężne jurajskie jaszczury wymagają jednak odrębnego postu – o tym w następnej odsłonie henhen.

Komodo

Po czterech dniach na rozbujanej łódce wylądowaliśmy w końcu na Flores, w małym, ospałym Labuan Bajo. Spędziliśmy tam jeden dzień na podglądaniu lokalnego życia i pracy nad blogiem. Następnego dnia wylatywaliśmy na Bali na spotkanie Asi i Rafała.

Zdjęcia z rejsu:

Pod wodą:

Labuan Bajo:

Wyspy Gili były kiedyś owiane legendą. Podróżnicy przekazywali sobie wiedzę na temat ich lokalizacji, a dotarcie tu było niemałym wyzwaniem. Niektórzy jednak podejmowali próbę i zazwyczaj nie żałowali swojej determinacji – dzikie, dziewicze plaże, piękna nienaruszona rafa. Tak było kiedyś, 15-20 lat temu -dziś jak wiemy „prawdziwych Cyganów już nie ma”. Prawdopodobnie wszystkie piękne zakątki na naszej planecie zostały już „muśnięte” dotykiem szeroko pojętej cywilizacji. Jednak wyspy Gili są jednym z tych miejsc, które w pewnym momencie powiedziało cywilizacji BASTA! I całe szczęście. Nie ma tu atmosfery kurortu, na wyspie zabroniony jest transport silnikowy (dostępne są kucyki), nie ma dużych hoteli (wyłącznie małe chatki – najczęściej bambusowe), wystarczy wejść w głąb wyspy żeby przenieść się ze świata białego turysty do „zabitej dechami” wioski.

Transport na Gili

Gili to wjęzyku bahasa mała wysepka, a w okolicy Lomboku są ich trzy: Gili Air, Gili Meno i Gili Trawangan. Gili Air jest malutka, można ją obejść w 1,5h. Na wschodnim wybrzeżu jest sporo knajp, barów i bungalowów, zachodnie wybrzeże jest bardziej dziewicze. Wyspa jest bardzo spokojna, jednak jeśli ktoś chce się pobawić i tu znajdzie kilka barów. Gili Meno jest wyspą dla staruszków- najmniejszą z trzech i najspokojniejszą, Gili Trawangan (największa) jest wyspą imprezową – coś w stylu Ibizy. Paulinę ciągnęło do staruszków, ale koniec końców zatrzymaliśmy się na Air ;) Podczas wycieczki snorkelingowej mieliśmy okazję odwiedzić dwie pozostałe i zgodnie uznaliśmy, że dokonaliśmy dobrego wyboru.

Spędziliśmy tam w sumie 6 dni – po raz pierwszy zostaliśmy w jednym miejscu tak długo. Pierwotnie zamierzaliśmy zrobić trzydniowy trekking na wulkan Rinjani na wyspie Lombok. Jednak przez cztery pierwsze dni na Gili zamiast wulkanu nad Lombok mogliśmy zobaczyć jedynie zbierające się czarne chmury, dlatego zdecydowaliśmy się zmienić plany.

Na Lombok kropi...

Na szczęście wyglądało na to, że burzowe chmury jakąś magiczną siłą zatrzymywały się wśród wysokich szczytów Lombok, a kilkanaście kilometrów dalej nad nami rozpościerało się bezchmurne niebo. Kolejnym punktem programu był 4 dniowy rejs na Flores, który zaczynał się dopiero w poniedziałek (wypływa 2 razy w tygodniu, w czwartki i w poniedziałki) – tak więc utknęliśmy na Gili nieco dłużej.

Nie ubolewaliśmy nad tym zbyt długo, bo Gili Air to nienajgorsze miejsce  do utykania. „Klimatyczne” knajpki położone bezpośrednio na plaży, bungalowy z widokiem na morze, ładna rafa 20 metrów od brzegu, piękna nieco dalej – wszystko to powoduje, że na Gili Air można autentycznie wypocząć. Na wyspach nie ma policji, więc atmosferze relaksu sprzyjają powszechnie dostępne „magiczne grzybki”  i tania marihuana. W menu można było np. znaleźć Magic Mushrooms pizza J A pamiętajcie, że Indonezja to kraj, w którym za posiadanie małej ilości narkotyków trafia się na 15 lat do więzienia, za przemyt lub handel grozi śmierć (wypisane wielkimi literami ostrzeżenia o karze śmierci witały nas przyjaźnie już na lotnisku w Dżakarcie).

Każdy dzień zaczynał się od śniadania na plaży (Banana Pancake z miodem rządzi ;) , potem książka, ewentualnie film, nurkowanie z rekinami, snorkelingowanie z żółwiami, pływanie, spacerowanie, pogawędki z poznanymi ludźmi, na koniec dnia piwko i barbecue ze świeżej ryby i owoców morza – wszystko cudownie, pięknie i wspaniale, ale średnio aktywnie jak dla nas, stąd wspominam o utknięciu. Pierwsze 4 dni oddaliśmy się błogiemu relaksowaniu, kolejne poświęciliśmy na sprawy „organizacyjne” (tak tak, tyle trwa uzupełnienie bloga) – sprzyjała temu pogoda, która przez dwa ostatnie dni nieco się popłakała.

Kilka metrów od plaży...

Ale to co chyba na Gilis najfajniejsze można znaleźć pod wodą. Nam pomogła się o tym przekonać całodniowa wycieczka snorkelingowa dookoła 3 wysp. Przepiękne, kolorowe rafy, duże żółwie morskie, biało-czarne cętkowane węże i rybki we wszystkich możliwych kolorach. No cóż nam akurat tego dnia padła bateria od aparatu podwodnego. Niezła wymówka wiem, ale to fakt, że jedyny dzień, kiedy siadła elektryczność na wyspie to ten, kiedy akurat najbardziej jej potrzebowaliśmy. Na szczęście na nadchodzącym 4-dniowym rejsie na Flores wszystkie możliwe baterie mieliśmy już naładowane. Jak się później okazało do robienia zdjęć momentami zupełnie nie mieliśmy głowy, ale  o tym w następnym poście…

Kochani!

Comments off

Wybaczcie, ze nie dajemy tak dlugo znac, ale w miejscach, ktore aktualnie odwiedzamy, internet nie jest wynalazkiem  powszechnym. Nie jestesmy w stanie nigdzie podlaczyc naszego netbooka, a publikowanie bez polskich znakow nie jest chyba najlepszym pomyslem.

Juz za kilka dni bedziemy w Australii – obiecujemy ze pierwsze co zrobimy uzupelnimy zaleglosci.

U nas wszystko wspaniale.  Swiat jak na razie nie zawodzi naszych oczekiwan – szczegoly juz niebawem!!!

:)

Tym razem na Bali nie zamierzaliśmy zostać długo. Kilka ostatnich dni w Indonezji chcemy tam spędzić z Asią i Rafałem, więc ten przystanek miał być krótki. Za to bardzo nam potrzebny. Po kilku dniach intensywnego podróżowania mieliśmy chwilę odpocząć , ale trafiliśmy do Ubud i… po pierwsze zostaliśmy dzień dłużej niż planowaliśmy, po drugie wypożyczyliśmy skutery i razem z Flo i Stanem zjeździliśmy spory kawałek wyspy. Więc z odpoczynku nici, ale wybyczymy się nieco później. Ubud od razu przywitał nas piękną drewnianą architekturą, pięknie oświetlonymi nocą świątyniami i urokliwymi knajpkami. Na każdym rogu witała nas donica z ułożonymi w wodzie w bajeczne wzory kwiatami, a co drugi budynek mieścił spa z masażem całego ciała za równowartość 20 zł. Do tego dodać sklepy ze srebrnymi wyrobami i nie trudno zgadnąć, geod razu poczułam się tu niczym w raju :)

Ubud to jedna z niewielu turystycznych miejscowości na Bali, która nie leży nad morzem, tylko w głębi lądu, około 45 minut jazdy samochodem od morza. Znana jest głównie z przepięknych hinduskich świątyń, tradycyjnej architektury i malarstwa, a także tańców Barong, Legong i Kecak, których tradycje sięgają starożytności. Nie mogliśmy sobie oczywiście takiej balinezyjskiej uczty dla oczu odmówić. Mieliśmy szczęście, bo jedna z najlepszych trup na wyspie ma przedstawienia raz w tygodniu: w piątki, dzień po naszym przyjeździe. Muszę przyznać, że akompaniament gamelanu (zespołu, który wystukuje rytmiczne dźwięki na idiofonach, membranofonach i całej serii innych fonów, które z grubsza przypominają mosiężne bębny), iskrzące feerią barw stroje, kilogramy kwiatów wpinane we włosy  i ekspresywne ruchy tancerzy mają efekt hipnotyzujący. I chyba mieliśmy szczęście, bo obserwując  tego wieczoru tancerzy można było dostrzec lata praktyki i mozolnych ćwiczeń, tak by każda część ciała, każdy palec, a nawet każde oko z osobna mogło wykonać swoiste akrobacje i odtańczyć swój własny niezależny taniec. Byliśmy pod wrażeniem.

A poczucie spełnienia dopełniał pełny wrażeń dzień na skuterkach. Wraz Z Flo i Stanem najpierw dotarliśmy do pobliskich tarasów ryżowych Tegallantang, by potem ruszyć dalej, aż do Kintamani na północy wyspy. Tuż przed Kintamani zza chmur wychyliło się do nas słońce i to nie w byle jakim miejscu, bo tuż nad wulkanem Batur i wulkanicznym jeziorem o tej samej nazwie. Zachęceni tak piękną pogodą ruszyliśmy nad brzeg jeziora do gorących źródeł. Źródła okazały się jednak skomercjalizowanym basenem z dwoma brodzikami i zdecydowanie zawyżoną ceną wstępu: 50 zł od osoby. Nie skorzystaliśmy. Zamiast tego po krótkim spacerze wzdłuż jeziora ruszyliśmy w drogę powrotną do Ubud, gdzie czekało nas wieczorne przedstawienie.

Drugiego dnia na motorkach dotarliśmy jeszcze dalej. Po kilku przystankach w pobliskich świątyniach: Elephant Caves i Pura Taman Saraswati, ruszyliśmy na podbój najstarszej świątyni na wyspie, tzw hinduskiej świątyni matki: Pura Besakih. Niestety świątynia przywitała nas deszczem. A że 50 km na motorkach po indonezyjskich drogach dłużyło się w nieskończoność, dotarliśmy tam na godzinę przed zachodem słońca. Mimo to z przyjemnością podejrzeliśmy religijne rytuały z okazji narodowego święta Idul Fitri (tak, tak to święto muzułmanów, ale też ogólnonarodowe święto pokroju naszego Bożego Narodzenia). Jako że nie chcieliśmy zapłacić za opiekę lokalnego ‘opiekuna’, musieliśmy przyglądać się ceremoniom zza bramy. Jednak strumienie mijających nas Balinezyjczyków wnoszących w koszach na głowach ofiary z owoców, popiołu i kadzideł, dawały przedsmak widowiska wewnątrz świątyni. Zapadł zmrok, a nasza nocna przygoda z drogami Indonezji miała się dopiero zacząć. Trzeba jednak przyznać, że dzięki nawigacji Flo niemal bezbłędnie trafiliśmy z powrotem do Ubud. Choć w zupełnych ciemnościach, w strugach deszczu i przemoknięci do suchej nitki.

Podróżowanie na motorku ma swoje absolutne zalety: pełną swobodę poruszania się. Można np. ujrzawszy kosze z potężnymi kogutami, zatrzymać się, by zagadnąć lokalnego farmera i podpytać  go o walki kogutów, a przy okazji wysłuchać opowieści o walkach wybranych przez jego podopiecznych :)

Motorek zabierał nas w każde, nawet najbardziej odległe zakątki i pozwalał zatrzymać się na niejedno malownicze zdjęcie. Ma też jednak swoje niezaprzeczalne wady. Jazda w tropikalnych ulewach to jedna z nich. Choć nie to było dla nas największym problemem. Większym utrapieniem okazały się całe stada bezdomnych psów. Warto wspomnieć, że pies dla muzułmanina jest zwierzęciem nieczystym i nie godnym stąpania po muzułmańskiej ziemi. Na Jawie nie spotykaliśmy żadnych psów. Bali jest wyspą hinduską i kundli jest tu co niemiara. Jeden z nich wskoczył nam pod koła i z hukiem odbił się od skutera. Na szczęście ani jemu, ani nam, ani skuterkowi nic się nie stało – w drodze powrotnej zauważyliśmy, jak w najlepsze bawi się z innymi psami. Tymczasem my następnego dnia byliśmy już w drodze na muzułmański bezpsiakowy Lombok.


Świątynie na Bali




Ubud i okolice




Teatr Legong i Barong


WULKAN TANGKUBAN PERAHU

Nasza przygoda z jawajskimi wulkanami zaczęła się jeszcze z Dawidem i Iouanem w okolicach Bandung. Nasz pierwszy indonezyjski wulkan to wspomniany już Tangkuban Perahu. Do krateru dotarliśmy późnym popołudniem, dzięki czemu okolica była niemal pusta. I to chyba spotęgowało wrażenie  odrealnienia, zupełnej bajkowości. Bo trudno inaczej nazwać lazurowo-białe jezioro, nad którym unoszą się wieczne opary siarki, a wokół sterczą tylko kikuty dawno wymarłych drzew. Było popołudnie, słońce chyliło się ku zachodowi, a my wędrowaliśmy wzdłuż krateru, wdychając trujące opary i przyglądając się grupce nastolatków w trakcie dziwnej sesji fotograficznej. Miał być to tylko jeden z wielu jawajskich wulkanów, powoli zaczęliśmy się przygotowywać na to, co nas czeka.




WULKAN PANDAYA

Następnego dnia Dawid i Iouan zabrali nas na wulkan Pandaya. Nie dociera tam zbyt wielu turystów, o 4-tej po południu byliśmy tam zupełnie sami. Wulkan trzeba zwiedzać z przewodnikiem, nasz okazał się przemiłym gościem mówiącym po angielsku podobnie jak Dawid, więc dzięki ich kooperacji dowiedzieliśmy się sporo o wulkanie i jego historii. Wulkan wybuchł dwukrotnie w 1972 i 2002 roku. Za pierwszym razem zmiótł z powierzchni ziemi pobliską wioskę, za drugim mieszkańcy byli nieco lepiej przygotowani i wszystkich na czas ewakuowano. Jednak po pięknej zalesionej dolinie nie zostało zbyt wiele. Teren wulkanu był ogromny, poprzecinany zabielonymi od siarki górskimi potokami, z mnóstwem buchających żółtą siarczaną lawą kraterów i dużym, głębokim na 100 metrów zielonkawo-żółtym jeziorem w kraterze powstałym po wybuchu z 2002 roku. Gdyby nie nasz przewodnik nie odnaleźlibyśmy siebie, ani tylu pięknych zakątków na tak dużym terenie. Przewodnik okazał się też niezbędny, gdy w drodze powrotnej zapadła ciemność i z jedną czołówką staraliśmy się znaleźć drogę powrotną.




WULKAN BROMO

Nasze kolejne zaplanowane spotkanie z wulkanem Merapi w okolicy Jogyakarty nie doszło do skutku, gdyż w drodze złapała nas burza i tropikalna ulewa, która nie ustępowała do końca dnia. Zniechęceni aurą postanowiliśmy jak najszybciej zmykać z Jogyakarty, a gdzie mielibyśmy się udać, jak nie na dawno wyczekiwane i planowane spotkanie z wulkanem Bromo. W ostatniej chwili udało nam się wykupić 3-dniową wycieczkę, w trakcie której mieliśmy zobaczyć Bromo, a także położony na samym krańcu Jawy Ijen. Jak się później okazało mieliśmy szczęście, bo była to ostatnia przed tygodniową przerwą organizowana wyprawa. Jawajczycy uroczyście obchodzą koniec ramadanu- Idul Fitri. W tym roku Idul Fitri wypadało 10-11 września, a te 2 dni ulicznego świętowania  poprzedza kilka dni wakacji, gdy życie w islamskiej części Indonezji zamiera, w tym także życie indonezyjskich biur podróży. Mieliśmy wybór przyjrzeć się świętowaniu z bliska i utknąć na tydzień na Jawie, albo zmykać ledwie po jednym dniu w Jogyakarcie. Wybraliśmy wolność J Po 11-godzinnej jeździe dotarliśmy w końcu do bazy pod Bromo, szybki obiad i spać, bo o 3-tej pobudka i poranny jeep na punkt widokowy,  skąd mieliśmy obserwować wschód słońca nad Bromo. Słońce owszem wzeszło, ale wcale nie nad Bromo, a raczej dokładnie z przeciwnej strony, ale widok i tak był niesamowity. Przed nami rozciągał się nieziemski krajobraz 3 wulkanicznych stożków: zza wygasłego porośniętego trawą stożka, wyłaniał się buchający oparami Bromo, a za nim majestatycznie unosił się trzeci wulkan, który z godnością popalającego fajkę starca jedynie od czasu do czasy wypuszczał pojedynczy dymek. Poniżej unosiły się poranne mgły, a wschodzące słońce powoli ujawniało naszym oczom coraz więcej szczegółów. Może to kiepski poetycki opis (cóż poetką raczej nie zostanę), ale uwierzcie sam widok był czystą poezją. Po wschodzie słońca jeep zawiózł nas pod wulkan, gdzie mogliśmy się wspiąć na krawędź buchającego stożka. Alternatywą dla pieszej wspinaczki było wynajęcie konia, stąd tyle biednych kucyków czekających na zmęczonych turystów na każdym odcinku trasy. Dopiero, gdy zniknęły poranne mgły, zorientowaliśmy się, że ten niezwykły krajobraz jest w dużej mierze ukształtowany przez zupełnie płaską szeroką dolinę rzeczną, na tle której wyrastające nagle stożki wulkanów przypominają odrobinę księżycową krainę.




WULKAN IJEN

Z Ijenem nie mieliśmy już takiego szczęścia do pogody. Po 2-godzinnej równie wczesno-porannej wspinaczce, dotarliśmy nad krater wulkanu i właśnie wtedy zaczęło padać. Staraliśmy się nie tracić animuszu i postanowiliśmy mimo coraz mocniejszego deszczu zejść wzdłuż stromej kamienistej ścieżki do wnętrza krateru, nad brzeg turkusowego jeziora. Już na ścieżce zaczęliśmy spotykać kosze wypełnione bryłami siarki. Czekały na tragarzy, którzy mieli je znieść do położonego niżej miasteczka. A że następnego dnia zaczynał się Idul Fitri miały poczekać w tym miejscu jeszcze kilka dni. Wiedzieliśmy, że we wnętrzu krateru znajduje się kopalnia siarki, ale jakie było nasze zdziwienie gdy okazało się, że to ta sama kopalnia, o której dokument Tomek oglądał dawno dawno temu na National Geographic. Gdy podróżowaliśmy po Jawie kilkakrotnie wspominał film, mówiąc, że bardzo chciałby to miejsce zobaczyć. Wiedzieliśmy jednak, że szanse odnalezienia mglistego wspomnienia z przeszłości były niewielkie. A tu taka niespodzianka. Kolejną niespodzianką było nagłe przejaśnienie, dzięki któremu naszym oczom ukazało się turkusowe jezioro i  unoszące się nad nim mgły. Bajka! Zdecydowanie warto było zejść w głąb wulkanu, a o mały włos moglibyśmy tę ścieżkę pominąć. Kilka lat temu na tej ścieżce zmarła francuska turystka i od tamtej pory na samym wejściu na szlak postawiono tabliczkę zabraniającą pod wszelkim pozorem zejścia w głąb krateru. My jednak na szczęście pamiętaliśmy, że nasz przewodnik wspominał o malowniczym spacerze. Droga powrotna była już szybkim marszem do bazy, gdzie czekała na nas reszta grupy, która nie zeszła w głąb krateru. Pogoda jak to pogoda płata figle, ale jeszcze tego samego dnia po południu, w drodze na Bali zatrzymaliśmy na plaży, na wschodnim krańcu Jawy, gdzie po deszczowych chmurach pozostały już tylko mgliste wspomnienie.

Plaża gdzieś na Jawie

Plaża gdzieś na Jawie




W trakcie tej wycieczki poznaliśmy Francuzów: Stana i Florence, nasze podróżnicze bratnie dusze :) Jak się okazało Stan i Flo realizują podróż podobną do naszej, odwiedzają niemal te same miejsce i mają podobne pomysły na organizację wyprawy. Z przyjemnością spędziliśmy z nimi kolejne 2,5 dnia na Bali – ale o tym w kolejnej odsłonie henhen.

Jakarta – cóż takiego możemy powiedzieć o Jakarcie. Chyba głównie tyle, że to duże miasto… i że to właśnie tu zaczęła się nasza przygoda z Donnie’m i jego ekipą. Zniechęceni zasłyszanymi opiniami, od samego początku uznaliśmy Jakartę jedynie za punkt tranzytowy. I tu spotkała nas niespodzianka – okazuje się bowiem, że Jakarta i jej knajpki scentralizowane wokół głównej turystycznej ulicy Al Jaksa to też świetne miejsce, by poznać ciekawych ludzi. Tak więc, gdy dzień mijał nam leniwie na uzupełnianiu bloga i dawaniu Wam znaku życia, w jednej z knajpek zagadnął nas Donnie – potężnej postury Indonezyjczyk na oko w naszym wieku. Od grzecznościowej wymiany informacji, skąd jesteśmy i gdzie zmierzamy, szybko przeszedł do propozycji dołączenia do jego znajomych, którzy dwoma samochodami zmierzali w stronę Bali. Mielibyśmy jedyne płacić za benzynę, po drodze zatrzymać się u jego rodziny w Bandung i może jeszcze w 2 turystycznych miejscowościach, do których i tak chcieliśmy zajrzeć. Propozycja nie do odrzucenia, co? Tylko pozostaje zwykła ludzka nieufność… Czy można im zaufać? Wątpliwości jednak rozwiała informacja, że stosunkowo niedawno Donnie podróżował z Alicją i Andrzejem Budnikiem, Polakami, których bloga – relację z podróży dookoła świata – śledziliśmy już od pewnego czasu. Znajomość potwierdzona wpisami na couchsurfingu i blogu Alicji i Andrzeja, a także serią zdjęć na komórce uspokoiła nasze nieufne sumienia.

No więc wyruszamy z Jakarty, jak najszybciej się da. Jednak następnego dnia nasi nowi znajomi mieli jeszcze coś do załatwienia, więc zamiast wyruszyć z rana do Bandung, dzień spędziliśmy w parku rozrywki z Donnie’m i jego przyjaciółmi, Dawidem, Iouanem, Lenny. Dość oryginalne to spojrzenie na stolicę Indonezji , ale przynajmniej dobrze się bawiliśmy.

Wesołe miasteczko w Jakarcie

W kolejce do kina 3D

W końcu wyruszyliśmy, do Bandung dotarliśmy późną nocą i zatrzymaliśmy się w domu wujka Donnie’go, a ściślej mówiąc w… szpitalu.

Nocujemy w szpitalu

Jego ciocia jest lekarzem położnikiem i prowadzi przydomowy szpital, a raczej prowadziła – sale, w których spaliśmy nie wyglądały na zbyt często używane. Ten ‘prawie domowy’ pobyt miał swoje wyraźne zalety: zabawy z małym kotkiem, przepyszne wegetariańskie lunche przygotowane specjalnie dla nas (w czasie ramadanu muzułmanie nie jedzą od świtu do zmierzchu), ale przede wszystkim przepiękne położenie domu – na wsi, na wzgórzach w okolicy Badung, wśród malowniczych tarasów ryżowych.

Papaja

W trakcie niedługiego porannego spaceru po okolicy mogliśmy zachwycać się zapachem suszonych na słońcu goździków, przyjrzeć się z bliska miejscowym drzewom owocowym (papaja, durian, banany, itp.), wypstrykać całe mnóstwo głupich zdjęć, a nawet podejrzeć  młócenie ryżu w przydomowej młocarni.

Goździki

Młócenie ryżu

Poza tym  dzięki Dawidowi i Iouanowi w ciągu półtora dnia udało nam się zobaczyć okoliczne wzgórza, opuszczone miasteczko holenderskie położone w górach, jaskinie, gdzie w trakcie wojny indonezyjsko-holenderskiej przechowywano jeńców, samo Bandung i bajeczny wulkan Tangkuban Perahu, choć o nim bardziej szczegółowo później.

Plantacja kawy

W ciągu kolejnych dni zobaczyliśmy jeszcze wulkan Pandaya, Pangandaran – jawajski nadmorski kurort spustoszony w 2006 roku przez potężne tsunami, Batu Karas – okoliczną wioskę surfingowców, Zielony Kanion – rejs łodzią po zielonej rzece, dookoła tropikalny las, wodospady i dzikie zwierzaki . Po 4 dniach obfitujących w liczne atrakcje byliśmy w Jogyakarcie – naszym celu. Dawid i Iouan cały ten czas służyli nam za prywatnych przewodników i kierowców. Ostatni wspólny dzień spędziliśmy w Jogyakarcie, gdzie zobaczyliśmy hinduską starożytną świątynię Borobudur. Następnego dnia nasi jawajscy znajomi wrócili do Bandung.

W czasie naszej wspólnej podróży zorientowaliśmy się, że jadą tą trasą wyłącznie ze względu na nas. Trzeba przyznać, że nie jesteśmy przyzwyczajeni do tak swobodnie porzucanych obowiązków zawodowych i tak niezobowiązująco oferowanego czasu i uwagi, więc spędziliśmy kilka dni na rozgryzaniu, gdzie może być ukryty haczyk. Wiedzieliśmy, że Dawid i Donnie  zimą wybierają się do Europy, gdzie liczą na gościnę swoich nowo nabytych przyjaciół. Nas jednak zimą jeszcze w Polsce nie będzie, a mimo to Dawid i Iouan pozwolili nam dobitnie poznać indonezyjskie rozumienie gościnności. I to jak się okazało był jedyny haczyk. Po prostu trudno nam było zrozumieć, że ktoś może dla nas tak po prostu poświęcić tyle czasu. Dla nieufnych Polaków takich jak my, trochę ta gościnność ekscentryczna, ale przemiła i bardzo przydatna, gdy ma się niewiele czasu i chęć dotarcia do najbardziej oddalonych zakątków Jawy.

Podróż z chłopakami miała jeszcze jedną wielką zaletę – mieliśmy okazję poznać Jawę „od środka” – od tej mniej turystycznej strony. Przejechaliśmy samochodem dobrych kilkaset kilometrów podziwiając jawajskie krajobrazy. Oboje zgodnie uznajemy, że Indonezja jest jak dotychczas najbardziej malowniczym krajem jaki widzieliśmy. Inne kraje mają kilka/kilkanaście/kilkadziesiąt atrakcji turystycznych dzięki, którym zawdzięczają swoją sławę. Jednak między jedną atrakcją a drugą nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Tutaj jest inaczej. Niemalże każdy kilometr kwadratowy Indonezji nadaje się na pocztówki. Kombinacja różnych wariantów krajobrazu z udziałem morza, raf koralowych, plaż, palm, dżungli, rzek, gór, pól ryżowych i wulkanów jest momentami magiczna. Każda wyspa jest inna – jedna muzułmańska, druga hinduska, trzecia chrześcijańska, czwarta dzika jak Borneo. Na zdjęciach tego nie zobaczycie – trzeba to poczuć tu na miejscu wszystkimi zmysłami. Pakować plecaki i w drogę!



BANDUNG




PAGANDARAN i BATU KARAS



ZIELONY KANION



BOROBUDUR

O Kuala Lumpur słyszeliśmy różne historie. Że, to duże miasto pełne smogu, nieciekawa betonowa metropolia, że najlepiej zmykać po pierwszej nocy. I na początku tak faktycznie zrobiliśmy. Tak wyglądała nasza pierwsza wizyta w KL. Za drugim razem składała się ona z półgodzinnej przejażdżki metrem między 2 stacjami autobusowymi. Jednak, jak mówi przysłowie do trzech razy sztuka… I dobrze, że daliśmy KL trzecią szansę. To bardzo fajne miasto. Duże, faktycznie zatłoczone, trochę modernistyczne, trochę zaniedbane, ale… Mimo wielkości przyjazne dla spacerowiczów, z dużym parkiem i ogrodem botanicznym w centrum miasta (do ogrodu przylegają też rezerwaty jeleni, ptaków i motyli), gdzie ucięliśmy sobie popołudniowy spacer.

Większość atrakcji takich jakich: Masjid Negara, czy Merdeka Square (spory plac naprzeciwko kolonialnych budowli, gdzie w 1957 roku ogłoszono niepodległość od Anglików – Merdeka oznacza niepodległość) znajduje się w niewielkich odległościach, a żywo tętniące serce miasta – chińska dzielnica Chinatown urzeka rozpadającymi się kolorowymi kamienicami pamiętającymi dawnych kolonizatorów. Nie można tez zapomnieć o słynnych Twin Towers, pod które koniecznie trzeba wybrać się wieczorem. Mówię większość atrakcji, bo jedna z nich, absolutnie warta zobaczenia, to Batu Caves – zespół hinduistycznych świątyń wykutych w 3 jaskiniach. Batu Caves leżą 13 kilometrów od centrum, ale można się tam dostać rozklekotanych autobusem nr 11. Oprócz malowniczego położenia, wielkiego pozłacanego posąg … Batu Caves to przede wszystkim wszędobylskie, ciekawskie i wiecznie głodne małpy. Spotkanie z nimi to niezła frajda, bo nie są za bardzo bezczelne (czekały nawet na swoją kolejkę do orzeszka). A czasem zachowywały się zupełnie jak ludzie, delikatnie głaskając nas po rękach. Przebojem była małpa, która z nieukrywaną przyjemnością opróżniała puszkę Sprite’a, co chwilę się oblizując. Myślę, że nie łatwo by było o lepszą reklamę.

Spragniona małpa w Batu Caves

Na dodatek w Batu można się jeszcze poprzyglądać wężom i wielkiej iguanie. Z resztą Batu Caves to nie jedyna hinduistyczna świątynia, którą tego dnia odwiedziliśmy. W Chinatown niedaleko naszego hostelu znajdowała się też Sri Mahamariamman Temple. Byliśmy w KL akurat 31 sierpnia- malezyjskie święto niepodległości. Ponieważ chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć, nie wybraliśmy się na uroczyste obchody święta organizowane, ze względu na ramadan, na narodowym stadionie. Za to obchody mogliśmy podglądać pod postacią różnych świątynnych obrzędów.

Najciekawszy z nich właśnie w Sri Mahamariamman Temple.  Wierni składając bowiem Bogom w ofierze dary, wyciskali na posągach sok z pomarańczy, cytryn i innych nieznanych nam owoców, potem oblewali je olejkami o dziwnym ciemnym kolorze, by za chwilę obmyć je wodą i zacząć cały rytuał od nowa. Gdy cały zapas kolorowych mazi, olejków i owoców był już wykorzystany przeszli do palenia darów. Trudno nam było od tych rytuałów oderwać wzrok, no ale cóż trzeba jeszcze było przed wylotem (o 23.00) zrobić niewielkie zakupy ;) A trudno sobie wyobrazić lepsze do tego miejsce jak pobliski Chinatown Central Market- zbiorowisko stoisk oferujących wszystko od biżuterii poprzez lokalne ubrania po batiki i potężne drewniane rzeźby. Jako ostatni przystanek przed wyjazdem z KL zdecydowanie zbyt kuszący. Powstrzymaliśmy się tylko dlatego, że czekała nas Indonezja ze swoimi  pięknymi, zwłaszcza balinezyjskimi, wyrobami.

Wyspa Tioman

1 comment

Z wyspą Tioman mamy związanych kilka przygód, więc chyba na zawsze utknie nam w pamięci. Na samym początku wyspa jakby broniła nam do siebie dostępu. Chcieliśmy tam dotrzeć zaraz po Taman Nagarze, jednak okazało się, że tej stosunkowo niedużej odległości (ten sam stan) nie da się pokonać jednego dnia. Wyruszyliśmy więc z Melaki. Najpierw przeprawa autobusem, potem taksówką kolejną 1 godz 20 minut z napotkanymi na dworcu Holenderkami, a na koniec łódką. Trzeba było na nią poczekać 2 godziny, ale i tak dobrze bo była to ostatnia łódka tego dnia. Godziny wypływu łódek zmieniają się każdego dnia zgodnie z pływami. W trakcie odpływu port bowiem zamienia się w plażę. No i na nasze nieszczęście mieliśmy się o tym przekonać na własne oczy.

14.30 – godzina odpływu,  załoga nawet nie zaczęła wpuszczać nas na pokład.  14.45 – ok. wchodzimy na pokład.  15.00 – wciąż czekamy na ostatnich spóźnialskich (każda dodatkowy pasażer to kilka groszy w kieszeni), ale na łódce robi się ciasnawo, a poziom wody coraz niższy.  15.05- ok. ruszyliśmy. Ale nie na długo, jakieś 10 minut później utknęliśmy na mieliźnie. Łódka była przeładowana – sporo ponad 100 osób. Manewry typu wszyscy przechodzą na dziób, by odciążyć kadłub, część ludzi na mniejszą motorówkę etc nic nie dały i utknęliśmy na dobre. Trudno było nie wściekać się na tak głupią załogę, zwłaszcza, że w ogóle przestali nas informować po angielsku. Kompletny brak informacji w takim momencie sprzyja panice, więc było sporo niepokoju.  Pozostało czekać, aż większa łódź przypłynie z wyspy, zakotwiczy się w zatoce, a wszystkich pasażerów przetransportują na nią mniejszymi motorówkami. Wypłynęliśmy po 19.00, zmęczeni, ale i nieco szczęśliwi, że w ogóle udało nam się wyruszyć tej nocy z portu. W tym całym zamieszaniu nie zrobiliśmy zdjęć.  Jednak widok naszego pierwszego promu na mieliźnie ze spacerującymi wokół niego ludźmi z wodą po kolana utknie nam na pewno w pamięci.

Na szczęście sama wyspa zrekompensowała wszystkie trudy. Jest przepiękna. Mieliśmy okazję się o tym przekonać biorąc całodniową wycieczkę łódką dookoła wyspy. Zatrzymaliśmy się na 2 plażach, w okolicy wapiennego szczytu Twin Peak, nazywanego też tu zębem smoka, na plaży nieopodal malowniczego wodospadu, obok wysepki Renggis, świetnej do podglądania życia rafy koralowej i jeszcze kilku miejscach. Wyspa jest super bo jest tak różnorodna, mini zatoczki z dziewiczymi plażami z śnieżnobiałym piaskiem przecinane są wapiennymi szczytami, wielkimi biało-czarnymi skałami, dżunglą i palmami. Naprawdę super! Na wycieczce poznaliśmy kanadyjsko-australijską parę, a że jeden z przystanków mieliśmy w sklepie duty free, gdzie alkohol jest 3 razy tańszy niż gdziekolwiek indziej w Malezji… No cóż tego wieczoru jeszcze z poznanymi poprzedniego dnia na łódce Nickiem z RPA i Jenną z Anglii oraz kilkoma Malezyjczykami mieliśmy najlepszą jak dotąd imprezę wyjazdu!

Gdzieś około 4-tej nad ranem zaczęliśmy rozważać nawet dłuższy pobyt na wyspie, ale bilety powrotne na lot do KL były już kupione. Sam lot był też niesamowity, bo operowany przez linie Berjaya Air- przewoźnika lokalnego kurortu Berjaya. Lotnisko to wąziutki i niezbyt długi pas startowy upchany między górami a morzem w jednej z nadmorskich wiosek, a samolocik którym poszybowaliśmy był małym, mieszczącym 45 osób śmigłowcem. Wszystko jednak odbyło się super szybko, sprawnie i bezpiecznie, do tego bardzo malowniczo. Ani chwili nie żałowaliśmy, że nie zdecydowaliśmy na powrót przeładowaną łódką, tym bardziej że Tomkowi dość mocno doskwierał syndrom dnia poprzedniego.

PS: Może papieroska? Malezyjskie paczki kuszą….

Może papieroska?

GALERIA NA PICASA – TIOMAN

Po podróży, która sama w sobie była przygodą  (żeby dostać się z jednej bardzo popularnej turystycznie miejscowości do drugiej równie często odwiedzanej musieliśmy wziąć łódkę, autobusik-shuttle bus, kolejny autobus do Temerloh, skąd autobus do Kuala Lumpur, metro miedzy dwoma dworcami autobusowymi i kolejny autobus z KL do Melaki) około 6-tej po południu dotarliśmy do mekki multikulturowości Malezji. Serce miasta to Chinatown- chińska dzielnica, gdzie królują kolonialne, nieco naruszone zębem czasu kamienice, a meczet stoi dosłownie między chińską świątynią buddyjską  a hinduistyczną. Na przeciwległej ulicy jest też świątynia shinto, a dwie ulice dalej Church Street z dwoma kościołami: protestanckim i katolickim. No i jak ci Malezyjczycy mieli nie wypracować sobie tolerancji?

Wystarczy tylko jeszcze dodać, że symbolem miasta jest holenderski chodak , obecny pod postacią różnych gadżetów, a lokalną specjalnością kruche maślane ciasteczka nadziewane ananasem, takie których nie powstydziłyby się nasze babcie. Do tego jeszcze wszechobecne riksze na hinduską modłę i mętlik w głowie gotowy. W całym tym chaosie trzeba było wynająć rowery (holenderki), żeby spokojnie zwiedzić miasto. Na wzgórzu św. Pawła, wśród ruin kościoła, spotkaliśmy młodą parę w trakcie sesji ślubnej. A że mocno się z nimi identyfikujemy, pstryknęliśmy im kilka fotek :) Już wtedy upał dawał nam się coraz bardziej we znaki, więc po nieudanej popołudniowej próbie dotarcia nad morze (całe nabrzeże jest zabudowane) postanowiliśmy zaszyć się w klimatyzowanym centrum handlowym. Oj fajnie jest czasem powrócić do cywilizacji. Poszliśmy więc do kina na głupi, ale śmieszny amerykański film Grown ups.

Odświeżonych i z odnowionym zapałem do zwiedzania zaskoczył nas nocny market w Chinatown. Okazuje się, że w piątek  i sobotę główna ulicy dzielnicy zamienia się w barwny market z mnóstwem stoisk z pamiątkami, ubraniami, jedzeniem, muzyką etc. Co ciekawe na ten czas okoliczne chińskie świątynie zamieniają swoje patia na sale taneczne, sale prób lokalnych zespołów, sale koncertowe i bary karaoke. Do tego wszystkiego główny plac miasta przeistacza się w parkiet taneczny dla setki Melakijczyków, którzy powtarzają piosenka po piosence skomplikowane układy taneczne w rytm zachodnich przebojów. Nic tylko zacząć podrygiwać i do nich dołączyć! :) My za to podrygując nogą pod stołem,  zjedliśmy pyszną kolację z owoców morza za 3 złote, popiliśmy ją wyjątkowo tanim piwem i ściskając w ręku zakupione zdobycze, zmęczeni po wyczerpującym dniu wróciliśmy powoli do hostelu.

GALERIA ZDJĘĆ NA PICASA – MELAKA