Koniec z plażowaniem. Jedziemy na spotkanie pijawek, pająków i innych robali w dżungli Parku Narodowego Taman Negara. Skoro mowa już o przemieszczaniu się, trzeba wspomnieć, że zarówno teraz jak i w trakcie 8-godzinnej podróży do Kota Bharu, skąd ruszyliśmy na Perhentian Islands, mieliśmy okazję przyjrzeć się sporemu kawałkowi Malezji. Wnętrze kraju jest przepiękne, plantacje palm i bananowców rozsiane wśród wzgórz przecinają błotniste rzeki, połacie dżungli i wapienne wzgórza. Zdecydowanie polecamy podróż przez Malezję na motorze, rowerze lub innym pozbawionym dachu środku lokomocji.

W Taman Negarze jak większość turystów, zatrzymaliśmy się w wiosce Kuala Tahan – położona w środku parku nad rzeką stanowi dobry punkt wypadowy. W pokoju obok nas spotkaliśmy parę Polaków. Agnieszka i Paweł są w podróży poślubnej, tydzień po ślubie i mieli ze sobą ostatnie zapasy z wesela – tym sposobem spędziliśmy bardzo miły wieczór popijając polską wódkę. Warto zauważyć, że łamaliśmy tym samym zakaz, w związku z czym alkohol musiał być maskowany – z lewej strony za płotem mieliśmy meczet, z prawej posterunek policji.

Następnego dnia przeprawiliśmy się przez rzekę i wyruszyliśmy na podbój dżungli. Drzewa, wielkie korzenie, liany, olbrzymie liście, kolczaste łodygi – trzeba przyznać, że tutejszy las różni się nieco od naszego. Gęsty, przeplatany najróżniejszą roślinnością wyrastającą z ziemi i zwisającą z drzew sprawia wrażenie jakby pochłaniał wszystko co stanie na jego drodze – wystarczy przypomnieć sobie co zrobił las tropikalny ze świątynią Angor Wat w Kambodży.

Mieszkańcy lasu też są nieco inni. Pomijam słonie, tygrysy, jaguary, krokodyle itp. żyjące w dżungli – tych nie mieliśmy okazji spotkać (chociaż przyznajemy, że momentami mieliśmy lekkiego stracha, kiedy słyszeliśmy szelesty i hałasy „czegoś” przedzierającego się przez gęstą roślinność – jednak najczęściej okazywała się to małpa lub duża wiewiórka). Ale takich domowników jak pająki, węże, jaszczurki, skorpiony, patyczaki, czy stonogi giganty można dużo łatwiej spotkać na szlaku (mieliśmy też spotkanie z małym dzikiem – nie wiemy kto się bardziej przestraszył, my czy on). Niesamowite wrażenie robią olbrzymie 2 cm mrówki. Ich mniejsze, ale bardziej korpulentne koleżanki idąc „stadem” po ściółce są słyszalne z kilku metrów. Na jednym ze szczytów, na który weszliśmy podczas naszej wędrówki, zaśpiewał nam ptak, który brzmiał jak DJ w klubie techno. Nasz szlak przez dżunglę pod koniec wyszedł na malowniczą nadrzeczną plażę. Orzeźwiająca kąpiel w rzece to to czego było nam trzeba (to było jeszcze zanim dowiedzieliśmy się, że w rzece żyją krokodyle).

Dużo frajdy sprawił nam Canopy Walk – mosty zawieszone na linach między drzewami. Miejscami spaceruje się około 50 metrów nad ziemią, podziwiając las tropikalny z perspektywy małpy. Świetna sprawa, chodź jeżeli ktoś ma lęk wysokości i brak zaufania do niestabilnych konstrukcji, może czuć się tutaj mało komfortowo.

Mieliśmy też okazję pospacerować po dżungli w nocy – krótki trekking z przewodnikiem. Na początku podśmiewaliśmy się z naszej wyprawy, gdy okazało się, że nie idziemy głęboko w las tylko na spacer w okolicach jednego z resortów. Po krótkim czasie oddaliśmy jednak honory naszemu przewodnikowi. Facet miał niesamowite oko i pokazał nam sporo stworzeń, których nie zauważaliśmy, chodząc po lesie sami – było warto.

Jako że czasu w Malezji mało, a ciekawych miejsc do zobaczenia sporo, kolejnego dnia musieliśmy opuścić Taman Negara. Rano wsiedliśmy na drewnianą łódkę i popłynęliśmy w dół rzeki wijącej się przez dżunglę. Ta forma transportu była o niebo ciekawsza od autobusu. Po drodze widzieliśmy dowód na to, że w rzece żyją krokodyle. Zwłoki jednego z nich dryfowały kilka metrów za naszą burtą. Paulina w pierwszej chwili była przekonana, że to dmuchana gumowa zabawka dla dzieciaków. Wątpliwości rozwiały ostry zapach padliny i ostrzeżenia przed krokodylami, które po przypłynięciu ujrzeliśmy rozwieszone w porcie. Pokrzepieni widokami ruszyliśmy w drogę do Melaki, do której dotarliśmy zaledwie 7 godzin, 4 przystanki i 6 różnych środków transportu później.

GALERIA ZDJĘĆ NA PICASA – TAMAN NEGARA

W końcu pozwoliliśmy sobie na kilka dni wakacji. Spędziliśmy cztery błogie dni na Perhentian Islands – dokładnie Pulau Perhentian Kecil. Mała wyspa, na północy wschodniego wybrzeża – płynie się na nią motorówką. Motorówka niczego sobie – żaden z 500 koni mechanicznych nie miał  chwili wytchnienia. Dodajcie do tego dużą morską falę i mało stabilny kadłub. Paulina trzymała dzielnie w ręku swoją kartę pływacką i wmawiała sobie, że wszystko jest pod kontrolą ;) Szczęśliwie podróż nie trwała długo. Zatrzymaliśmy się na Coral Bay.

Co tu dużo pisać – słońce, plaża, palmy, lazurowa woda, rafa koralowa, książka, rekin i kalmary z grilla – krótko mówiąc sielanka. Uważny czytelnik mógł nie poczuć błogiego stanu ze względu na brak jednego składnika, który owy stan gwarantuje – piwo. Niestety jesteśmy w kraju muzułmańskim w czasie ramadanu i z alkoholem ciężko. W niektórych miejscach można było dostać piwo spod lady, ale kosztowało majątek. Pozwalaliśmy sobie na ten luksus baaardzo rzadko. Dodajmy, że w domkach zimna woda, elektryczność od 7pm do 7am, pokoje regularne sprzątane przez mrówki – no i czar pryska (to tak na pocieszenie dla tych, którzy czytają to będąc w pracy, między jednym spotkaniem a drugim ;)

W wolnych chwilach zajmowaliśmy się obserwacją jaszczurek. Wielkie jaszczury  beztrosko spacerowały sobie między naszymi domkami. Oczywiście, jak to zazwyczaj bywa,  tych największych na zdjęciach nie mamy (nie mieściły się w kadrze), ale serio były wielkości ponad metra.

Błogi stan był czasem przerywany przez świętujących ramadan Malezyjczyków  – wybuchy petard wrzucanych do wody i kojący dla uszu odgłos  „rakiet” (gwiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiizd….PUK). Jak nie wiecie gdzie spędzić najbliższego sylwestra, wpadajcie na wyspy – miejscowe chłopaki mają profesjonalny arsenał.

Połowa z nas zrobiła na wyspie kurs AOWD – drugi stopień wtajemniczenia PADI pozwalający nurkować do 30 metrów. Tym co nurkują nie muszę mówić, że było pięknie (polecam dwa miejsca Sugar Wreck i Temple), pozostałych nie ma co denerwować – niech żyją w swojej beztroskiej nieświadomości, nie wiedząc co tracą ;)

GALERIA ZDJĘĆ NA PICASA – PERHENTIAN

Mamy małą niespodziankę dla wiernych i wytrwałych czytelników, którzy towarzyszą nam w podróży już ponad miesiąc.

Część z Was pewnie wie i pamięta, że 12.06.2010 miało miejsce dość istotne wydarzenie w życiu moim i Pauliny. Można powiedzieć, że to co wówczas zrobiliśmy jest fundamentem tego, co robimy teraz. W związku z tym relacja z tego dnia jest w pewnym sensie relacją z naszej podróży, dlatego zdecydowaliśmy się umieścić ją na blogu.

Korzystając z gościnności Sebastiana (autora zdjęć), zapraszamy do obejrzenia reportażu (galerii zdjęć) z niewątpliwie jednego z najważniejszych i najpiękniejszych dni w naszym życiu.

http://www.sebastianmalachowski.pl

Wybieramy „STREFA KLIENTA” , pokaże się kilka galerii. Wybieramy tą z nami (czarnobiałe zdjęcie z charakterystyczną perspektywą i grą światła), wprowadzamy użytkownika: paulinatomasz, hasło:PaulinaTomasz1

Sebastian, jeszcze raz wielkie dzięki. Pojedyncze zdjęcia są niesamowite, ale całość połączona w reportaż nabiera dla nas szczególnego wymiaru. Dobra robota :)

- Paulina, co wczoraj robiłaś?
- Aaa.. śniadanie jadłam w Hong Kongu, lunch w Dżakarcie, a na kolację zawitaliśmy  w Kuala Lumpur.

Trzy wielkie azjatyckie stolice w jeden dzień. Tak to wyszło, po tym jak zdecydowaliśmy się odwiedzić Malezję. Spotkaliśmy przemiłą parę Malezyjczyków w górach Huang Shan, tak zachwalili swój kraj, że przemknęła nam przez myśl możliwość skrócenia 45 dni w Indonezji. Trochę poczytaliśmy i złapaliśmy bakcyla. Dokupiliśmy lot w Air Asia z Dżakarty do Kuala Lumpur, no i jesteśmy. Air Asia działa na takiej samej zasadzie jak tanie linie lotnicze w Europie. Przy pomyślnych wiatrach można znaleźć  połączenie porównywalne lub nawet tańsze od autobusu.  W naszym samolocie było około 20 pasażerów – mieliśmy szczęście, że nie odwołali lotu. Swoją drogą nasz kilkugodzinny pobyt na lotnisku w Dżakarcie był dość drogi – 50 dolarów za wizy i 100 zł za podatek wyjazdowy ;) Inaczej się nie dało. Ale obiad był smaczny i co najważniejsze znacznie tańszy niż w Hong Kongu.

Najbliższe dni planujemy spędzić na Perhentian Islands, a potem kilkudniowy trekking w dżungli – przez jakiś czas możemy nie mieć dostępu do Internetu. Trzymajcie kciuki za pogodę!

Kuala Lumpur

Kuala Lumpur

Hong Kong

Comments off

Hong Kong jako specjalna strefa administracyjna Chin stanowi ciekawy ewenement. Nie będziemy się o tym rozpisywać gdyż wszystko można znaleźć w Internecie: Hong Kong na Wikipedii

Tygiel kulturowy porównywalny z tym w Londynie – mieszanka białych, Hindusów, murzynów i Azjatów. Mnóstwo panów w drogich garniturach i luksusowych autach. W centrum 85% samochodów to wypasione Mercedesy, Audi, BMW i Jaguary. W powietrzu co i raz latają prywatne helikoptery. Witryny sklepowe kuszą błyszczącymi  zegarkami i biżuterią po 50 000 – 60 000 PLN. Wszystkie najdroższe marki świata mają tu sklepy dużo większe niż H&M w warszawskich galeriach. Przed sklepami Dolce&Gabbana, Louis Vuitton, Armani, Coco Chanel itp. stoją kilkudziesięcioosobowe kolejki klientów. Ceny są chyba korzystne, gdyż z tego co wiemy zakupy są wolne od cła.

Kolejka do sklepu

Ale też w tej miejskiej dżungli znalazło się miejsce na: malownicze parki w środku miasta, ogromny targ jadeitu, gdzie można było kupić cokolwiek sobie człowiek wymarzy wykonane z tego kamienia, katedrę Św. Jana –kościół metodystów, pozostałość po Brytyjczykach i w końcu Victoria Peak- góra królująca nad miastem, dawniej typowa lokalizacja brytyjskich willi, gdzie kolonizatorzy uciekali przed gorącem zatoki. Na górę można wjechać zabytkowym tramwajem, a widok, który się z niej rozciąga na całą zatokę, wyspę Hong Kong i półwysep Kowloon wart jest nawet nieco zawyżonej ceny biletu.

Poza drapaczami chmur i drogimi sklepami Hong Kong ma też drugie oblicze. Wystarczy kilkadziesiąt minut żeby znaleźć się na pięknej plaży z widokiem na malownicze wysepki. Można też wybrać się na trekking po okolicznych górach zarośniętych gęstym lasem – cisza, zwierzęta, strumyki, wodospady, a na horyzoncie wielka woda. Jeżeli ktoś chce się wyciszyć może też pomodlić się w towarzystwie  wielkiego Buddy na wyspie Lantau – największy siedzący odlany z brązu budda na świecie.

Hong Kong jest też niezłym miejscem na zakup sprzętu elektronicznego. Przy umiejętnym targowaniu można uzyskać bardzo rozsądne ceny – trzeba jednak uważać. Osoby bez smykałki do dobrego zbijania ceny, mogą okrutnie przepłacić. My kupiliśmy od dawna poszukiwane krótkofalówki J Bardzo przydatny gadżet podczas podróży we dwójkę. Zasięg od około kilometra w mieście do kilkunastu w terenie – dla nas to rozwiązanie dużo praktyczniejsze niż telefony.

GALERIA ZDJĘĆ W PICASA (te same zdjęcia co poniżej)

Dzień jak co dzień.

Rano wsiedliśmy do naszego Lamborghini i pojechaliśmy na zakupy. Kupiliśmy kilka brylantów dla Pauliny i kilkanaście Rolexów na prezenty dla znajomych. Wracając do hotelu  wymieniliśmy nasze stare plecaki na zestaw walizek Louis Vuitton, kupiliśmy parę ciuszków w Dolce&Gabbana. Na koniec Paulina namówiła mnie na kilka rzeźbionych  kłów słonia osadzonych w jadeicie. Później była już tylko codzienna rutyna. Helikopter zabrał nas z dachu naszego hotelu na jacht. Po krótkim rejsie po okolicznych wysepkach polecieliśmy na Victoria Peak zjeść kolację w restauracji z panoramą rozświetlonego Hong Kongu w tle. Homary były lekko gumiaste – jutro pójdziemy gdzie indziej.

Tarasy ryżowe

5 comments

Z Yangshuo kolejnego dnia wybraliśmy się na położone około 100 km na północ tarasy ryżowe Dragon Backbone Rice Terraces. Piękne widoki w okolicach wioski Pingnan, ścieżka łącząca dwa punkty widokowe, wysoko nad miastem i nagłe rozpogodzenie – mieliśmy szczęście. I pomyśleć, że niewiele z tego byśmy zobaczyli, gdybyśmy nie odłączyli się od zorganizowanej grupki, z którą tam przyjechaliśmy. Przewodnik na siłę próbował nam wcisnąć 1,5-godzinną wizytę w wiosce długowłosych kobiet. Jak się okazało, kobiety zaplatające swe długie do ziemi włosy można było spotkać też w wiosce Pignan, a napotkanych w trakcie naszej wędrówki widoków nie zastąpiłoby nic.

GALERIA ZDJĘĆ – TARASY RYŻOWE

PS: Nie odnosicie wrażenia, że zdjęcia na Picasa Web Album są gorszej jakości niż te wrzucane w poprzednich postach bezpośrednio na stronę? Prośba o opinie – na naszym 10 calowym ekraniku nie wiele widać :)

Można by się rozpisywać i rozpisywać, ale czasu ciągle nam brakuje. Wystarczy powiedzieć, że po przyjeździe do Yangshuo poczuliśmy się jak w domu. To pierwsze miejsce w Chinach, gdzie Chińczycy nie stanowili 97% podróżujących. A wiadomo czasem dobrze jest spędzić trochę czasu wśród swoich ;)

Już pierwszy wieczór na dachu naszego hostelu (najwyższy rooftop w tej części miasta) przy przepysznej kolacji za 10 zł, tanim piwie i z widokiem na przepięknie podświetlone okalające nas wapienne szczyty, poczuliśmy, że tu moglibyśmy zabawić na dłużej. I tak się stało. Zostaliśmy 5 dni. Ale nie były to dni stracone, bo okolica ma mnóstwo do zaoferowania. Już drugiego dnia ze spotkaną w hostelu Polką i wolontariuszką Peach z samego rana wybraliśmy się na spływ bambusowymi tratwami rzeką Li. 3 godziny błogiego obserwowania przepięknych szczytów wzdłuż wijącej się rzeki, podglądanie mułów wodnych i konieczne zdjęcie w miejscu, które uwieczniono na rewersie 20-juanowego banknotu – wszystko to wprowadzało w błogi nastrój. A miało być jeszcze lepiej.

Kolejny ranek zerwaliśmy się wcześnie, by wziąć udział w organizowanej przez nasz hostel, rowerowej wycieczce do Moon Hill Park. Peach, nasza przewodniczka-wolontariuszka najpierw zabrała nas do swojej wioski, gdzie po raz pierwszy mogliśmy się przyjrzeć typowemu chińskiemu mieszkaniu. Swoją drogą Peach należy się odrębna opowieść: przesympatyczna dziewczyna, która pracowała w hostelu dla zabawy w trakcie studenckich wakacji i dzięki której pobyt w Yangshuo był jeszcze sympatyczniejszy. Sam Moon Hill Peak to szczyt ze skałą z wyżłobieniem w kształcie księżyca, na który szybko wspięliśmy się z Mette i Jensem, parą Duńczyków z naszego hostelu. Ranek zaczął się pracowicie, a przed nami był cały dzień z wypożyczonymi rowerami, więc trzeba zbadać okolicę. Tym razem postanowiliśmy dotrzeć do Dragon Bridge wzdłuż sąsiedniej rzeki Yulong. I to było to! Ścieżka wiodła przez pola ryżowe, małe malownicze wioski, wzdłuż rzeki (raz musieliśmy ją nawet przekroczyć na tratwach) i wapiennych wzgórz. Do tego garstka mijanych osób i piękna pogoda.

Po pewnym czasie do naszej grupy dołączyła jeszcze Kanadyjka Kate. I to właśnie w tym gronie wpadliśmy na pomysł kąpieli wodnych na małej zaporze na rzece. Woda była cieplutka i bardzo orzeźwiająca. Sam most nie był zachwycający, ale w jego okolicy zatrzymaliśmy się na obiad i kilka zimnych piw, przy których słuchaliśmy opowieści Jensa o podróżowaniu. Od 7 lat pływa na jachtach w ekskluzywne rejsy dookoła świata. Opowieści i kilka piw zakończyły się pomysłem spróbowania sił w sadzeniu ryżu. Mieszkanka wioski nie miała nic przeciwko, a w między czasie dołączyli do nas jeszcze przejeżdżający Holender i Amerykanka. Jak się okazało, Holender znał płynnie mandaryński, więc cała przygoda skończyła się w domu Chinki, której pomogliśmy zasadzić poletko ryżu. Pani okazała się przesympatyczną gospodynią, która poczęstowała nas piciem, oprowadziła po każdym pokoju i przez naszego tłumacza opowiedziała historię całej swojej rodziny. Słońce zaczynało już zachodzić, gdy zorientowaliśmy się, że trzeba wracać do Yangshuo, bo o 8.50 mieliśmy wyjeżdżać na spektakl Impression. To było najszybciej pokonane na rowerze 11 kilometrów w moim życiu. Spektakl był niezwykły, gra świateł, tysiące ludzi zaangażowanych w taneczno-muzyczno-świetlne aranżacje. A wszystko na rzece Li, z oświetlonymi szczytami wapiennych gór w tle. Całość wyreżyserował mężczyzna, który reżyserował też otwarcie Olimpiady w Pekinie- specjalista od efektów. Szkoda tylko, że my byliśmy już po dniu pełnym wrażeń i odrobinę zmęczeni.

Po tak intensywnym dniu pozwoliliśmy sobie na jeden pełen dzień odpoczynku w Yangshuo. Tego dnia trafiliśmy na lokalny targ znany z tego, że można kupić tam mięso psa, lub przyjrzeć się, jak ściąga się z psów skórę. Nie skorzystaliśmy. Zepsułoby nam to odpoczynkowy nastrój :)

GALERIA ZDJĘĆ – YANGSHUO

Pamiętacie wpis na temat japońskich pociągów? Cóż… W Chinach wygląda to troszkę inaczej. Chińskie „pociski” są bardzo podobne do tych polskich i mkną z zatrważającą prędkością 60-80 km/h. Tym sposobem przeżyliśmy chyba najtrudniejszą przeprawę lądową w naszym podróżniczym życiu. Podróż pociągiem z Huangshan do Guilin trwała 18h (potem jeszcze 2h autobusem do Yangshuo – ale to była już sielanka). Problem z pociągiem polegał na tym, że nie udało nam się kupić miejsc sypialnych – dostaliśmy tzw. „hard seet”. Siedzi się na kanapach składających się z trzech nierozkładanych foteli z pionowymi oparciami. Kanapy ustawione przodem do siebie – zero prywatności i niewiele miejsca na wyprostowanie nóg. Wagon otwarty, bez przedziałów. Na kanapach przeznaczonych dla trzech osób siedzą średnio cztery osoby. Do tego nad głową stoją dziesiątki pasażerów, bez miejscówek. Zestaw osób siedzących podlega ciągłej rotacji. W skrócie, stojący – jako że stoją już od kilku godzin – polują na miejsca siedzące. Jeżeli ktoś siedzący wychodzi do toalety, na jego miejsce natychmiast siada ktoś nowy. Co ciekawe osoba z wykupionym miejscem siedzącym nie przepędza po powrocie osoby bez miejscówki. Nikt nie jest w stanie stać przez 18 godzin, więc każdy ma okazję trochę sobie odpocząć. Chińczycy w wagonie współżyją jak jedna wielka rodzina. Zamieniają się miejscami, ściskają się po dwie osoby na jednym fotelu, korzystają z różnych części ciała sąsiada jako podpórki podczas snu, itd. W czasie całej podróży nie było żadnego zamieszania związanego z tym, że ktoś kogoś podsiadł, żadnej kłótni o miejsca, pomimo niewiarygodnego zmęczenia tych stojących. Około 6:00 rano wagon zamienił się w festiwal chińskich zupek. Jak na zawołanie wszyscy wyciągnęli zupki, zalali wrzątkiem dostępnym w wagonie i zaczęli pałaszować. Wyobraźcie sobie ten wspaniały aromat wagonu wypełnionego około setką osób i setką chińskich zupek :)

Podróż pociągiem potwierdziła nasze wcześniejsze spostrzeżenia – Chińczycy są niesamowicie wytrzymałym narodem. Po wielu godzinach spędzonych w bardzo trudnych warunkach byli pełni energii. Uśmiechali się, nie marudzili, nie było po nich widać nawet połowy zmęczenia, które rysowało się na naszych białych twarzach. To samo było w górach Huang Shan – śmigali w klapkach po szlakach w górę i w dół niezależnie od wieku. Siedmioletnie bose brzdące mijały nas jak małe błyskawice, staruszków i staruszki spotykaliśmy w miejscach, wyglądających na niedostępne dla przeciętnego 55 letniego Europejczyka. O ile w Japonii ze swoim sprzętem trekkingowym czuliśmy się jak śmądasy , tutaj wyglądaliśmy jak idioci, którzy pomylili Huang Shan z Mount Everestem.

Wytrzymałość dotyczy też pracy zawodowej. Z tego, co się dowiedzieliśmy Chińczycy pracują jak maszyny 6 dni w tygodniu. W przypadku świąt odpracowują wolne dni, pracując bez przerwy po 7 dni w tygodniu. Myślę, że powoli zaczynamy rozumieć, skąd bierze się tak zadziwiająco szybki wzrost gospodarki chińskiej. USA i Europo – strzeż się!

PS: Zapomnieliśmy wcześniej wspomnieć, że po przyjeździe do Chin 90% naszego ekwipunku wydawało się jakieś zadowolone. Po wielu miesiącach rozłąki, nasze rzeczy powróciły do domu ;)

Po Szanghaju wyruszyliśmy w góry HuangShan, które były ponoć inspiracją dla Camerona w trakcie kręcenia Avatara. Najpierw trzeba było się tam dostać i tu od razu przekonaliśmy się, że: po pierwsze, w kraju tak wielkim jak Chiny niewielkie dystanse na mapie przekładają się na wiele kilometrów,  po drugie pojęcie odległości nabiera nowego znaczenia, gdy pociągi jeżdżą 60 km na godzinę, a system dróg i połączeń autobusowych nie jest bardzo rozbudowany. Jednak dotarliśmy i od razu po przyjeździe się rozchorowaliśmy. Jeszcze z zakatarzonymi nosami zaczęliśmy wspinaczkę od strony wschodniej na szczyt HuangShan. Trochę nas uderzyła cena wstępu na teren parku: 115 zł (Tatry na szczęście trzymają się swoich 3, czy 4 zł), ale chyba tylko nas, bo zupełnie nie zraziło to tłumów chińskich wycieczek. Trasa, którą wybraliśmy, przez pewien czas zbiegała się ze szlakiem wybieranym prze tutejszych tragarzy, więc mogliśmy podziwiać ich tężyznę. Myśmy ledwo oddychali, a oni ciągnęli jeszcze ze sobą na górę ładunek średnio 100 kilo, lub więcej. Trzeba przyznać, że ich nogi mogłyby służyć za model anatomiczny budowy mięśni.

Widoki w górach przepiękne, ale na prawdziwe widowisko trzeba było poczekać, aż dostaniemy się do West Sea Canyon. Po kilku godzinach marszu weszliśmy na ścieżkę, która prowadziła nas w dół, a następnie w górę przepięknej doliny. Szlak poprowadzono na balkonikach zawieszonych na pionowych ścianach opadających kilkaset metrów  w dół. Zdecydowanie nie jest to miejsce dla osób z lękiem wysokości. Tomek czuł się jak ryba w wodzie, ja czasem przylepiałam się mocno do skały nieśmiało poruszając się do przodu. Piękniejszych widoków w HuangShan nie znajdziecie. Polecamy gorąco! Zwłaszcza, że ten kilkugodzinny szlak jest też wolny od mas wycieczek Chińczyków, którzy nie zapuszczają się w tak dzikie tereny.

W górach HuangShan panuje też zabawny zwyczaj. Pary zawieszają kłódki ze swoimi wyrytymi imionami, by w ten sposób nierozerwalnie się połączyć. No cóż my też taką kłódkę w górach przykuliśmy. Wisi sobie w mniej uczęszczanym miejscu z widokiem na West Sea Kanion, a klucz do niej leży gdzieś hen hen w dole kanionu. Więcej trwałości związku już chyba nie mogliśmy sobie zapewnić.

Po nocy spędzonej w dormitorium na szczycie, przed 4-tą wstaliśmy na wschód słońca. Niestety nie tylko my mieliśmy taki pomysł, a Chińczycy na najlepsze miejsca widokowe dotarli przed nami, więc z samego wschodu nie widzieliśmy wiele. Zrekompensował nam to jednak spacer w zachodniej stronie gór. Te dni przyniosły jeszcze jeden miły aspekt. Poznaliśmy przesympatycznego Amerykanina Skye’a, z którym przegadaliśmy kolejne 3 dni. Jest grafikiem artystą i ma fajną stronkę: www.si36.com. Polecamy ze względu na super zdjęcia.

W okolicy HuangShan odwiedziliśmy jeszcze malownicze wioski Houzhou: Hongcun i Xidi. W Hongcun kręcono ponoć film „Przyczajony Tygrys, Ukryty Smok”. Wioski są przykładem wiejskiej zabudowy typowej dla feudalnych Chin. Mieszkańcy tych wiosek trudnili się ponoć bardzo dochodowym handlem. Choć większość roku spędzali poza domem, swe pokaźne dochody inwestowali w utrzymanie rezydencji, gdzie czekały na nich żony z dziećmi. To właśnie niespotykana zamożność mieszkańców wiosek miało zadecydować o ich wyjątkowości i architektonicznym bogactwie. Dziś to takie małe skanseny, choć wciąż zamieszkane przez leniwie poruszających się mieszkańców.

Po kilku dniach w górach nadszedł czas wyruszyć nad wodę!