Można by się rozpisywać i rozpisywać, ale czasu ciągle nam brakuje. Wystarczy powiedzieć, że po przyjeździe do Yangshuo poczuliśmy się jak w domu. To pierwsze miejsce w Chinach, gdzie Chińczycy nie stanowili 97% podróżujących. A wiadomo czasem dobrze jest spędzić trochę czasu wśród swoich ;)

Już pierwszy wieczór na dachu naszego hostelu (najwyższy rooftop w tej części miasta) przy przepysznej kolacji za 10 zł, tanim piwie i z widokiem na przepięknie podświetlone okalające nas wapienne szczyty, poczuliśmy, że tu moglibyśmy zabawić na dłużej. I tak się stało. Zostaliśmy 5 dni. Ale nie były to dni stracone, bo okolica ma mnóstwo do zaoferowania. Już drugiego dnia ze spotkaną w hostelu Polką i wolontariuszką Peach z samego rana wybraliśmy się na spływ bambusowymi tratwami rzeką Li. 3 godziny błogiego obserwowania przepięknych szczytów wzdłuż wijącej się rzeki, podglądanie mułów wodnych i konieczne zdjęcie w miejscu, które uwieczniono na rewersie 20-juanowego banknotu – wszystko to wprowadzało w błogi nastrój. A miało być jeszcze lepiej.

Kolejny ranek zerwaliśmy się wcześnie, by wziąć udział w organizowanej przez nasz hostel, rowerowej wycieczce do Moon Hill Park. Peach, nasza przewodniczka-wolontariuszka najpierw zabrała nas do swojej wioski, gdzie po raz pierwszy mogliśmy się przyjrzeć typowemu chińskiemu mieszkaniu. Swoją drogą Peach należy się odrębna opowieść: przesympatyczna dziewczyna, która pracowała w hostelu dla zabawy w trakcie studenckich wakacji i dzięki której pobyt w Yangshuo był jeszcze sympatyczniejszy. Sam Moon Hill Peak to szczyt ze skałą z wyżłobieniem w kształcie księżyca, na który szybko wspięliśmy się z Mette i Jensem, parą Duńczyków z naszego hostelu. Ranek zaczął się pracowicie, a przed nami był cały dzień z wypożyczonymi rowerami, więc trzeba zbadać okolicę. Tym razem postanowiliśmy dotrzeć do Dragon Bridge wzdłuż sąsiedniej rzeki Yulong. I to było to! Ścieżka wiodła przez pola ryżowe, małe malownicze wioski, wzdłuż rzeki (raz musieliśmy ją nawet przekroczyć na tratwach) i wapiennych wzgórz. Do tego garstka mijanych osób i piękna pogoda.

Po pewnym czasie do naszej grupy dołączyła jeszcze Kanadyjka Kate. I to właśnie w tym gronie wpadliśmy na pomysł kąpieli wodnych na małej zaporze na rzece. Woda była cieplutka i bardzo orzeźwiająca. Sam most nie był zachwycający, ale w jego okolicy zatrzymaliśmy się na obiad i kilka zimnych piw, przy których słuchaliśmy opowieści Jensa o podróżowaniu. Od 7 lat pływa na jachtach w ekskluzywne rejsy dookoła świata. Opowieści i kilka piw zakończyły się pomysłem spróbowania sił w sadzeniu ryżu. Mieszkanka wioski nie miała nic przeciwko, a w między czasie dołączyli do nas jeszcze przejeżdżający Holender i Amerykanka. Jak się okazało, Holender znał płynnie mandaryński, więc cała przygoda skończyła się w domu Chinki, której pomogliśmy zasadzić poletko ryżu. Pani okazała się przesympatyczną gospodynią, która poczęstowała nas piciem, oprowadziła po każdym pokoju i przez naszego tłumacza opowiedziała historię całej swojej rodziny. Słońce zaczynało już zachodzić, gdy zorientowaliśmy się, że trzeba wracać do Yangshuo, bo o 8.50 mieliśmy wyjeżdżać na spektakl Impression. To było najszybciej pokonane na rowerze 11 kilometrów w moim życiu. Spektakl był niezwykły, gra świateł, tysiące ludzi zaangażowanych w taneczno-muzyczno-świetlne aranżacje. A wszystko na rzece Li, z oświetlonymi szczytami wapiennych gór w tle. Całość wyreżyserował mężczyzna, który reżyserował też otwarcie Olimpiady w Pekinie- specjalista od efektów. Szkoda tylko, że my byliśmy już po dniu pełnym wrażeń i odrobinę zmęczeni.

Po tak intensywnym dniu pozwoliliśmy sobie na jeden pełen dzień odpoczynku w Yangshuo. Tego dnia trafiliśmy na lokalny targ znany z tego, że można kupić tam mięso psa, lub przyjrzeć się, jak ściąga się z psów skórę. Nie skorzystaliśmy. Zepsułoby nam to odpoczynkowy nastrój :)

GALERIA ZDJĘĆ – YANGSHUO