Browsing Posts published by admin

O stolicy tanga, pysznych lodów i włoskiej kawy można by pisać godzinami. Można by, ale… Po pierwsze my w trakcie tej podróży odwykliśmy już od wielkich miast i dużymi aglomeracjami, nawet tak malowniczych jak Buenos Aires, coraz trudniej nam się cieszyć. Po tylu tygodniach spędzonych z dala od cywilizacji, w surowych górach Patagonii, na bezludnej północy Chile, czy wśród bezdroży Nowej Zelandii widok z lotu ptaka na połyskujące tysiącem świateł Buenos Aires trochę nas przeraził. Czegoś takiego nie widzieliśmy prze ostatnie 3 miesiące. Po wyjściu z samolotu stało się też jasne, że tak gorącym, dusznym powietrzem także dawno już nie oddychaliśmy.

Duszne, zanieczyszczone powietrze dało się we znaki nie tylko nam...

Była w końcu połowa marca, koniec tutejszego dusznawego i mokrawego lata. Poza pogodą od razu uderzyła nas atmosfera miasta. Stało się jasne, że znaleźliśmy się w samym sercu wiernie śledzącego europejskie trendy miasta. Bo i też do Europy Porteños wyjątkowo blisko. Większość mieszkańców Buenos Aires ma bowiem europejskie korzenie: włoskie lub hiszpańskie. Na ulicach spotkać też można potomków Portugalczyków, Niemców, Francuzów, czy Chorwatów. A nawet Polaków. Największa polonia w Ameryce Południowej mieszka właśnie w Buenos. I trzeba przyznać, że to mieszanie się genów wyszło Porteños na dobre, bo w żadnym zakątku świata nie widzieliśmy jeszcze tylu atrakcyjnych ludzi, zwłaszcza kobiet. Ulicami Buenos przechadzają się  śledzące najnowsze trendy mody piękne, długonogie Argentynki. Raj dla łowców modelek.

No ale my nie przyjechaliśmy z misją znalezienie nowej top, a raczej, jak to zwykle bywa przed kolejnym etapem podróży, z zamiarem załatwienia kilku spraw, zrobienia przedwyjazdowych zakupów. Po całym dniu biegania wzdłuż zatłoczonej Calle Florida i uliczkach Recolety daliśmy jednak za wygraną. Buenos Aires tanie nie jest, do tego znalezienie dokładnie tego, czego się szuka w turystycznym centrum miasta graniczy z cudem. Uspokoiliśmy więc nadwyrężone nerwy w trakcie koncertu muzyki filmowej w wykonaniu Orkiestry Filharmonii Buenos Aires, który odbywał się akurat pod gołym niebem Placu San Martin i wróciliśmy do domu, obiecując sobie, że kolejne dni będą bardziej produktywne.

Dzielnica San Telmo...

I były. Po pierwsze udało nam się odwiedzić słynny cmentarz La Recoleta, który poprzedniego dnia zamknięto nam dosłownie przed nosem. La Recoleta to miejsce spoczynku argentyńskich elit. Znaleźć tu można grobowce narodowych bohaterów, pisarzy, dawnych prezydentów, a także po prostu sławnych i bogatych. To tu spoczywa m. in. Evita. Ale także cała rzesza biedaków, których groby zdewastowano, uczyniwszy z nich przytulną melinkę na zimniejsze dni. Zszokowało nas, jak wiele grobowców jest otwartych, gdzieniegdzie walają się puste butelki wina, niedopałki papierosów, a okazjonalnie z grobu wystaje jakaś zagubiona kość. Makabra.

Cmentarz La Recoleta

No ale nie wszystkie zakątki Buenos Aires będę się nam tak posępnie kojarzyć. A już na pewno nie będzie jednym z nich kolorowa dzielnica La Boca i jej główna uliczka Caminito. Ta dawna dzielnica biedoty, zwłaszcza najmujących się do pracy w rzeźniach i magazynach imigrantów, to dziś tętniący życiem jarmark. Jarmark z jego feerią kolorów, ale także tanią rozrywką i typowym turystycznym badziewiem: komercyjnymi pokazami tanga i pozującymi do zdjęć gaucho. Okolica La Boci zaś niewiele się przez ostatnie 100 lat zmieniła. Wciąż żyje tu biedota, a zboczenie z głównych turystycznych arterii grozi utratą aparatu lub zęba (to pierwsze przytrafiło się z resztą dwójce poznanych przez nas w Boliwii Polaków).

Kolorowa dzielnica La Boca...

I choć drogę do La Boci pokonaliśmy pieszo, przezornie wrócić postanowiliśmy już autobusem. A ten wysadził nas w samym sercu niedzielnego Jarmarku San Telmo. Można by rzec, że San Telmo to nasza baza w Buenos Aires. To tu już dwukrotnie się zatrzymaliśmy w trakcie każdego z naszych pobytów w argentyńskiej stolicy. Mimo to w gwarze niedzielnego targu trudno jest rozpoznać naszą spokojną, cichą dzielnicę. Sprzedawcy przekrzykują się nad swoimi głowami, kupujący głośno targują się o niższą cenę, a w tle słychać akompaniament sprzedających płyty tango kwartetów i sekstetów. Nad całością króluje żółta wieża kościoła Nuestra Señora de Belén. Do tego ogrzewające promienie słońca i zapach ciepłych strudli z jabłkiem roznoszony przez ulicznych sprzedawców i aż żal, czegoś nie kupić. My targ opuściliśmy jako dumni posiadacze m.in. noża gaucho z rękojeścią z pazura ñandu. A dla wszystkich zmęczonych zakupami turystów, San Telmo oferuje błogi wypoczynek przy pysznym lunchu w jednej z tysiąca małych, klimatycznych knajpek, którymi usłane są brukowane ulice dawnej dzielnicy arystokracji.

Jarmark w dzielnicy San Telmo...

No właśnie dawnej, bo dziś San Telmo to raczej siedziba argentyńskiej bohemy. To tu na każdym kroku znaleźć można klub tango umiejscowiony w piwnicy postkolonialnej kamienicy. Bo pięknych, choć starzejących się budowli tu co niemiara. Są pozostałością po nobliwej przeszłości San Telmo. Dawniej arystokratyczna dzielnica opustoszała w 1871 roku, gdy w wyniku wybuchu epidemii żółtej gorączki elity Buenos Aires przeniosły się na północ do dzisiejszej dzielnicy Recoleta. Recoleta to do dziś siedziba argentyńskich elit, eleganckie kamienice przeplatają się tu  z butikami Louis Vuitton i Prady. A gdzieniegdzie pojawiają się ekskluzywne lodziarnie. W jednej z nich: Una Altra Voltra skosztowaliśmy pysznych argentyńskich lodów. Smak był iście arystokratyczny, ceny niestety też.

Oczywiście w Buenos Aires jest jeszcze wiele innych malowniczych i historycznych zakątków, przez które przemknęliśmy w pośpiechu, takich jak np. centralnie położony Plaza de Mayo. To tu w kwietniu 1977 roku po raz pierwszy zgromadziły się Matki z Placu Majowego. W akcie desperacji przeciwko rządzącej wówczas juncie, domagały się jakiejkolwiek informacji na temat swych zaginionych dzieci i mężów. Dziś to już legendarna, opozycyjna organizacja. Z resztą w niedawnym numerze Polityki można znaleźć całkiem interesujący artykuł na ich temat. Dla chętnych:  Matki z Placu Majowego w Polityce. Przy odrobinie szczęścia można je jeszcze dziś spotkać, jak przemaszerowują się wzdłuż Plaza de Mayo w każdy czwartek o 3.30 po południu.

Jedna z tabliczek wpadła w nasze ręce...

My przez Plac przemknęliśmy w piątek. No nic, spóźniliśmy się. Nie udało nam się też wybrać na żaden z pokazów tanga. Wstyd się przyznać przed naszymi wspaniałymi przedślubnymi nauczycielami tanga: Pauliną i Jankiem. Ale na swoje usprawiedliwienie musimy powiedzieć, że wszechobecne uliczne show, przechadzające się alejami pary pozujące do zdjęć napawają odrobinę zniesmaczeniem. Taka turystyczna masówka, która odrzuca. Kolejnym razem przydaliby się nam profesjonalni przewodnicy. Ale już w niedzielę wylatywaliśmy do Kapsztadu. Wszystkie niespełnione plany i zamiary zostawiliśmy więc za sobą. Myślami byliśmy już bowiem jedną stopą w Afryce!

A tak powitała nas Afryka... Później było już tylko lepiej... ;)

San Telmo i La Boca

Cmentarz La Recoleta


Według jednych (zwłaszcza tych z wpisem narodowość: argentyńska w paszporcie) Ushuaia to najdalej wysunięte na południe miasto świata. Dalej już tylko nic tylko kanał Beagle, niewielkie chilijskie wysepki, skały zamieszkane przez lwy morskie i pingwiny i owiana legendami Antarktyka. Tylko, że na jednej z tych chilijskich wysepek o nazwie Isla Navarino leży nieduża osada, Puerto Williams. Puerto Williams to dawna baza militarna. Według niektórych założona po to, by konkurować z statusem Ushuai jako najdalej na południe wysuniętego miasta świata. Kto wie? Grunt, że osada się rozrosła, a dzięki coraz popularniejszemu trekkingowi: Los Dientes de Navarino, który rozpoczyna się w Puerto Williams, wioska co roku przeżywa najazd turystów. Pierwotnie również i my planowaliśmy wędrówkę po surowych górach Isly Navarino. Jednak po pierwsze Patagonia wymroziła nam już wystarczająco kości, poza tym zaczął nas naglić czas. Za kilka dni wylatywaliśmy do Afryki.

Ushuaia

Czasu pozostało nam więc tyle, aby poświęcić się eksploracji Ziemi Ognistej i jej najsłynniejszego miasta, Ushuai. Owiany legendami archipelag cieszy się dość ponurą reputacją. To na tym niewielkim skrawku ziemi, obmywanym od północy wodami Cieśniny Magellana, od południa Kanału Beagle, swój żywot zakończyło setki marynarzy. Do dziś wybrzeże usiane jest wrakami statków, czasem sprzed kilkudziesięciu lat. To tu osiedlali się kolejni brytyjscy misjonarze niosący pochodnię cywilizacji tubylczym plemionom Yámana (Yaghan) i Selk’nam (Ona). Skutek tej cywilizacyjnej misji był raczej opłakany. Yamana, którym udało się przetrwać 6000 lat bez kontaktu z zachodnią cywilizacją, w wyniku nieznanych dotąd chorób niemal zupełnie wymarli. Ani odrobinę nie pomogły im także wprowadzone przez misjonarzy europejskie zwyczaje. Yámana byli bowiem przyzwyczajeni stawiać czoło srogiej pogodzie ubrani, tak jak ich Pan Bóg stworzył. Naoliwiona wielorybim tłuszczem skóra stanowiła znacznie lepszą ochronę przed nieustającymi deszczami i śniegami niż wiecznie schnące zwierzęce skóry, czy inne materiały. Przejęcia ziemi przez nowych osadników: wielorybników i poszukiwaczy złota jedynie pogorszyło sytuację niewielkiej garstki ocalałych tubylców. Dziś na Isle Navarino żyje ostatnia pełnokrwista potomkini plemienia Yámana. Staruszka ma 97 lat i jest ostatnią osobą posługująca się tubylczym językiem Yaghan. Wraz z nią nastąpi koniec pewnej cywilizacji, którą z taką żarliwością misjonarze chcieli ocalić.

Okolice Ushuai...

To z resztą z plemionami Yámana wiąże się pochodzenie nazwy  archipelagu Ziemia Ognista. Ponoć gdy Magellan opływał tutejsze wyspy, tysiące rozpalonych przez Yámana ognisk (według jednej z tradycji Yámana utrzymywali ogień wiecznie żywy, przenosząc niewielkie paleniska z szałasów na łodzie i z powrotem na ląd) i unoszący się z nich nad wybrzeżem dym kazały mu nazwać archipelag Ziemią Dymną. Król Hiszpanii uznał tę nazwę za niezbyt poetycką i przemianował wyspę na Ziemię Ognistą. Takie pochodzenie nazwy zdecydowanie bardziej przypadło nam do gustu niż wersja nauczycielki geografii naszego znajomego Gorana. Gdy tylko przekroczyliśmy Cieśninę Magellana i naszym oczom ukazała się płaska jak naleśnik północ wyspy, Goran ze śmiechem przypomniał sobie tłumaczenie swojej dawnej pani profesor, iż nazwa Ognista pochodzi od dziesiątków dymiących wulkanów, którymi usłany jest archipelag. My mamy jeszcze swoją własną teorię co do pochodzenia nazwy. Jak dotąd nigdzie indziej na świecie nie widzieliśmy tak rozpalonego nieba o wschodzie i zachodzie słońca. Zdecydowanie ognistość to jedna z cech tych okolic.

Ziemia ognista...

A co na tej Ziemi Ognistej można zobaczyć? Przede wszystkim Park Narodowy Tierra del Fuego, gdzie na każdego co bardziej wytrwałego trekkera czeka szczyt Cerro Guanaco, skąd rozciągają się przepiękne widoki na całą okolicę. My byliśmy już w drodze do parku, ale… No właśnie dopadł nas dziwny argentyński fenomen. Ktokolwiek był w Argentynie, ze zdziwieniem przyglądał się pewnie gigantycznym kolejkom do bankomatów. Otóż od czasu do czasu argentyńskie bankomaty cieszą się takim powodzeniem, jakby wypłacały co najmniej dwukrotność sumy, którą obciążone jest konto. Gdy nadchodzi taki dzień tygodnia (czasem nawet kilka razy w tygodniu) do bankomatów ustawiają się kolejki około 40 osób pokornie oczekujące na swoją kolej. A czekać można nawet i godzinę. I żeby dotyczyło to tylko bankomatów jednego banku. Nie, Argentyńczycy zmawiają się chyba i na raz zaczynają okupować każdy dostępny w mieście bankomat. Jeśli ktokolwiek może mi wytłumaczyć to zjawisko, czekam na oświecenie. W każdym razie jednego z takich pięknych dni potrzebowaliśmy właśnie gotówki na gwałtu rety. Wejście do parku to spory wydatek, a my odkryliśmy brak pieniędzy na godzinę przed odjazdem autobusu. Niby to dużo czasu, ale… nie zdążyliśmy. Autobus odjechał bez nas. Ale w ciągu godziny tak bardzo się rozpadało, że przestaliśmy już żałować. Zamiast wspinaczki na Cerro Guanaco Tomek wspiął się na pobliski szczyt Cerro del Medio. Widoki też ciekawe, choć głównie na Ushuaię i Kanał Beagle.

Ushuaia widziana ze szczytu Cerro del Medio

Poza parkiem spora część przybywających tu turystów traktuje Ushuaię jako port startowy wyprawy na Antarktydę. My też chętnie byśmy tędy po prostu przemknęli w drodze do Wielkiego Lodu. Jest tylko mały problem. Po takiej wyprawie musielibyśmy natychmiast wracać do domu. Koszt 11-12-dniowej wyprawy na Antarktydę to 3900 dolarów od osoby w ofercie last minute. Wycieczka wykupiona z wyprzedzeniem to dwukrotność tej sumy. Z takim wydatkiem poczekamy więc czasu, kiedy zaczniemy porządnie zarabiać.

No ale skoro w Ushuai nie zrobiliśmy żadnego z najbardziej popularnych turystycznych wypadów, to co my tam porabialiśmy? Po pierwsze wypożyczyliśmy z Goranem (poznanym jeszcze w Puerto Natales Londyńczykiem z Czarnogóry) samochód i postanowiliśmy zjechać kawałek Ziemi Ognistej. Plan był ambitny. W ciągu 12 godzin pokonaliśmy ponad 400 kilometrów. W poszukiwaniu? No właśnie głównie tych autentycznych  surowych krajobrazów. Krajobrazy są faktycznie surowe, tylko, że niestety też monotonne. Po 180 kilometrach w drodze do Puerto San Pablo trochę już nam się znużyły widoki Jeziora Fagnano i stepowego pustkowia. Górzyste okolice zaczynają się bowiem na samym południowym koniuszku Ziemi Ognistej. Na północy i wschodzie wyspy króluje płaski jak deska step. Na szczęście podróż wynagrodził nam spacer wokół porzuconego w okolicy San Pablo wraku.

Wrak w okolicach Puerto San Pablo...

Morale podniosła nam też droga powrotna. Zboczywszy z głównej drogi, postanowiliśmy odwiedzić Estancię Harberton. Ta dawna rezydencja legendarnego już misjonarza, Thomasa Bridgesa (autora jedynego słownika języka yaghan) okazała się mieć malownicze położenie na południowym wybrzeżu wyspy. Widok na okoliczne wzgórza i rozciągające się po przeciwnej stronie zatoki Puerto Williams w pełni wynagrodziły te dłużące się godziny w samochodzie. A zachód słońca po powrocie do miasta to już czysta poezja.

W drodze do Estanci Harberton...

Poza tym postanowiliśmy na Ushuaię zerknąć też z wody. Z niewielką agencją Patagonia Adventure Traveler wyruszyliśmy w rejs po grafitowych wodach Kanału Beagle. Kolejne przystanki w okolicy Latarni Les Eclaireurs, Wyspy de Los Lobos (Wyspa Lwów Morskich), Wyspy de los Pájaros (Wyspy Ptasiej) i spacer po wyspie Bridges pozwoliły przyjrzeć się z bliska mnogości zwierzyny. Poza lwami morskimi, podglądaliśmy jeszcze kormorany niebieskookie, kormorany skalne, albatrosy i rodzinki fok. Na wysepce Bridges mogliśmy też zobaczyć jedyną pozostałość po zamieszkujących tę okolicę Yámana, tzw. ‘concheros’. Conchero to nic innego jak okrąg usypany z pozostałości muszelek rozsypywanych wokół typowego okrągłego szałasu Yámana. Takich concheros wokół Ushuai wciąż można spotkać setki. Szkoda tylko, że tego samego nie można powiedzieć o ich twórcach.

Wyspa Lwów Morskich...

A skoro o muszelkach już mowa, to i my nie mogliśmy się oprzeć owocom morza, których, sądząc po menu wszystkich ushuaiskich restauracji, w okolicznych wodach jest pod dostatkiem. Mogę nawet chyba powiedzieć, że to, iż Ushuaia tak bardzo przypadła nam do gustu to w dużej mierze sprawka jednej malutkiej knajpki o nazwie Chicho’s (dla chętnych, Calle Rivadavia 72). Serwowana nam tam niemal codziennie paella z owoców morza wraz z przepysznym białym winem utrzymywała nas w permanentnie szampańskim nastroju. Do tego jeszcze pyszne czekoladowe lody pałaszowane w wychylającym się co pewien czas zza chmur słońcu i moglibyśmy zadomowić się tu na dłużej. No ale lody pyszne mają też ponoć w Buenos Aires. Lecimy to sprawdzić!

Nasz samolot do Buenos Aires...

Ushuaia i okolice

Wycieczka autem

Wycieczka łódką

W trakcie tych ostatnich 3 miesięcy przyzwyczailiśmy się już do ciągłego przekraczania chilijsko-argentyńskiej granicy. Można by właściwie rzec, że w naszej świadomości granice między chilijską i argentyńską Patagonią zupełnie się zatarły. Tym razem jednak miał to być nasz ostatni etap wędrówki po Chile, swoiste z nią pożegnanie. I jak na pożegnanie przystało wybraliśmy iście królewskie miejsce: Park Narodowy Torres del Paine i słynny już Trek „W”.

A Torres del Paine to takie urokliwe miejsce na ziemi, gdzie wodospady opadają poziomo, zadając kłam siłom grawitacji, wiatr powala z nóg nawet najbardziej ‘przyziemnych’ turystów, a różnego rodzaju gryzonie tak bardzo zżyły się z ludźmi, że nocą chętnie dzielą jeden namiot. Ale po kolei.

Spacer po Puerto Natales...

Do Torres del Paine najłatwiej dostać się autobusem, który wczesnym rankiem powoli zgarnia trekkerów rozrzuconych po różnych zakątkach Puerto Natales. Swoją drogą naprawdę trudno  o lepszą jak Puerto Natales bazę trekkingową. Miasteczko obfituje w sklepy zaopatrzone w sprzęt trekkingowy. Nieprzemakalne spodnie, butle gazowe, czy niewielkie palniki kupić można na każdym rogu, a sklepy spożywcze specjalizują się w „zupkach minutkach”, „daniach w 5 minut” i całym asortymencie suszonych owoców.

Ale my etap przygotowań mamy już za sobą. Plecaki zaopatrzone są już w prowiant na 4 dni i zapakowane do autobusu. Ruszamy.

Puerto Natales

————————————————————————————————————————————–

Dzień 1: Lago Pehoé – Refugio Paine Grande – Glaciar Grey – Refugio Paine Grande

A droga? Sama w sobie jest już pięknym preludium trekkingu. Na początku mijamy stary, opuszczony pomost w Puerto Natales. Senne miasteczko leży bowiem nad morzem, w całkiem malowniczej zatoczce otoczonej górami. Gdy wjedziemy na teren samego parku, zaczniemy jeszcze mijać rudowłose wikunie, mieniące się kolorami laguny i majaczące w oddali ośnieżone szczyty. Jest pięknie! No ale nie ma co się ekscytować, w końcu spędzimy tu jeszcze 4 dni, na zachwyty będzie jeszcze dużo czasu.

W drodze na kemping Paine Grande...

Postanawiamy rozpocząć trekking od strony Jeziora Pehoé. Widok słynnych wieży: Torres del Paine zostawiamy sobie na sam koniec, na deser. Poranna przeprawa łódką po jeziorze zabiera ponad godzinę. Gdy w końcu docieramy na kemping Paine Grande jest po 12-tej. Trzeba jeszcze rozbić namiot, przekąsić szybki lunch i ruszamy na spotkanie z Lodowcem Grey. Niestety w między czasie zdążyło się zachmurzyć. W efekcie lodowiec jawi nam się jako ogromna góra śniegu gdzieniegdzie tylko rozświetlona przebijającymi się przez chmurzyska promieniami słońca.

Lodowiec Grey...

Mimo to pływające w zatoczce setki małych gór lodowych i skaczące po tych lodowych wysepkach zabawne ptaszki przykuwają naszą uwagę na dobre 2 godziny. Nagle zrywa się silny wiatr. Trzeba wracać, ale już wiemy, że na „W” nie będzie łatwo. Gdyby jeszcze tylko wiatr wiał nam w plecy, ale nie, on jak na złość zawsze wieje akurat w przeciwnym kierunku. Na szczęście dla zmęczonych i zmarzniętych trekkerów kemping Paine Grande oferuje zadaszoną kuchnię i niemal parzące prysznice. Jak na pierwszą noc w dzikich górach Patagonii to zaskakujące luksusy.

Galeria z dnia 1

————————————————————————————————————————————–

Dzień 2: Refugio Paine Grande – Valle del Francés – Campamento Italiano – Campamento Los Cuernos

Drugi dzień na szlaku zapowiada się pochmurnie. Jednak niezrażeni chmurzyskami wyruszamy. Już po godzinie na trasie spotykamy Gorana, Londyńczyka pochodzącego z Czarnogóry. Poznaliśmy się 2 dni wcześniej w hostelu w Puerto Natales i jak się później okaże razem wyruszymy jeszcze na przysłowiowy koniec świata, do Ushuai. Tym czasem dostajemy tylko kilka rad dotyczących trasy i krótkie ostrzeżenie, chmury nad Valle del Francés nie wyglądają ciekawie. Na szlaku nie ma jednak odwrotu.

Dolina Francuzów w deszczu...

Nie mijają jednak 2 godziny, a ja mam tylko ochotę zawrócić. Wszystko co usłyszeliśmy o patagońskiej pogodzie sprawdza się na „W”. Deszcz zacina pionowo, wdzierając się nawet pod szczelnie zapięte kurtki, dookoła nas wszędzie tworzą się małe wodospady, których kierunek spadania też jakoś przeczy prawom grawitacji. Do tego przejmujący wiatr na odsłoniętych odcinkach szlaku ledwo pozwala ustać na nogach. Zaczynam się zastanawiać, po co my się w ogóle wspinamy do tej „Francuskiej Doliny”? Po raz kolejny okazuje się jednak, że przyroda płata nam figle. Gdy wykończeni docieramy w końcu na punkt widokowy nad Campamento Británico ciemne chmurzyska rozstępują się, a naszym oczom ukazują się Wieże Paine. A w zasadzie ich tylna ściana.

Widok na Wieże Paine...

Do tego czarnawe szczyty Cordillery Paine i skąpane w słońcu Cuernos del Paine, wyglądem faktycznie przypominające nieco diabelskie rogi. Ha ha, kto by pomyślał że czeka nas taka uczta dla oczu! Po takiej niespodziance dostajemy kopa energii. W efekcie zamiast do położonego bliżej Campamento Italiano postanawiamy dotrzeć do Refugio Los Cuernos. Zaczyna się ściemniać. Zachód słońca nad Jeziorem Nordenskjöld to kolejna wizualna niespodzianka dnia.

Na kemping docieramy jednak wyczerpani. W końcu przemierzyliśmy dziś trasę szacowaną na 11 godzin marszu. Nam udało się ją pokonać w 8, ale pogoda dała nam w kość. I jak się okaże, te biedne kości nie odpoczną sobie nawet w nocy.

O 4.30 nad ranem budzą nas skaczące po śpiworach myszy. Ja wyskakuję natychmiast z namiotu, zostawiając Tomka sam na sam z dwoma rudymi, wyjątkowo upartymi gryzoniami. Mimo, że małe stworzonka są równie przerażone jak my, znalezienie wyjścia z namiotu zajmuje im całe 40 minut. 40 minut biegania w kółko, wdrapywania się po ściankach namiotu i spadania na niezbyt zachwyconego tym Tomka i kolejnej ślepej bieganiny. Gdy w końcu pozbywamy się intruzów, czas na oględziny strat. Skubańce zdążyły przegryźć się prze chyba każdą torebkę z prowiantem.

Dowody rzeczowe...

Choć byłoby dobrze, gdyby chodziło wyłącznie o prowiant. Przegryzły też ścianę naszego namiotu (zaskakująco wysoko), kosmetyczkę i wyjątkowo przydatnego w trakcie trekkingu camel baga. No ale jest środek nocy. Zalepiamy dziurę taśmą i wracamy do  śpiworów. Oględziny dokończymy rano.

Galeria z dnia 2

————————————————————————————————————————————–

Dzień 3: Refugio Los Cuernos – Campamento Torres

Po nocnej inwazji myszy zwlekamy się z łóżka wyjątkowo późno. No ale zasłużyliśmy na trochę odpoczynku. Przed nami kolejnych 20 kilometrów wędrówki, ale dzięki radom Gorana udaje nam się odnaleźć skrót, który zaoszczędzi nam stromej wspinaczki na ostatnim odcinku szlaku. Poza tym pogoda nam sprzyja, w południe chmury znikają, a słońce zaczyna prażyć tak mocno, że w myślach zaczynamy tęsknić za małymi chmurkami. Później od Stana i Flo dowiemy się, że tego samego dnia w tym samym parku, nie tak znów daleko od naszego odcinka trasy walczyli z ulewnym deszczem, choć wciąż skąpani w promieniach słońca. No cóż, magia Torres del Paine!

Jezioro Nordenskjöld...

Galeria z dnia 3

————————————————————————————————————————————–

Dzień 4: Campamento Torres – Mirador Torres – Campamento Chileno – Hotel las Torres

No więc jesteśmy na wyciagnięcie dłoni od słynnych Wieży – Torres del Paine. To w końcu głównie dla nich przybywają tu tłumy turystów. Nam zostało już tylko 40 minut wspinaczki po wielkich skałach i będziemy mogli w spokoju podziwiać skalisty trójząb położony nad turkusową laguną. Tylko dlaczego ten widok jest ponoć najbardziej spektakularny o wschodzie słońca? Ostatnią rzeczą, na którą mamy ochotę O 6 rano jest zwlekanie się z cieplutkiego śpiwora i 40-minutowy wyczerpujący bieg w ciemnościach po pionowym stoku. Do tego w nocy jest mroźno. No ale jak trzeba, to trzeba. Nad nami ani śladu chmur, rozgwieżdżone niebo i wychylające się powolutku czerwone światła wschodzącego słońca szybko nas rozbudzają. Do tego wspinaczka rozgrzewa nas tak bardzo, że szybko zapominamy o mrozie.  Muszę przyznać, że skąpane w czerwono-złotawym świetle Wieże Paine zadośćuczyniają cały ten poranny wysiłek.

Torres del Paine przy wschodzie słońca...

Choć najlepszą nagrodą okazuje się pyszne śniadanie na położonej nad laguną skale zjedzone w błogiej ciszy, po tym jak poranne tłumy opuszczą już ten malowniczy zakątek. Po 3 godzinach podziwiania wieży, czas najwyższy się zbierać. Z dziesiątków miłośników wschodu słońca zostaliśmy już tylko my. Za 2,5 godziny spod Hotelu Las Torres odjedzie pierwszy powrotny autobus do Puerto Natales. Kolejny piękny, słoneczny dzień na stoku. Po drodze mijamy jeszcze koryto zielonkawej rzeki Paine, lamy wygrzewające się w słońcu nad Laguną Amarga, bieluteńkie wyschnięte solniska. Aż szkoda wracać.

Laguna Amarga z okien autobusu...

No ale po 4 dniach w górach kusi gorąca kąpiel i obfita kolacja. Poza tym w okolicach Puerto Natales spędziliśmy już tydzień. Czas ruszać się na południe. Kierunek: Ziemia Ognista i najdalej na południe wysunięte miasto świata: Ushuaia.

Galeria z dnia 4

Gdy po obejrzeniu na naszym blogu zdjęć lodowców Nowej Zelandii Dominika napisała, żebyśmy poczekali, aż zobaczymy Perito Moreno, bo dopiero wtedy „witki nam opadną”, nie do końca jej wierzyłam. Zwłaszcza po zobaczeniu lodowca O’Higgins, sądziłam, że niewiele nas już zaskoczy. Myliłam się!

Perito Moreno widziany z łódki...

Lodowiec Perito Moreno to jeden z niewielu turystycznych hitów, które ani odrobinę nie zawodzą. Już sam widok giganta z dystansu nie ma sobie równych. Jeden rzut oka i panoramiczna perspektywa, którą daje wijąca się w dół zbocza droga i faktycznie witki opadają. Do tego godzinny rejs łódką, który pozwala podpłynąć pod samą pionową ścianę lodowca i trudno chcieć więcej. Pewnie istnieją tysiące piękniejszych lub równie malowniczych lodowców, ale mało który oferuje turystom taaaką perspektywę.

No i mało który jest tak aktywny. Ta gigantyczna, szeroka na 5 km, długa na 30 km i wznosząca się na wysokość 60 metrów bryła lodu postępuje około 2 metrów dziennie. I nie oznacza to bynajmniej, iż wkracza coraz głębiej w ląd. Zdarzyło się to co prawda kilka razy w historii, ale zablokowane wówczas wody ramienia Brazo Rico jeziora Argentino szybko dopomniały się o przepływ. Malowniczy lodowy łuk łączący lodowiec z lądem to właśnie ich sprawka. Tak jak i spektakularne zawalenie się tej ogromnej bryły lodu. Dziś lodowiec utrzymuje się w bezpiecznej odległości 3, 4 metrów od lądu. I to dzięki temu niewielkiemu dystansowi można dziś bezpiecznie podziwiać Perito Moreno z dziesiątków rozrzuconych na półwyspie Magallanes pomostów i tarasów. Ale nie zawsze tak było. Wizyta nad Perito Moreno kosztowała życie kilkadziesiąt osób – w wyniku osunięcia się ogromnych brył lodu zginęło 36 osób.

Dziś te giganty wciąż się osuwają, co jakichś czas z hukiem grzmotu pioruna do wody osuwa się kawał przedniej ściany lodowca. Wywołana w ten sposób fala zalewa wybrzeże półwyspu. Dlatego dziś tarasy umiejscowione są znacznie wyżej. A przy odrobinie szczęścia można ujrzeć osunięcie się wielkich feagmentów lodowca. Nam udało się jeden z takich widoków uchwycić na filmie! Nie żeby była to bułka z masłem. Przyznaję, że trochę na ten film ‘polowaliśmy’. Nie trudno zgadnąć, gdzie nastąpi kolejne załamanie. Lodowiec bez przerwy wydaje z siebie prorocze odgłosy: mruczy, charczy, porykuje. Co chwila z jego wnętrza dochodzi charakterystyczny dźwięk łamania się lodu. Wystarczy wytężyć wzrok i słuch i czekać,

czekać,

czekać, aż wydarzy się to…

Nam ten jeden widok zadowolił wszelkie lodowcowe potrzeby :)

Perito Moreno

Skoro znaleźliśmy się już w argentyńskiej mekce trekkingu w samym sercu Parku Narodowego Los Glaciares, nie pozostało nam nic innego jak wyruszyć w góry. Tak jak z resztą chyba wszyscy, którzy akurat przebywają w El Chalten. W ciągu dnia niewielkie miasteczko się wyludnia, po to by wieczorem znów przeobrazić się w tętniący turystycznym życiem kurort. Dni w górach bywają więc tłoczne. O bezludnych szlakach chilijskiej Patagonii możemy zapomnieć, jednak taki stan rzeczy ma swoje plusy. Już pierwszego dnia, po zaledwie godzinie wędrówki Stan i Flo spotkają na szlaku znajomą z Paryża.

Zaczynamy trekking pod Fitz Roya...

Tego dnia pogoda nam nie sprzyja, więc tutejszy skarb, Fitz Roya (3375 m n.p.m.) zostawiamy sobie na kolejny dzień. Pochmurne niebo nie przeszkodzi nam jednak w spokojnym kontemplowaniu lodowca Piedras Blancas, który opada malowniczo do laguny o tej samej nazwie. Ale to dopiero po godzinnej wędrówce w górę rzeki, a na ostatnim odcinku wspinaczce po ogromnych głazach torujących ujście laguny. Wysiłek zostaje wynagrodzony. Nad laguną brak żywej duszy, więc spektakl obracających się wokół własnej osi gór lodowych mamy tylko dla siebie.

Nad lodowcem Piedras Blancas...

Podobnie jak z resztą kemping Rio Blanco, gdzie rozbijamy się na noc. Trochę nas nawet dziwi ten brak ludzi, zwłaszcza, że położony 15 minut dalej kemping Poincenot pęka w szwach. Odpowiedź przynosi wieczorna lektura niewielkiej tabliczki, którą  wcześniej przeoczyliśmy: ”Solo escaladores” (wyłącznie dla alpinistów). To wyjaśnia też pytanie poznanego przy kolacji Hiszpana, Pépe, czy od dawna się wspinamy. No cóż… My się nie wspinamy, za to Pep jak najbardziej. Wraz ze znajomym z Niemiec przygotowują się właśnie do zdobycia Fitz Roya. Potwornie zmęczeni (ostatni dzień w pełni poświęcili pośpiesznym przygotowaniom) gotują właśnie ostatni posiłek. Znajomy Pepa próbuje swoich sił z górą po raz drugi. Poprzednio na ściance było 11 osób, wysoko w górach to tłok. Szczyt zdobyły zaledwie 2. Ostatnie dwa dni pogoda nie pozwalała na wspinaczkę, jutro rano ma się jednak przejaśnić. Dzięki temu oknu pogodowemu powinni być sami, powinno się udać. Przed nimi jeszcze tylko kilka godzin wspinaczki pod lodowiec, trawers po lodzie i atak szczytowy. Razem 30 godzin bez zmrużenia oka. Wysiłek ponad ludzkie siły? Pepe brał już udział w wyprawach w Himalaje. W trakcie z jednej z nich poznał Wojtka Kurtykę. Okazuję się też, że uwielbia nie tylko polskich himalaistów, ale Polaków w ogóle (miał polską dziewczynę), polską kuchnię i język. Tę wspólną kolację wykorzystujemy, żeby poćwiczyć polski Pepa :)

Fitz Roy

Następnego dnia o poranku niebo jest wciąż zachmurzone. Przejaśnia się dopiero około 10-tej, gdy sami docieramy do stóp Fitz Roya. Naszym oczom ukazuje się surrealistyczny widok: wystrzeliwujący w górę niczym trójząb szczyt skąpany w słońcu, u jego stóp gładka tafla Laguny de los Tres. Na pionowej ścianie za pomocą lornetki wypatrujemy Pepa i jego kumpla. Jeśli im się udało, powinni już schodzić. Później, otrzymamy emaila, w którym Pep wyjaśnia, że tego dnia przejaśniło się za późno. Nie ryzykowali wspinaczki w gęstej mgle, zawrócili.

Laguna de los Tres.

Tymczasem nad Fitz Royem wciąż aureola z chmur. Szczyt odsłonił się dosłownie na tyle, byśmy mogli go ujrzeć. Nieco później w parku Torres del Paine spotkamy Anglików, który El Chalten odwiedzili trzykrotnie. Wszystko po to, by zobaczyć Fitz Roya. Bezskutecznie. Mamy szczęście. Szczęście też, że Eli polecił nam jakichś czas temu spacer poza wytyczoną ścieżkę wzdłuż Laguny de los Tres. Po przeciwnej stronie niewielkiego wzgórza z boku Fitz Roya czeka nas bowiem widok ukrytej Laguny Sucia. Jej ciemno-turkusowe wody, do których opada lodowiec, jak dla mnie biją nawet Lagunę de los Tres.

Laguna Sucia

W efekcie pod Fitz Royem trochę się zasiedzieliśmy. Jest już niemal południe, a przed nami jeszcze co najmniej 8 godzin wędrówki w dół doliny Río Blanco, wzdłuż soczyście zielonych Lagun Madre i Hija (Matka i Córka), by jeszcze tego samego dnia dotrzeć nad Lagunę Torre, u stóp lodowca i szczytu o tej samej nazwie. Cerro Torre (3128 m n.p.m.) to drugi zaraz po Fitz Royu cel przybywających tu wspinaczy, ponoć nawet nieco trudniejszy. My podziwiamy go tylko z należytym respektem znad brzegu laguny i ruszmy z powrotem do cywilizacji. To były piękne 2 dni w górach, ale ostatnio więcej czasu spędziliśmy pod namiotem w lodowatych górach niż w zaciszu ciepłych hosteli. Poza tym nie ma to jak porządna porcja pysznej pizzy w ofercie „all you can eat”. Po 11 godzinach wędrówki zasłużyliśmy sobie na pyszną ucztę i to chyba właśnie ta wizja daje nam kopa energii tak, że zamiast w przewidywanym czasie 3 godzin docieramy do El Chalten po 1 godz. 25 minutach.

W drodze powrotnej do El Chalten...

Kolejnego dnia planowaliśmy wspólny trek na Loma del Pliegue Tumbado, niewysoki choć dość stromy szczyt, skąd rozciągają się panoramiczne widoki na cały park. Wszyscy jesteśmy jednak jeszcze zmęczeni. Organizmy dopominają się o chwilę wytchnienia. Flo zrobił się na nodze gigantyczny odcisk, mnie też nie bardzo chce się ruszać z łóżka. Do tego 2,5 tygodnia w chilijskiej Patagonii bez dostępu do netu zwiększyło tylko zaległości na blogu. Podejmujemy decyzję. Flo i Tomek zostaną w El Chaltén, a w góry pójdziemy tylko ja i Stan. Jednak osobno. Nie sposób mi konkurować z triatlonistą, zwłaszcza, że Stan postanawia wykorzystać okazję i zamiast wspinaczki decyduje się na wysokogórski maraton. Ja zdobywam szczyt w swoim tempie.

Na szczycie Loma del Pliegue Tumbado

Mimo braku motywacji w postaci Tomka, sama się zaskakuję, pokonując trasę w 3 zamiast zapowiadanych 4 godzin :) A na górze widoki wynagradzają cały wysiłek. To jedyne miejsce skąd widać nie tylko Cerro Fitz Roy, ale też Cerro Torre i leżącą u jego stóp lagunę. Do tego po bokach rozciągają się doliny Río Blanco i Río Tunel, a po przeciwnej stronie rozciąga się El Chalten i gigantyczna tafla błękitnego jeziora Viedma. 1,5 godziny spędzone na szczycie to piękna konkluzja wizyty w El Chalten. Kolejnego dnia z samego rana opuszczamy argentyńską stolicę alpinizmu. W miasteczku zostawiamy też Stana i Flo. Nie po raz pierwszy jednak i nie po raz ostatni. Tymczasem kierunek: El Calafate, na spotkanie z królem wszystkich lodowców – Perito Moreno!

Trekking pod Fitz Roya

El Chalten i Loma del Pliegue Tumbado


Villa O’Higgins to osobliwe miasteczko. Transport ze świata dociera tu 2 razy w tygodniu, a ten świat w przypadku O’Higgins ogranicza się do innej równiej małej mieścinki, Calety Tortel. Warzywa i owoce zaglądają tu jeszcze rzadziej, zaledwie 2 razy w miesiącu. Za to wifi jest wszędzie, publicznie dostępne i darmowe. Co prawda szybkość pozostawia sporo do życzenia, ale kto by narzekał na szybkość wifi na dosłownym końcu świata?

Villa O’Higgins

A malowniczy to koniec świata. Kilkugodzinny spacer w górę doliny pozwolił nam się przyjrzeć okolicznym górom, rzece, wiszącemu lodowcu, a także jezioru O’Higgins. To stąd kolejnego dnia rozpoczniemy 2-dniową przeprawę graniczną do El Chalten w Argentynie.

Trekking w okolicach Villa O’Higgins...

Już 2,5-godzinny rejs po jeziorze daje przedsmak tego, co ten odludny zakątek świata ma do zaoferowania. Poza jedną malutką farmą, Estancia Candelario Mansilla, na próżno szukać tu jakichkolwiek śladów obecności człowieka. I to jest najpiękniejsze! Jeszcze tylko na krótko zatrzymamy się w estancii, gdzie zostawimy Sarah i Toma. Kibicujemy im i trzymamy kciuki. Mają 6 godzin, by pokonać 21 kilometrów górskiego szlaku z 25-kilowymi plecakami na plecach. Przyznam się, że nie bardzo wierzę, że im się uda. Nie planowali takiego wyczynu, ale brak koni taszkających bagaż, zmusił ich do spróbowania sił w sprincie z ciężarami na plecach. Tymczasem my błogo nieświadomi, że następnego dnia czeka nas identyczny los, ruszamy w kierunku lodowca O’Higgins. Pogoda jest piękna, niebo bezchmurne. Mamy ogromne szczęście, to w Patagonii rzadkość. Niewielu ma możliwość przyglądać się tej gigantycznej bryle lodu w pełnym słońcu.

W drodze do Argentyny...

A lodowiec robi wrażenie! Szeroki na 3 km, długi na 30 km, wznosi się przed nami na wysokość 80 metrów. Co jakichś czas małe kawałki lodu odpadają od ściany i z odgłosem grzmotu spadają do wody. Dookoła spokojnie dryfują małe góry lodowe, a w przerwach między opowieściami o geologicznej historii regionu kapitan statku serwuje nam whisky z lodem z lodowca. Żyć, nie umierać.

Lodowiec O’Higgins

Tę noc spędzimy pod namiotami w Candelario Mansilla. Niby koniec świata, a mają najpyszniejsze pod słońcem maliny. Do tego zupełnie niecenione przez właścicieli, więc część wieczoru spędzę, pałaszując maliny w pobliskich krzakach. Pozostałą część zaś na rozmowach przy ognisku z poznanym jeszcze w Cochrane Belgiem, Mathiasem i jego znajomym Miszą, Rosjaninem żydowskiego pochodzenia.

Carretera Austral cieszy się ogromnym powodzeniem wśród cyklistów i grupkę z nich spotykamy właśnie na naszym kempingu. Świat z perspektywy siodełka jest piękny, ale nie zazdroszczę im kolejnego poranka, gdy obładowani bagażami wsiadają na rower. W końcu przed nimi 21 kilometrów nie łatwej trasy. My się nie przejmujemy, w końcu już kilka dni temu zamówiliśmy konie. Jedną z głównych atrakcji tej przeprawy miała być bowiem jazda konna. Miny rzedną nam dopiero o 10.30 rano, gdy właściciel estancii oznajmia, że Don Ricardo dziś z końmi nie dotrze. Ponoć wyruszył na poszukiwanie koni kilka dni temu, ale od tamtej pory nie dał znaku życia. No cóż konie wybrały wolność. Don Ricardo też? No ale co my teraz zrobimy? Wojskowi z miejscowego posterunku i przejścia granicznego w jednym oferują pomoc. Zawiozą nasze bagaże przyczepką do granicy z Argentyną kolejne 9 kilometrów. Ale przez kolejnych 12 kilometrów będziemy już musieli sobie radzić sami. Łódka po argentyńskiej stronie odpływa o 18-tej. Następna 3 dni później. No nic, nie mamy wyjścia, zaczynamy wyścig z czasem!

W drodze do Argentyny...

Pierwsze 9 kilometrów idzie nam gładko. Bez bagaży nie trudno utrzymać tempo. Problem zaczyna się, gdy odbierzemy plecaki. Mój, przepakowany tak, by mieścił też plecak podręczny waży chyba z 26 kilo. A te kilogramy zaczynają się wrzynać w plecy, gdy ścieżka robi się stroma i coraz bardziej błotnista. Kilka razy mało co nie lądujemy w błotnistym rowie, ale dzielnie brniemy przed siebie. Po kilku godzinach przebijania się przez las, nagle pojawia się prześwit, a naszym oczom ukazuje się Fitz Roy. Wowww! To jeden z tych szczytów, które rozpoznać można po jednym rzucie oka, choćbyście, tak jak my, go nigdy wcześniej nie widzieli. Nad nami puszyste chmurki, w dole szmaragdowo-zielonkawe jezioro, a w tle majestatyczny szczyt. Dominujący, królujący nad całym krajobrazem, Bajka! Dostajemy kopa energii, ale do mety i tak już nie daleko. Po chwili spotykamy naszych nieszczęsnych rowerzystów, którzy pchają przed sobą rowery, brnąc po kostki w błocie. W końcu docieramy nad przystań. Jeszcze tylko krótkie formalności graniczne i jesteśmy gotowi wsiadać na łódkę. Tylko, że do łódki została jeszcze godzina. Udało nam się pokonać tę trasę w niecałe 6 godzin, z przerwą na lunch.  Zaczynamy wierzyć, że może Sarah i Tomowi też się udało. (Jak się później dowiemy, dotarli nad przystań punkt o 18-tej, nieziemsko zmęczeni po 6,5 godzinach biegu przez góry bez chwili przerwy. Łódka, na którą tak się spieszyli odpłynęła jednak dopiero o 19-tej.)

W drodze do Argentyny...

I od tego momentu wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że agencja Hielo Sur zapomniała zarezerwować dla całej grupy miejsca na łódce. Panowie jednak litują się nad nami i zabierają nas na pokład. Tylko, że sytuacja powtarza się po drugiej stronie jeziora, gdzie minibus mający nas zabrać do El Chalten okazuje się już mniej elastyczny. Czekamy po ciemku, w zimnicy na kolejny busik 2 godziny. Do tego spotkany gdzieś po drodze z końmi Don Ricardo, który zarzeka się, że to agencja nie poinformowała go o rezerwacji koni i zaczynamy mieć serdecznie dość Hielo Sur. Złość przechodzi jednak dość szybko, na samą myśl wszystkich wrażeń ostatnich 2 dni. Poza tym jesteśmy w El Chalten, argentyńskiej mekce trekkingu. Nikt nie złościłby się tu zbyt długo.

Widok na Fitz Roy i Lago del Desierto

W ten sposób po 2 tygodniach i 3 dniach kończymy naszą przygodę z Carreterą Austral. Zostawiamy za sobą przepiękne dzikie góry, rwące turkusowe polodowcowe rzeki, rozsypane gdzieniegdzie farmy i surowych gauchos. Zostawiamy niewyobrażalnie niebieski błękit nieba (może gigantyczna dziura ozonowa nad chilijską Patagonią odgrywa tu swoją rolę) i gęste patagońskie lasy. Zostawiamy też niestety ogromne połacia drzewnych cmentarzy, pozostałość po dziesiątkach pożarów, które co roku dewastują chilijską Patagonię. Ze względu na trudną dostępność tych terenów, ekipy strażackie docierają tu zazwyczaj o kilka dni, czasem nawet kilka tygodni za późno. W 1906 roku odległa południowa część chilijskiej Patagonii zmagała się z pożarem przez okrągły rok. Wówczas nikogo jednak nie interesował ten zapomniany kawałek ziemi. Efekty tego zaniedbania widać do dziś. Jak jednak pięknie ujął to jeden z blogowiczów, leśne cmentarzyska to dusza chilijskiej Patagonii. Tej duszy, jej dzikości i piękna będzie nam brakować.

Villa O’Higgins

W drodze do Argentyny – na wodzie

W drodze do Argentyny – na lądzie




Gdy kolejnego dnia pożegnaliśmy się z Pauli i Chrisem, nie na długo zostaliśmy sami. Jeszcze tego samego dnia czekając w deszczu na rejs po jeziorze General Carrera, wpadliśmy na Félipe, Chilijczyka spotkanego w trakcie treku Cerro Castillo. W efekcie przepiękne Cuevas de Marmol – jaskinie wyrzeźbione w marmurowej skale przez potężne fale jeziora General Carrera – podziwialiśmy już w trójkę. A było co podziwiać!

Cuevas de Marmol

Niestety można też było na własnej skórze przekonać się o destrukcyjnej sile fal jeziora. Gdy łopotało tak nami na małej łódce na wszystkie boki, pocieszająca stała się asekuracja po bokach nie jednego, a dwóch mężczyzn. Choć gdybyśmy z rejsem poczekali jeszcze kilka godzin, mogłabym sobie zapewnić asekurację z każdej możliwej strony. Jeszcze tego samego wieczoru spotkaliśmy bowiem Stana i Flo, a także poznanych przez nich na szlaku Amerykanów, Sarah i Toma. Razem spędziliśmy przemiły wieczór w cieplutkiej małej knajpce w Puerto Rio Tranquillo.

Sarah, Tom, Stan, Felipe i my...

W podobnym gronie, z wyjątkiem Sarah i Toma, wstawiliśmy się z resztą kolejnego poranka na przystanku jedynego jadącego na południe autobusu. Nikt nie wiedział do końca, o której autobus przyjedzie, czy będzie ich kilka, czy tylko jeden, a co najważniejsze, czy będzie miał miejsca. Nikt, nawet sam kierowca, bo gdy po kilku godzinach czekania w końcu się pojawił, po kilkunastu minutach proszenia z łaską zgodził się zabrać naszą piątkę, wciąż utrzymując, że nie ma miejsc. Jak się chwilę później okazało, pustych foteli było jeszcze kilka. Ale kto by się przejmował tymi pozostawionymi w Puerto Rio Tranquillo turystami? Z resztą dzięki tym wolnym fotelom nieco później mogli się do nas dosiąść Cathrine (Szwajcarka) i Eli (Izraelczyk), z którymi wynajmiemy w Cochrane cabañę. A po drodze do Cochrane? Oprócz kilku szczęściarzy, którzy cudem załatwili sobie transport, mijaliśmy też przepiękne krajobrazy. Turkusowe wody potężnej rzeki Baker w wyżłobionych skalistych kanionach to widok, dla którego na ten odcinek Carretery Austral trzeba będzie wrócić.

W drodze do Cochrane - rzeka Baker

Nasz chytry plan zakładał, że wrócimy wynajętym samochodem już kolejnego dnia, a przy okazji zwiedzimy pobliski park narodowy. Jednak mimo 5 chętnych osób i dziesiątków telefonów wynajem samochodu okazał się w Cochrane niemożliwy. Kolejne dwa dni spędzimy więc raczej leniwie: delektując się urokami naszej cabañi i bawiąc się z miejscowymi na kończącym się właśnie corocznym festiwalu, Fiesta Costumbrista. Fiesta Costumbrista to takie połączenie naszego odpustu z wiejskim festynem, z tą tylko różnicą, że w Patagonii nikomu do głowy nie przyszło konkurować, kto dalej doskoczy w plastikowym worku, utrzymując przy tym nietknięte jajko między kolanami. W Patagonii mężczyźni i kobiety (my przyglądaliśmy się akurat kobiecie) konkurują o to, kto dłużej utrzyma się w siodle całkiem dzikiego konia.

Fiesta Costumbrista w Cochrane

Trzeba przyznać, że za długo utrzymać się pani nie udało, ale może to i lepiej, bo całość przypominała bardziej rodeo niż jazdę konną, a upadek wyglądał wystarczająco boleśnie. Do akcji musiała wkroczyć karetka. Silnik niestety odmówił posłuszeństwa i do końca nie wiedząc, czy powinniśmy się śmiać, czy płakać, obserwowaliśmy grupę widzów próbujących odpalić karetkę z tzw. „pychu”. W końcu się udało, ale po tym co widzieliśmy wolimy nie myśleć, jak wyglądałaby pomoc w przypadku jakiegokolwiek wypadku na Carreteri Austral. Po konkursach czas na kawałek baraniny lub cielęciny z rożna, duuużo wina, a po winie zabawę. A ta była przednia! Trochę jak na wiejskim weselu z całą gamą sprośnych piosenek i konkursów, ale też i z typowo weselnym entuzjazmem wszystkich zabawowiczów.

Po tych leniwych dniach czas ruszać dalej. Félipe z powrotem do Santiago de Chile, a my przed siebie do malutkiej nadmorskiej miejscowości w całości wybudowanej na drewnianych palach. Caleta Tortel to faktycznie osobliwy widok. W wiosce nie spotkasz samochodów, motorów, ani nawet rowerów. Ciągi ulic zastąpiono tu systemem połączonych drewnianych deptaków, które wiją się wzdłuż brzegów fiordu.

Caleta Tortel

A wybudowanie wioski na tak błotnistym terenie musiało być nie lada wyzwaniem, o czym przekonujemy się jeszcze tego samego dnia w trakcie spaceru do położonej nad Caletą Tortel Laguny Negra. Umorusane po cholewki buty będą jeszcze schły kolejnego dnia.

Nad Czarną Laguną

Kolejnego dnia Tomek ze Stanem i Flo popłynęli na wyspę Isla de los Muertos. Dlaczego nie płynę z nimi? Muszę odebrać od kierowcy lokalnego autobusu zostawiony dzień wcześniej w Cochrane telefon –  ale o nieroztropności Pauliny lepiej się nie rozpisywać :) Rejs okazuje się z resztą dość smutną wycieczką, bo wysepka, oprócz pięknych krajobrazów, mieści jedynie stuletni cmentarz, gdzie spoczywają porzuceni zimą bez zapasów pożywienia pierwsi kolonizatorzy. I kto tu mówi, że opłaca się być pionerem?

Statek z zapasami nigdy nie przypłynął – mróz i głód zabił wszystkich kolonizatorów.

My pionerami na Carreterze Austral z pewnością nie jesteśmy, bo znów wpadamy na podążających identyczną trasą Pauli i Chrisa, a potem też Sarah i Toma. Z tymi ostatnimi wsiądziemy razem do autobusu, który zabierze nas na sam koniec Carretery Austral do Villa O’Higgins. Dalej już nic, tylko lodowce. Ale co to dla nas Campo de Hielo Sur, trzecia, zaraz po Antarktydzie i Grenlandii, największa na świecie masa lodu?

W drodze na Isla de los Muertos

Puerto Rio Tranquillo

Cochrane

W drodze do Caleta Tortel


Caleta Tortel


Carretera Austral (Południowa Autostrada) to nic innego jak 1240 kilometrów drogi wijącej się przez Patagońskie Andy wzdłuż południowego wybrzeża Pacyfiku. Ta odległa część Chile to przede wszystkim kraina surowych górskich krajobrazów, trudno dostępnych lodowców, krystalicznie czystych lagun i rwących rzek, a także rozrzuconych sporadycznie pionierskich farm. Wybudowana w 1996 roku Carretera oferuje często jedyny do nich dostęp.  Autostrada to z resztą szumna nazwa dla w większości szutrowej, czasem podmywanej przez deszcze i strumienie drogi pełnej wybojów i wystających gdzieniegdzie korzeni drzew. Większość położonych na trasie osad to niewielkie mieścinki, gdzie zbędnym luksusem jest nie tylko Internet, ale też i telefon. Po co komu prywatny telefon, jeśli jeden publiczny spełnia z nawiązką wszystkie komunikacyjne potrzeby garstki starzejących się mieszkańców?

W mniejszych miejscowościach biletów na autobus nie sposób kupić. Powszechne jest więc łapanie przejeżdżających autobusów z nadzieją, że znajdzie się jedna lub dwie wolne miejscówki. A że najczęściej się nie znajdują, pozostaje łapanie stopa wraz z grupką 20 innych autostopowiczów z przymusu. W południowej części Carretery Austral ilość połączeń autobusowych zmniejsza się do dwóch tygodniowo, a wizja utknięcia na kilka dni w mało ciekawej wiosce staje się całkiem realna.  W skrócie, część Chile, którą przecina Carretera Austral, to taki południowoamerykański koniec świata.

Autobusów brak, próbujemy wydostać się z Villa Cerro Castillo stopem, ale samochodów na CA też brak!

Po co się więc tam pchaliśmy? Bo jest dziko i pięknie. Zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od autostrady rozciągają się największe zaraz po Antarktydzie i Grenlandii pola lodu: Campo de Hielo Norte i Campo de Hielo Sur. Surowe góry oferują niezliczone możliwości trekkingów, a roztapiające się pokłady lodu tworzą turkusowe laguny, ogromne jeziora i krystalicznie czyste rwące rzeki.

Wystarczyło wybrać się na kilka dni w góry, by wszystkiego tego posmakować.. Czterodniowy trekking Cerro Castillo wydawał się idealny. No dobra, trzeba się więc tylko przedostać do Villa Cerro Castillo. Ale nie tak szybko. Z Chaiten autobusy jeżdżą tylko do La Junta, która nie leży nawet w połowie drogi. Nie mamy jednak wyjścia, więc o wyznaczonej godzinie 10-tej czekamy na autobus. Ktoś z miejscowych przebąkuje, że może przyjedzie później, około 11-tej. Po 1,5 godzinie czekania przyjeżdża, ale tylko po to by dopytać się w informacji turystycznej o której ma odjechać. Po czym po chwili znika. Zdezorientowani  my też dopytujemy się w Informacji, o której w końcu odjedzie. Pani sympatycznie informuje nas, że może po 12-tej, jak tylko do portu przypłynie prom. Nasz kierowca krąży jeszcze dwukrotnie po mieście, ale ochoty by zabrać ze sobą zmęczoną już trochę grupkę kilkunastu turystów nie ma żadnej. O 13-tej promu nie widać nawet jeszcze na horyzoncie. W końcu o 14-tej podjeżdża do nas zielony busik z 2 osobami na pokładzie. To na nich kilkanaście osób czekało ostatnie 4 godziny. No cóż, trzeba się po prostu przyzwyczaić. Gdy późnym popołudniem docieramy w końcu do La Junta, zostają nam już tylko poranne połączenia kolejnego dnia do następnej miejscowości, Coyhaique. Coyhaique jest stolicą regionu, głównym ośrodkiem komunikacyjnym i zaskakująco prężnie funkcjonującym miastem. Można powiedzieć, że w chilijskiej Patagonii wszystkie drogi prowadzą do Coyhaique. To tu znajdziecie jedyne na całym długości Carretery Austral supermarkety, ostatnie sprawnie działające bankomaty, a nawet darmowy publiczny wifi wokół głównego placu. Jednym słowem to idealne miejsce na krótki przystanek i przygotowania do trekkingu. Kolejnego dnia wsiadamy więc do autobusu, który zabierze nas do Villa Cerro Castillo, obładowani zapasami jedzenia na najbliższe 5 dni.

Początek trekkingu...

W wiosce Villa Cerro Castillo pozostaje nam tylko przepakować szybko bagaże, zostawić niepotrzebne ciężary w hostelu i uzupełnić ostatnie zapasy warzyw i owoców. To ostanie staje się największym wyzwaniem. Jak się później okazuje, cała chilijska Patagonia cierpi na deficyt warzyw i owoców, dostarczanych tu z centralnej części Chile wyjątkowo nieregularnymi transportami. Podstawą patagońskiej diety jest spory kawałek mięcha i chleb. Tylko mnie jakoś takie menu nie przekonuje.

Po 2 godzinach w wiosce w końcu ruszamy. Zdecydowana większość osób zaczyna trekking od przeciwnej strony w oddalonej o 35 kilometrów miejscowości Las Horquetas. My jednak  stwierdzamy, że to w końcu nie ma większego znaczenia: uwzględniając prognozę pogody i brak transportu do Las Horquetas decydujemy się zacząć w Cerro Castillo. Ta decyzja będzie nas później kosztowała w sumie kilka godzin błądzenia za każdym razem, gdy będziemy się starali odnaleźć zupełnie nieoznakowany od naszej strony szlak. Mimo to kolejny raz podjęlibyśmy pewnie podobną decyzję, bo to właśnie dzięki niej mieliśmy góry niemal wyłącznie dla siebie. Czasem tylko mijaliśmy parę lub samotnego trekkera wędrujących w przeciwnym kierunku, zawsze wymieniając się informacjami dotyczącym dalszego odcinka szlaku.

Widok na Lagunę Verde

To dzięki tej decyzji też drugiego dnia mogliśmy wieczorem wykąpać się w przepięknej Lagunie Verde z widokiem na szczyt Cerro Castillo i zagnieżdżony u jego stóp lodowiec. A wszystko to z dala od wścibskich oczu i w pełnej ciszy przerywanej tylko czasami przypominającym burzowe grzmoty odgłosem roztrzaskujących się o skały kawałków lodów. To chyba ta bliskość przyrody i poczucie odludnienia uczyniły z tego trekkingu niezapomnianą przygodę.

Ranek nad laguną Verde - widok z naszego namiotu

Co nie oznacza, że trekking nie obfitował w zaskakująco spotkania. Pierwszego wieczora z przyjemnością pogadaliśmy z pierwszym od 2 miesięcy spotkanym Polakiem. Zaś trzeciego dnia w możliwie najmniej dogodnym miejscu na szlaku – na stromym podejściu pod przykrytą wiecznym śniegiem przełęcz wpadliśmy na Stana i Flo. Dzięki odrobinie szczęścia z autobusami i długiemu dniu wędrówki udało im się nas dogonić. Jednak i oni zmierzali w przeciwnym kierunku, umówiliśmy się więc, że zostawimy im w naszym hostelu wiadomość, którą odbiorą po kilku dniach, jak tylko zejdą z gór. Podobnie umówiliśmy się także ze spotkanym tej nocy na ostatnim kempingu Chilijczykiem, Felipe, który podobnie jak my zaraz po trekkingu zamierzał ruszyć na południe. Kilka dni później odnajdziemy się wszyscy w miejscowości Puerto Rio Tranquillo i kilka kolejnych dni spędzimy, podróżując razem przez Patagonię.

Powrót do cywilizacji... ;)

Z resztą jak na ironię nie znaleźliśmy chyba miejsca bardziej sprzyjającego nawiązywaniu znajomości niż odludna Carretera Austral. Począwszy od rodzinki Chilijczyków, którzy ostatniego dnia trekkingu podrzucili nas 35 kilometrów z powrotem do Villa Cerro Castillo, skończywszy na zabawnej młodej parze z Santiago: Pauli i Chrisowi, z którymi kolejnego dnia na darmo przewędrowaliśmy kilka kilometrów w poszukiwaniu transportu, który zabrałby nas do kolejnej miejscowości, Puerto Rio Tranquilo. Transportu niestety nie znaleźliśmy i po całym dniu czekania w słońcu na autostop, postanowiliśmy złożyć się na taksówkę. Ale za to dzięki usilnym poszukiwaniom i osobliwym pomysłom Pauli i Chrisa zobaczyliśmy oddalone o kilka kilometrów od Villa Cerro Castillo jaskinie z prehistorycznym malowidłami naskalnymi, a wieczór spędziliśmy wspólnie przy ognisku nad brzegiem jeziora w Rio Tranquilo, gdzie rozbiliśmy się na noc. I kto powiedział, że totalne odludzie to nie najbardziej towarzyskie miejsce świata?

W drodze do malowideł naskalnych...

Mapka naszej trasy...

DZIEŃ 1

DZIEŃ 2

DZIEŃ 3

DZIEŃ 4

W drodze do Rio Tranquilo


2 maja 2008 roku po ponad 9000 lat snu przebudził się wulkan Chaiten. Spał na tyle twardo, że nikt z miejscowych nie zdawał sobie nawet sprawy, że pobliska góra jest wulkanem. Tego dnia ziemia falowała ponoć jak wzburzony ocean, a wypluwane przez wulkan pyły wulkaniczne w kilka godzin utworzyły słup wysokości 17 km. Natychmiast ewakuowano ponad 4000 mieszkańców pobliskiego miasteczka Chaiten. W kolejnych dniach było coraz gorzej. Siła erupcji wzrosła, po tygodniu słup pyłów wznosił się już na wysokość 30 km i przecinał cały kontynent aż do Oceanu Atlantyckiego (Chaiten położone jest na wybrzeżu Oceanu Spokojnego). 12 maja pojawiły się tzw. lahary – mieszanka gorących popiołów wulkanicznych i wody pochodzącej ze skraplanej pary wydobywającej się w trakcie wybuchu. Powstała w ten sposób rzeka błota, niosąca ze sobą kłody drzew i głazy, uderzyła w Chaiten. Intensywna erupcja wulkanu trwała jeszcze kilka miesięcy, a opadający setki kilometrów dalej pył stał się problemem dla rolników w Chile i Argentynie.

Zdjęcie satelitarne chmury popiołu sięgającej Oceanu Atlantyckiego, udostępnione przez http://www.sernageomin.cl/, pobrane z http://tierralatina.blox.pl/2008/05/Chaiten-piekny-i-grozny.html

Ponad 2 i pół roku później prom z Chiloe wysadził nas w malutkim porcie w Chaiten. Nie planowaliśmy się tu zatrzymywać, ale… od spotkanych miejscowych dowiedzieliśmy się, że następny autobus na południe odjeżdża za dwa dni. Żegnaj cywilizowany świecie! Witaj Caretero Austral! Był już zmrok, w porcie jakaś pani zaproponowała nam niedrogi pokój – nie mając specjalnie wyjścia, ruszyliśmy z nią do miasteczka. Po drodze ulice wydawały się jakieś takie martwe i ciemne, ale nic specjalnie nie wzbudziło naszych podejrzeń. W końcu zaczynamy przygodę z dziką Patagonią. Po kilku minutach zatrzymaliśmy się naprzeciwko… czarnej, ciemnej rudery. Nieco zbici z tropu, zapytaliśmy, czy jest ciepła woda. Ciepłej wody niestety nie ma. W sumie to nie ma w ogóle wody. Prądu też nie ma, ale mamy świeczki. Dopiero wtedy uświadomiliśmy sobie, że podczas całej drogi nie widzieliśmy żadnego źródła światła – całe miasteczko spowite było w ciemnościach. Po krótkiej rozmowie, wciąż nieco skołowani dowiedzieliśmy się, że gdzieś tam kilka przecznic dalej jest jeden hostel, w którym mają generator prądu. Po chwili pukaliśmy do drzwi jedynego rozświetlonego budynku w okolicy, ale niestety – brak wolnych łóżek. Nie mając wyjścia, wróciliśmy więc do naszej gospodyni i nie do końca wierząc własnym oczom, przeszliśmy po omacku przez zrujnowaną część domu. Wspięliśmy się ostrożnie po schodkach, gdzie czekał nasz pokój. Ku naszemu zdziwieniu okazał się być całkiem ładny, niczym nie różnił się od tych, w których zatrzymywaliśmy się wcześniej – no może tylko tym, że zamiast żarówek mieliśmy świeczki, a zamiast spłuczki i prysznica 5-litrową butelkę wody.

Nasz hostel...

Chwilę później siedzieliśmy już z naszymi gospodarzami przy filiżance herbaty i świecach, wysłuchując ich niezwykłej historii. Miejsce, gdzie byliśmy było przed wybuchem jednym z lepiej prosperujących hosteli w miasteczku. Został on częściowo zniszczony w trakcie trzęsienia ziemi, a właściciele zdecydowali się powrócić dopiero kilka tygodni przed naszym przybyciem. Dom opuścili dokładnie tak, jak ich zastało trzęsienie ziemi i erupcja wulkanu. Nie było czasu nic pakować. Na łodzie, którymi ich ewakuowano, nie mogli zabrać żadnego bagażu. Wybiegli, zostawiając za sobą cały dobytek. Gdy wrócili, dom był pusty. Szabrownicy zabrali dosłownie wszystko, nie zostawili nawet mebli, ani ubrań. Zacząć wszystko od nowa nie było łatwo. Podobny los spotkał wielu sąsiadów. Gdy posterunek policji przeniesiono 25 kilometrów dalej, opustoszała wioska stała się łatwym łupem dla złodziei. Przybywali łodziami, zabierając ze sobą wszystko, co miało jakąkolwiek wartość.

Spotkanie burzy i erupcji wulkanu, udostępnione przez http://www.sernageomin.cl/, pobrane z http://tierralatina.blox.pl/2008/05/Chaiten-piekny-i-grozny.html

Spotkanie burzy i erupcji wulkanu, udostępnione przez http://www.sernageomin.cl/, pobrane z http://tierralatina.blox.pl/2008/05/Chaiten-piekny-i-grozny.html

Po wielomiesięcznej erupcji wulkanu, rząd po konsultacjach ze specjalistami zdecydował, że Chaiten odbudowywać nie będzie. Obecna lokalizacja jest bowiem zbyt niebezpieczna.  Zdecydowano się odbudować miasteczko w nowej lokalizacji,  kilka kilometrów dalej od wulkanu. Mieszkańcy, którzy zgodzili się przenieść do nowego Chaiten lub gdzie indziej w Chile, mogli liczyć na dużą pomoc finansową państwa.

Jak zawsze jednak w tego typu sytuacjach znaleźli się tacy, którzy odmówili. Czuli się oszukani i zdradzeni przez władze i za nic w świecie nie wyobrażali sobie opuścić swoich domów. Twierdzą, że groźby sejsmologów nie są uzasadnione. W końcu przez dziesiątki lat żyli z wulkanem w zgodzie, to i dalej mogą żyć, a żadna krzywda im się nie stanie. Rząd był jednak konsekwentny i nie chciał inwestować w infrastrukturę, która w każdej chwili mogła ulec ponownemu zniszczeniu. Tak oto, niemal 3 lata później w Chaiten wciąż nie ma prądu, ani bieżącej wody. Większość domów jest opuszczonych, a ci, którzy zdecydowali się zostać, prowadzą tryb życia zbliżony do tego sprzed 200 lat. W konflikcie między racjonalnym myśleniem władz a emocjami mieszkańców trudno przesądzać o racji. Co jest ważniejsze: rozum i rozsądek, czy uczucia? Nie nam to pewnie oceniać. Po trzech latach walki wygląda jednak na to, że rząd się ugiął. Wraz z nami na promie przypłynęła maszyna do instalowania sieci wysokiego napięcia. Co na to wulkan? Na razie drzemie, ale jeszcze nie usnął. Nad kraterem wciąż unoszą się tumany pyłu wulkanicznego.

Erupcja wulkanu Chaiten, udostępnione przez http://www.sernageomin.cl/, pobrane z http://tierralatina.blox.pl/2008/05/Chaiten-piekny-i-grozny.html

Chcąc ujrzeć część miasteczka zniszczoną przez wspomniane wcześniej lahary, następnego dnia rano wybraliśmy się nad rzekę. Było to niezwykłe przeżycie – z jednej strony fascynujące, z drugiej jednak przygnębiające i smutne. Mieliśmy wrażenie, jakby tragedia rozegrała się kilka dni wcześniej, a my jako jedni z pierwszych mogliśmy się przyjrzeć ogromowi zniszczeń. Spacer przez „odbudowaną” część Chaiten nie był z resztą bardziej optymistyczny. Kościoły, ratusz i koło gospodyń domowych wciąż świecą pustkami. Jak się później dowiedzieliśmy, część przybyłych z nami na promie turystów nocowała w opuszczonych budynkach. Ktoś rozbił nawet namiot na głównym placu Chaiten.

Domy zalane przez spływy popiołów, w tle dymiący wulkan Chaiten

PS: Wieczór przy świecach, w ciemnym, głuchym domu, bez telewizora i radia, za to przy niezwykłej historii naszych gospodarzy był jakby… magiczny. Może czasem warto zapomnieć o elektryczności? Zachęcamy spróbować! :)

Pełnia księżyca przy ognisku, w drodze z Villa O’Higgins do Argentyny, zdjęcie Stana i Flo pobrane z www.letempsdunvoyage.fr

Galeria zdjęć z Chaiten

Chiloe nazywane jest wyspą mistyczną, owianą legendami o czarownicach, zaginionych statkach i leśnych gnomach. W trakcie naszej wizyty zaczęłam się jednak zastanawiać, czy ten mistycyzm nie ma przypadkiem więcej wspólnego z angielskim słowem ‘mist’- mgła. Bo mgłą Chiloe owiane jest z pewnością. Nawet w pełni lata słoneczne dni są tu rzadkością, a lodowate grafitowe wody Pacyfiku każą wątpić, czy to ten sam ocean, który otacza wyspy Fiji.

Castro - stolica wyspy

Ale my nie przyjechaliśmy tu pluskać się w wodzie, a raczej zapoznać się z charakterystyczną kulturą wyspy. Ze względu na położenie i względną samowystarczalność (jest to druga największa wyspa Ameryki Południowej), Chiloe i jej mieszkańcy przez wieki żyli w pełnej izolacji. Tak naprawdę dopiero po potężnym trzęsieniu ziemi, które dotknęło wyspę w latach 60-tych XX wieku, wyspiarze otworzyli się na pomoc świata zewnętrznego, zarówno rządu Chile jak i sił międzynarodowych. Wcześniej państwo zdawało się tolerować względną autonomię wyspy.

I dobrze, bo dzięki temu Chiloe udało się zachować unikalny charakter. To jedyne miejsce w Chile, gdzie zobaczyć można palafitos – kolorowe domy na palach budowane bezpośrednio na wodzie. Najciekawsze przykłady znaleźć można w Castro, tętniącej życiem stolicy wyspy, gdzie zaczęliśmy naszą przygodę z Chiloe.

Palafitos w Castro

Kolejną cechą wyróżniającą wyspę są przepiękne drewniane kościoły z XVIII i XIX wieku. To naturalne, że świątynie budowano z jedynego powszechnie dostępnego na wyspie budulca. Kontrastują one jednak wyraźnie ze świątyniami wznoszonymi w tym samym czasie w innych częściach Chile, gdzie kamień lub cegły już dawno wyparły łatwopalne drewno. Kilka z kościołów wpisano na Listę UNESCO i dzięki rządowym dotacjom wszystkie zdają się właśnie przechodzić gruntowną renowację.

Żeby zobaczyć budowle rozrzucone po małych rybackich wioskach po całej wyspie, musieliśmy wypożyczyć na 2 dni samochód. Korzystając z okazji, postanowiliśmy zobaczyć jeszcze kilka innych malowniczych zakątków wyspy. Pierwszy przystanek: zatoczka Chepu. Zadowoleni, że w końcu opuszczamy samochód, postanowiliśmy pospacerować po tutejszej plaży. Nie przeszliśmy może 200 metrów, gdy gigantyczne muchy zawróciły nas do samochodu. Jeśli ktoś uważa, że nowozelandzkie sandflies są uciążliwe, nie miał do czynienia z owadami Chiloe. Mimo dzielnej walki przy pomocy rąk, nóg, butów, bluz i parasolek, musieliśmy się poddać. Jak się później dowiedzieliśmy, tego dnia zawieszono nawet spływy kajakowe pobliską rzeką Butalcura. Małe bestie nie dawały nikomu szans.

Skoro byliśmy już tak blisko, postanowiliśmy też odwiedzić położoną na samej północy wyspy kolonię pingwinów Puñihuil. Po naszym pierwszym kontakcie z pingwinami w Nowej Zelandii, ta wizyta była sporym zaskoczeniem. Okazuje się, że pingwiny nie są wcale aż tak nieśmiałe. A w dużej grupie zupełnie nic sobie z obecności człowieka nie robią.

Kolonia pingwinów

Następnego dnia przedostaliśmy się jeszcze na mniejszą wysepkę Quinchao,  gdzie atrakcją samą w sobie stały się bawiące się wśród promów delfiny, wypasające się na plaży krowy i sprytna kolonia fok, która usadowiła się bezpośrednio na farmie łososia. Zastanawialiśmy się tylko, czy farmerom cokolwiek jeszcze z tego łososia zostaje.

Jednak o tym, jak niełatwo żyje się na Chiloe przekonał nas ostatni etap dwudniowego szwędania się po wyspie. Cucao to malutka wioska w Parku Narodowym Chiloe nad wybrzeżem Pacyfiku. Miasteczko to zaledwie kilka rozrzuconych wzdłuż drogi chatek, ale zdaje się utrzymywać przynajmniej kilkunastu rybaków poławiających niedaleko brzegu małże.

Poza lodowato zimną wodą, silnymi prądami i wiecznie wzburzonym morzem, ci biedacy muszą jeszcze walczyć z nieziemsko silnym wiatrem, który mimo mokrego piasku zdołał wywołać na plaży mini burzę piaskową. Powrót do samochodu pod wiatr okazał się dla nas niemałym wyzwaniem. Te kilka nowo nabytych kilo przydało się akurat, gdy trzeba było walczyć, by utrzymać się w pionie. Wyciąganie ziarenek piasków z każdej szczeliny ciała też było mało przyjemne. O nie dziękuję, ja Cucao miałam dość po godzinie.

Mini burza piaskowa...

A skoro już o małżach i owocach morza mowa, to nie mogliśmy opuścić wyspy bez spróbowania tradycyjnego Chiloańskiego dania, curanto. Gdy podejrzanie wyglądająca mieszanka ziemniaczanej papci, owoców morza, kurczaka i ociekającej tłuszczem wieprzowiny wylądowała na talerzu Tomka, dziękowałam Bogu, że się nie skusiłam. Smak? Pewnie zbliżony do innych kulinarnych propozycji Chiloe. Aż dziw bierze, że to stamtąd pochodzą nasze pyszne ziemniaki.

O ile dostanie się na wyspę było dziecinnie proste, o tyle jej opuszczenie okazało się nieco bardziej skomplikowane. Zwłaszcza w obranym przez nas kierunku południowym. By nie utknąć w Castro przez kilka kolejnych dni, trzeba było dotrzeć na sam południowy koniuszek wyspy do niewielkiej rybackiej miejscowości Quellón. Stąd prom miał nas już zabrać do Chaiten na początek naszej przygody z najbardziej odludną autostradą świata, Carreterą Austral.

Za sobą zostawiliśmy dobrze zaopatrzone sklepy, regularne połączenia autobusowe, dostęp do Internetu przez kolejne 2 tygodnie. A także Stana i Flo, którzy zostali chwilę dłużej w Castro. To jednak nie koniec naszej podróży z Francuzikami. Jedno czego Carreterze Austral zarzucić nie można to to, że nie sprzyja nawiązywaniu przyjaźni i wpadaniu na starych dobrych znajomych :)

Łodzie rybackie w Quellón

Galeria zdjęć z Chiloe