Browsing Posts published in Marzec, 2011

Zaraz po opuszczeniu El Cafayate ruszyliśmy śmigiem do Mendozy. W kraju horrendalnie drogich przejazdów autobusowych i nielogicznie sformułowanych stron internetowych, gdzie żaden obcokrajowiec nie może zabukować biletu online, przewoźnikom jakoś udaje się zapełniać wszystkie autobusy na kilka dni wprzód. Jest szczyt sezonu i cała Argentyna zdaje się być w drodze.

W Santiago czekają już na nas Stan i Flo, para Francuzów, którą poznaliśmy w Indonezji. To z nimi wdychaliśmy siarkę nad wulkanami Bromo i Iljen, z nimi w strugach deszczu zjechaliśmy Bali na skuterach i w końcu też z nimi ślizgaliśmy się od burty do burty w trakcie pamiętnego rejsu wzdłuż Sumbawy. Teraz po kilku miesiącach w Australii, Nowej Kaledonii i Nowej Zelandii Flo i Stan dotarli do Santiago.

A my zmęczeni już trochę zakorkowaną Argentyną, korzystamy z okazji, jedziemy im na spotkanie. W Tucuman udaje nam się dostać ostatnie 2 bilety na nocny autobus do Mendozy, a w Mendozie szybko znajdujemy połączenie do Santiago. Jeszcze tylko malownicza przeprawa przez przełęcz Los Libertadores. Położona na wysokości 3500 m przełęcz to na razie jedyne oficjalne przejście graniczne między Argentyną i Chile w tym rejonie Andów. Wijąca się wśród gór droga łączy Santiago i Mendozę, dwa gigantyczne centra tranzytowe. Dlatego ruch jest spory. Do tego stopnia, że na przejściu granicznym spędzimy równe 4 godziny. Argentyna tak zagrała nam na nerwach, że nawet powolność argentyńskich celników bierzemy za narodową przywarę. Po stronie chilijskiej jakoś to wszystko idzie sprawniej, psiaki celne (labradory) jakieś takie przyjazne i jakby celnicy mówią lepszym hiszpańskim :) Te 4 godziny czekania wynagradzają nam jednak widoki – piękne! Gdzieś tam po lewej zostawiamy Aconcaguę (6962 m npm), najwyższy szczyt obu Ameryk, a nawet południowej hemisfery. Wszystko widziane z autokaru, ale do widoków zza okna przyzwyczailiśmy się już w trakcie podróży po Ameryce Południowej.

W Santiago odnajdujemy Flo i Stana. Super zobaczyć się po takim czasie, wymienić się wrażeniami. W końcu można by rzecz, że Francuziki nas śledzą. Zaczęli podróż 1 września w Indonezji i od tamtej pory jakby jechali naszym tropem ;) Przy okazji krótką wizytę w Santiago wykorzystamy też na spotkanie z Hallą i Felipe poznanymi w San Pedro. Na wszelkie towarzyskie spotkania jak zwykle optymalne okazuje się patio dzielnicy Bellavista.

Podążając swoim własnym tropem, znów odwiedzimy też znajome centrum handlowe Parque Arauco. Żadnych paczek DHL już nie wysyłamy, za dobrze by im było. Tym razem uzupełniamy braki w sprzęcie trekkingowym. Przed nami kilka górskich wędrówek, trzeba w końcu kupić kuchenkę gazową, zestaw garnków, karimaty, termos, itp.

Valparaiso

Zanim zaopatrzeni w nowe sprzęty, ruszymy na podbój Patagonii, odwiedzimy jeszcze Valparaiso. 1,5 godziny drogi dzielące je od Santiago, to idealny dystans na jednodniowy wypad. Myślałam, że będzie nam trochę szkoda po jednym dniu opuszczać tę kolorową mozaikę położonych nad morzem kamienic. Dość chaotyczne, zabudowanie, zatłoczone ulice i głośne tankowce cumujące w porcie po raz kolejny przekonują nas jednak, że miasto to nie nasza broszka. Zostawiamy więc najgęściej zaludnioną Centralną Dolinę Chile i ruszamy do Krainy Jezior. Kierunek: Pucon!

Przełęcz Los Libertadores

Valparaiso


Znaleźliśmy zdjęcia z naszej „ucieczki z Boliwii”. Były robione małym aparatem i jakoś nam umknęły. Jakość jest słabiutka bo coś z ustawieniami było pogmatwane, ale coś na nich widać.

Cóż… Co tu dużo pisać… wstyd i tyle. U Was wiosna a my na henhen dopiero świętujemy sylwestra. W Nowej Zelandii tłumaczyliśmy się szalonym tempem i godzinami spędzonymi za kółkiem naszego kampera, w Ameryce Południowej miało być inaczej, no i masz babo placek… ;) Trzeba przyznać ze spuszczoną głową, że nie jesteśmy chyba najbardziej systematycznymi blogerami świata – taka już widać nasza natura. Nie będę zatem usprawiedliwiał naszego nieprzyzwoitego i wręcz niedopuszczalnego zacofania (a wierzcie mi – miałbym parę argumentów) i przejdę do rzeczy.

Po ucieczce z Boliwii trafiliśmy do Salty. Duża miejscowość na północy Argentyny – jak dla nas nic specjalnego, ale ostatnimi czasy stała się dość popularna wśród turystów. Po przeprawie przez boliwijskie bezdroża potrzebowaliśmy trochę odpoczynku, dodatkowo był już koniec grudnia, więc to tu postanowiliśmy powitać nowy rok. Cóż… Musimy przyznać, że nie byłą to najhuczniejsza impreza w naszym życiu, ale doświadczenie bezcenne – niecodziennie witamy nowy rok w latynosko-europejskim towarzystwie, przy 25°C za oknem i najlepszym barbecue na świecie.

W Salcie poza sylwestrem nie działo się nic nadzwyczajnego – sporo czasu poświęciliśmy na pisanie bloga (to tam powstał między innymi wpis o lodowcach w Nowej Zelandii – kiedy to było ;)

Aaaa… No może był jeszcze jeden wyjątek. Okazało się, że 30km od Salty, 4 stycznia przejeżdżać będzie ekipa rajdu Dakar! Jak wszyscy pewnie wiecie po 2008 roku, gdy Dakar odwołano ze względu na zagrożenie terrorystyczne, organizatorzy postanowili przenieść największy rajd terenowy świata do Ameryki Południowej. Z tego co wiemy kierowcy nie są do końca z tej decyzji zadowoleni, ale szeroko pojęty biznes stracił w Afryce zbyt dużo pieniędzy i nie chciał ponownie podejmować ryzyka.

No to jesteśmy! Etap nie jest pustynny, zawodnicy ścigają się na „cywilizowanej” szutrowej drodze. Może nie jest to prawdziwe Dakarowe przeżycie, ale zawsze coś. Tłumy Argentyńczyków czekają na czołówkę rajdu – nikt do końca nie wie kiedy pojawią się pierwsi zawodnicy. Piwo, prowizoryczne barbecue, leżaczki – piknikowa sielanka. Czekamy… każdy szuka dobrego punktu obserwacyjnego, namioty rozstawione wzdłuż drogi sprawiają wrażenie jakby najlepsze miejsca były zagospodarowane przez zagorzałych kibiców już od kilku dni. Czekamy.

Czekamy… Ponad 30°C daje popalić..

Czekamy…

Gorąco jak w piekle, ale wszyscy czekamy…

Czekamy…

Płyniemy i padamy z nóg, ale ciągle czekamy…

Rajd Dakar jak na razie nie wydaje się najbardziej fascynującym widowiskiem świata, ale dalej czekamy…

Ciągle czekamy…

Tumany kurzu na horyzoncie!! Jeeeeest! Jedzie!!!!

Chmura kurzu coraz bliżej!

Jedzie! Motor! Wrrrrrrrrrrrrrrrr… Aplauz! Krzyki radości! Entuzjazm! Chmura kurzu na nas… Przejechał…

Entuzjazm opada.. Znowu czekamy…

Czekamy…

Czekamy…

Kolejna chmura kurzu!!!

Jest jedzie! Drugi motor! Aplauz i entuzjazm! Wrrrrrrrrrr! Przejechał… Kurz na nas…

Czekamy…

No i tak to mniej więcej wyglądało :) Największy entuzjazm wzbudzały oczywiście samochody. Po kilku razach byliśmy już specjalistami i wiedzieliśmy co jedzie: mała chmura kurzu – motor, średnia chmura kurzu – quad, wielka chmura kurzu – samochód. Auta były też najszybsze więc wrrrrrrr było najkrótsze ;)

No ale widzieliśmy Hołka! Znaczy Hołka oczywiście nie widzieliśmy, bo przemkną za szybko i do tego przyciemnił sobie szyby, ale widzieliśmy jego wypasione BMW. Nie chcemy się chwalić, ale podejrzewamy, ze to dzięki naszemu znakomitemu dopingowi Krzysztof Hołowczyc zajął na tym etapie znakomite 4 miejsce.

Hołek w akcji!

Nie zabrakło też motocyklistów: Czachora i Dąbrowskiego. Polskiego quada z Łukaszem Łaskawcem na pokładzie niestety nie widzieliśmy. Rafał Sonik, który W 2009 rokuj był trzeci, miał wypadek pierwszego dnia i żeby go zobaczyć musielibyśmy pojechać do szpitala. Ale Łukasz spisał się wyśmienicie i w końcowej kwalifikacji rajdu zajął 3 miejsce! Tu pewnie też mieliśmy swój udział.

Po 5-6 godzinach na Dakarze zgodnie uznaliśmy, że do klubu kibica się nie zapisujemy. W decyzji utwierdziła nas informacja, że na starcie rajdu stanęło 170 motocykli, 30 quadów i 140 samochodów – dla nas około 30 wrrrrrrrr które widzieliśmy było wystarczające.

Byliśmy na polnej drodze mniej więcej 30km od Salty, więc jedynym sposobem na powrót był autostop (przyjechaliśmy taxi). Po chwili pędziliśmy już na pace pick-upa do miasta. Przyjechaliśmy w samą porę. Ulicami przejeżdżały właśnie ciężarówki – największe pojazdy w rajdzie. Nie był to wyścig, tylko przejazd do parku maszyn gdzieś w okolicach Salty. Po zobaczeniu kilku z 67 ciężarówek uznaliśmy, że nic specjalnego i zaskakującego się już nie wydarzy i z poczuciem pełnego spełnienia Dakarowego  udaliśmy się na stację autobusową kupić bilety na kolejny etap naszej podróży – jedziemy do El Cafayate!

No i przyjechaliśmy. Co jako pierwsze podróżnik powinien zrobić po przybyciu do nowego miejsca? Znaleźć miejsce do spania. Z nami bywa to różnie – czasem rezerwujemy coś z 1-2 dniowym wyprzedzeniem, czasem nie. Generalnie zależy to od trzech czynników – wielkość miasteczka, popularności wśród turystów i godziny o której przyjeżdżamy. Przykładowo w dużym mieście do którego przyjeżdżamy o północy, zawsze staramy się mieć coś zarezerwowanego. Ale Cafayate nie było duże, a dotarliśmy do niego wczesnym popołudniem – musieliśmy coś znaleźć na miejscu.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Podczas naszej kilkumiesięcznej już podróży, nie zdarzyło nam się tak długo błądzić  w poszukiwaniu łóżka i dachu nad głową! Argentyńczycy mają właśnie wakacje i na nasze nieszczęście spora część narodu zdecydowała się spędzić urlop w tej okolicy. Szczyt lokalnego sezonu odczuliśmy też w abstrakcyjnie wygórowanych cenach biletów autobusowych. W Argentynie cena biletów jest całkowicie uzależniona od popytu – zmienia się z dnia na dzień, a jej górna granica nie istnieje.

A okolica niczego sobie. Cała prowincja ze stolicą w Salcie słynie z przepięknych, bajkowych krajobrazów. Małą cząstkę tego cuda mieliśmy okazję zobaczyć podczas wycieczki „zorganizowanej”. Kolorowe doliny Quebrada de las Conchas i Quebrada de Cafayate, cudaczne formacje skalne i wąwozy takie jak Diabelskie Gardło i Amfiteatr z niesamowitą akustyką. Ale to znowu krajobrazy, krajobrazy i krajobrazy, więc lepiej na nie popatrzeć w galerii niż poczytać w poście :)

Zapraszamy na krótki film z wytwórni henhen :)

Rajd Dakar

El Cafayate


No właśnie, więc jak to było z tymi cenami? Jak już pisałam, w dniu, gdy wyruszyliśmy do Boliwii, Morales (a dokładniej wiceprezydent w jego imieniu – kto by pomyślał, że taki tchórz) wydał dekret o zniesieniu rządowych dopłat do benzyny. Jak przystało na kraj socjalistyczny, ceny paliw były zamrożone od 7 lat. Morales uznał, że koniec tego dobrego i w ciągu jednego dnia odwołał wszystkie subwencje. W efekcie w ciągu kilku godzin ceny benzyny skoczyły o 72%, a diesela o 82% (taka drastyczna podwyższa cen paliw tu nazywana jest gasolinazo). W całym kraju zapanował chaos, a ceny przeróżnych usług zaczęły powoli windować. I to usług i produktów pozornie nieuzależnionych od paliwa. No bo na pierwszy rzut oka jaki związek ma mięciutka wełniana czapeczka z wełny alpaki z ropą? A no ponoć ma, a poza tym słowo kryzys działa niczym narkotyk na psychikę mas, co w ciągu kilku dni można było dostrzec w całej Boliwii.

Gdy dotarliśmy 28 grudnia do Uyuni, agencje w całym mieście żonglowały sprzecznymi informacjami odnośnie strajków generalnych transportu publicznego, protestów i blokad ulicznych. Zaczęli też przebąkiwać coś o zamknięciu granic. Perspektywa utknięcia w sparaliżowanym Uyuni na bliżej nieokreślony czas średnio nam się uśmiechała. Kotlety z alpaki mają pyszne, ale dla mnie, wegetarianki, to i tak średnie pocieszenie. Trzeba było więc znaleźć szybko jakiś transport. Kierunek: południe. Do granicy z Argentyną w Villazon biletów i tak nie sprzedawali, pozostał nam więc autobus do Tupizy. W tym samym kierunku jechali Adi i Noam. Gdy oni trzymali już w ręku miejscówki, sprzedawczyni odebrała telefon i tłumacząc pracodawcy, że obecnie  sprzedaje bilety w cenie podwyższonej o 30%, spokojnie przyjęła nowe instrukcje. Ok, nasza kolej. Bilety wypisane, cena? Zamiast 70, które przed chwilą zapłacili nasi znajomi, 90 bolivianos. Ale jak to? Na szczęście prośby, by sprzedała nam po ‘starej’ cenie sprzed 5 minut dają skutek. W końcu może przekazać pracodawcy, że sprzedała je 6 minut wcześniej.

Tu mała dygresja dotycząca podróżowania po Ameryce Łacińskiej bez znajomości języka hiszpańskiego. Dla wszystkich tych, którzy odważyli się na tej karkołomny krok, szacunek ale też i spore współczucie. Nie wiem, jak my byśmy dali radę bez mojej znajomości hiszpańskiego. Jesteśmy tu od miesiąca, a osoby, z którymi Tomek mógł pogadać po angielsku możemy policzyć na palcach jednej ręki. 95% turystów mówi po hiszpańsku. Lepiej lub gorzej, ale każdy się dogada. Ja z kolei przy okazji wysyłam stokrotne dzięki całej kadrze Iberystyki UW, a zwłaszcza Annie, Arantxy, Aitorowi. No niech będzie nawet Pablo. Dzięki nim tutaj często biorą mnie za Hiszpankę (haha, to miłe), ale przede wszystkim mogę się nie tylko dogadać, ale też po prostu sobie pogadać. A jak wiadomo takie gadanie o życiu to to co lubię najbardziej :) No a też czasami załatwić coś, czego inaczej za Chiny by nam nie sprzedali.

Krajobrazy w drodze do Tupizy, rodem z Dzikiego Zachodu, narobiły nam chętki na krótki przystanek w okolicy. Niestety na dworcu autobusowym panie z minuty na minutę przestały sprzedawać bilety na kolejne dni. Mogliśmy natomiast kupić bilet na autobus do granicy, który odjeżdżał za godzinę. Nie było wyjścia. Plan: wrócić za kilka miesięcy, w maju. Pożegnaliśmy się z Adi i Noamem i ruszyliśmy do Villazon, gdzie czekała nas jeszcze wyjątkowo chaotyczna przeprawa graniczna. Tłumy próbowały się bez ładu i składu przebić na drugą stronę. W sumie to mieliśmy szczęście. Tego samego dnia, Lindsey i Paul próbowali się przedostać z La Paz do Peru. Granicę zamknięto i tylko usilne błaganie strażnika otworzyło im drogę dalej.

My tymczasem w trybie przyspieszonym znaleźliśmy się w wyjątkowo depresyjnej miejscowości La Quiaca, w Argentynie. Mało fortunne powitanie z Argentyną, ale już tej samej nocy udało nam się przedostać do bardziej przyjaznej Salty, nieco dalej na południe.

A Boliwia? Póki co stoi. Morales ugiął się wobec protestów i na kilka godzin przed Nowym Rokiem odwołał dekret. Rwetes ucichł, ale i tak wielu skorzystało z sytuacji. Przykładowo 3-dniowa wycieczka, którą wykupiliśmy w San Pedro kosztowała 130 dolarów. Dziś kosztuje 200 dolarów. Ponoć jako ostatnia grupa wyruszyliśmy w starej cenie. Pozostałe ceny też nie wróciły do poziomu sprzed kryzysu. A były bajecznie niskie na tle całej Ameryki Południowej. Szkoda, zwłaszcza, że my do Boliwii jeszcze wrócimy.

A Gasolinazo okazało się być typowe nie tylko dla Boliwii. Kryzysy wywołane drastyczną podwyższą cen paliw to w Ameryce Południowej chleb powszedni. Słyszeliśmy o strajkach z tego powodu kilka tygodni wcześniej w Argentynie. Z kolei zaledwie 2 tygodnie później gasolinazo ogłoszono w Chile, w południowym stanie Magallanes. Sparaliżowało to cały stan, granice z Argentyną zamknięto, w protestach zginęło nawet kilka osób. My zmierzamy w tamtym kierunku. Czy do tego czasu sytuacja zdąży się już uspokoić?

Zaraz po świętach opuściliśmy Chile. Był 26 grudnia. Popołudniu tego samego dnia prezydent Boliwii, Evo Morales wydał dekret znoszący państwowe dopłaty do paliw. W ciągu kilku godzin zamrożone przez ostatnich 7 lat ceny benzyny skoczyły o 72-80 %. W kraju zapanował chaos. Tymczasem my w błogiej nieświadomości wyruszyliśmy na boliwijskie altiplano.

Na pierwsze spotkanie z Boliwią wybraliśmy 3-dniową wycieczkę jeepem, który miał nas zabrać z San Pedro de Atacama do Uyuni w Boliwii. Najbliższe dni spędzimy więc ciasno upchani w 4-napędowcu sunącym przez surrealistyczne boliwijskie krajobrazy. Ale zgodnie z powiedzeniem, nieważne gdzie, ważne z kim. Nam towarzysze podróży trafili się wyśmienici.

Adi i Noam – przesympatyczna i bardzo ciekawa para z Izraela. To ich pierwsza dłuższa wspólna podróż. Jak się właśnie dowiedzieliśmy, tuż po powrocie się zaręczyli. Ślub w lipcu! Gratulacje kochani! :)

Lindsey i Paul – przezabawna para o nieco dłuższym stażu, z mnóstwem autoironii i charakterystycznym irlandzkim poczuciem humoru. Między innymi dzięki nim ta podróż to kupa dobrej zabawy.

Choć nie obyło się bez drobnych zgrzytów. Nasz kierowca wyróżniał się na tle innych wyjątkowo eleganckim strojem: wełniany golf, porządne, ‘wyjściowe’ spodnie, wszystko w kolorach beżu. Mało praktyczne w trakcie 3-dniowej wyprawy 4-napędowcem, ale jak się za chwilę okazało w komplecie miał też kombinezon, który zakładał do wszelkich ‘brudnych’ zajęć. W porządku, czysty gość. Tylko te poczucie czystości nabrało innego wymiaru, gdy dowiedziawszy się, że dwoje z nas to Izraelczycy, szybko dopytał: „Żydzi, ilu?”. No ładnie, trafił nam się rasistowski elegancik, pomyśleliśmy. Na szczęście z każdą godziną było coraz lepiej.  Jak się później okazało Izraelscy turyści nie mają tu zbyt pochlebnej opinii, ale o tym później.

Dzień 1

Pierwszy przystanek w Boliwii to granica. Przeprawa celna to tam dość egzotyczny zwyczaj. Równie dobrze można by było tę granicę przespać (gdyby nie fakt, że trzeba było zmienić środek transportu, niektórym prawie by się udało). My jednak grzecznie ustawiliśmy się w kolejce po stempelki w paszporcie, a chwilę później pakowaliśmy już swoje plecaki na jeepa. Przy wspólnym śniadaniu poznaliśmy Lindsey i Paula, a chwilę później Adi i Noama. Zapowiada się ciekawie.

Przejście graniczne...

Przeprawa jeepem rozpoczęta! Z offroadem to niewiele ma ona jednak wspólnego. Jedziemy ostrożnie. Pierwszy przystanek: Laguna Blanca, chwilę później Laguna Verde, obie u stóp wulkanu Licancabur. Z tej strony wulkan wygląda na znacznie niższy niż z San Pedro de Atacama. 5920 metrów wysokości nie stanowiło problemu dla Inków – na szczycie góry odnaleziono ruiny zabudowań z czasów inkaskich.

Ruszamy dalej. Przejeżdżamy przez pustynię Salvadora Daliego, nazywana tak ze względu na surrealistyczne krajobrazy, chwilę później krótki przystanek na wymoczenie nóg w basenach termalnych. Trochę zbyt wielu podobnych wycieczkowiczów, żeby móc się tą kąpielą delektować. Na szczęście już wkrótce całe to towarzystwo rozpierzchnie się jakoś po altiplano i przestaniemy na siebie wpadać.

Kolejny przystanek to gejzery Sol de Mañana. Bulgoczące w temperaturze 90° C błotniska o wielu kolorach – jak dla nas zdecydowanie bardziej malownicze niż gejzery Tatio.

Gejzery Sol de Mañana

A pod koniec dnia, absolutny hit: Laguna Colorada. Nieziemski czerwony kolor zawdzięcza kwitnącym algom i czerwonawym osadom. Białe wysepki (składy boraksu) kontrastują z intensywną czerwienią wody. Do tego setki flamingów różnych gatunków, które dość ospale przed nami uciekają. Nasz kierowca zostawia nas nad laguną i umawia się z nami po drugiej strony wzgórza. Mamy mnóstwo czasu na powolny spacer dookoła laguny, podglądanie flamingów, lam i alpak. A co najważniejsze, nieliczne jeepy dawno już odjechały. Jesteśmy sami! Zaczynamy naprawdę lubić tego naszego elegancika.

Laguna Colorada

Laguna Colorada

Tę noc spędzamy w schronisku na skraju laguny. Po kolacji na stole ląduje butelka Pisco Sour i talia kart – Paul i Lindsey uczą nas grać w Shitheada. Inaugurujemy tę karcianą grę, zostając 2 pierwszymi shitheadami – dodam tylko, że jak sama nazwa wskazuje tytuł shitheada nie oznacza wcale wygranej. Niezrażeni próbujemy dalej, idzie nam coraz lepiej. Jednak następnego dnia pobudka o 6-tej, więc ociągając się, kładziemy się spać. Ziiiiimnooo..

Galeria z pierwszego dnia

Dzień 2

Na dobry początek dnia zatrzymujemy się na pustyni Siloli, która słynie z formacji skalnych powstałych w wyniku działania wiatru. Najbardziej charakterystyczna to Arbol de Piedra (Skalne Drzewo). Obok wiatr wyrzeźbił też kilkadziesiąt innych skałek, które aż proszą się, aby się na nie wdrapać. Nie mogliśmy im odmówić.

Skałki na Siloli

Kolejne przystanki nad lagunami Honda, Chiarcota i Cañapa. Flamingi i guanako nic sobie z naszej obecności nie robią. Mimo to my przestrzegamy wszelkich zasad ostrożności. Czasem może nawet zbyt przezornie…

Po smakowitym lunchu nad niewielkim solniskiem Chiguana, gdzie zadomowiły się wikunie, ruszamy do San Juan, niewielkiej wioski na skraju największego solniska na świecie, Salar de Uyuni. Pod miejscowym sklepikiem Paul i Tomek zaczynają kopać piłkę z miejscowym dzieciakiem. Dołączam się w pięknym stylu. Pierwsze kopnięcie i piłka ląduje w, na szczęście, zakratowanym oknie. Pani już podziękujemy.

Laguna Honda

Jak na największe solnisko świata przystało, nasz hostel też zbudowany jest całkowicie z soli. Lepiej nie sprawdzać. Wieczorem zadrapię się o ścianę, szczypie jak cholera. Pierwszy od 2 dni gorący prysznic (no łazienka z soli nie jest – ciekawe na jak długo by starczała) i spać. Jutro ważny dzień: Salar de Uyuni!

Galeria z drugiego dnia

Dzień 3

Na wysokości 3653m n.p.m. na powierzchni ponad 12 tyś. km2 rozciąga się największa pustynia solna świata. O tej porze roku nie jest jeszcze przykryta cienką warstwą wody. Nie jest też już zupełnie wysuszoną solną skorupą, więc pierwsze kilometry na Salarze jakieś takie podobne do jazdy przez polską zimową pluchę. ;)

Na dobry początek zatrzymujemy się na wyspie Inca Huasi porośniętej kaktusami. Niektóre z nich mają 900 lat. Wiek kaktusa łatwo policzyć, rośnie 1 cm rocznie. Dlatego są tu pod ścisłą ochroną. Tylko co z tego, skoro co i rusz spotykamy dachy domów, śmietniki, tablice informacyjne, a nawet turystyczne pamiątki z kaktusowego drewna. Wdrapujemy się na szczyt wyspy, skąd jak okiem sięgnął nic tylko biały jak śnieg horyzont. No dobra, najwyższa pora na ten długo wyczekiwany spacer po największej solniczce świata.

Wyspa Inca Huasi

Brak cienkiej warstwy wody nie zapewni nam może efektu spaceru w chmurach, ale za to pozwoli spędzić kilka godzin bawiąc się z perspektywą. A tę nie trudno tu przechytrzyć :) Z resztą zobaczcie sami.

Wielkoludy i krasnoludki

Gdy docieramy do wioski Colchani, nad Uyuni zbierają się już ciemne chmurzyska. W końcu zaczyna się właśnie invierno boliviano, boliwijska zima, a precyzyjniej potężna pora deszczowa. Mieliśmy kupę szczęścia. I do pogody i do kierowcy i do towarzystwa! Z Colchani wywieziemy pamiątkę: małą wełnianą kolorową zośkę. Będzie w sam raz na letnie wypady na działkę po powrocie.

Na sam koniec zajrzeliśmy jeszcze na cmentarzysko pociągów. Stare parowe lokomotywy spoczywają sobie w spokoju na obrzeżach Uyuni. Swoją droga ciekawe, że nie ma chętnych miłośników złomu, żeby je sobie spieniężyć. I dobrze, bo obiektem do fotografowania są wyjątkowo wdzięcznym.

Cmentarzysko pociągów

3 wspólnie spędzone dni uczciliśmy jeszcze kotletem z alpaki i zimnym wyjątkowo tanim piwem. Ceny po przyjeździe do Uyuni zrobiły się jakieś takie wyjątkowo przyjazne. Średnio 2, 3-krotnie przyjaźniejsze niż w Chile. Choć… No właśnie, jeśli chodzi o ceny to były akurat w trakcie małej rewolucji. Ale o tym w następnym poście…

Galeria z trzeciego dnia

Jako, że po ulicach San Pedro chodzi bardzo dużo dolarów, okazji do ich wydania nie brakuje. My wybraliśmy kilka opcji, które naszym zdaniem wydawały się najciekawsze.

Laguna Cejas i Tebinquiche, Ojos del Salar

Pierwszym przystankiem była Laguna Cejas. Zbiornik świetnie się nadaje do nauki pływania – ponad 40-procentowe zasolenie skutecznie uniemożliwia zatonięcie (Morze Martwe ma około 33% zasolenia). Kąpiel w pięknych okolicznościach przyrody urocza, jednak na ciele pozostała gruba warstwa soli, która nie daje poczucia komfortu. Szczęśliwie następnym przystankiem były Ojos del Salar – dla odmiany ze słodką wodą. Jakiś czas temu w okolicy szukano ropy. W tym celu państwowa firma wywierciła dwa otwory o średnicy nie większej niż 50 cm. Przez kolejne lata otwory się zapadały, stopniowo powiększając swoją średnicę. Tak powstała dzisiejsza atrakcja turystyczna. Krótka kąpiel, kilka skoków do lodowatej wody i jedziemy na zachód słońca nad przepiękną lagunę Tebinquiche. Spacer po kilkucentymetrowej warstwie wody na solnisku daje poczucie chodzenia po wodzie. Wspaniałe miejsce! Właśnie tu spróbowaliśmy po raz pierwszy chilijskiego przysmaku Pisco Sour.  Jest to koktajl na bazie Pisco – tradycyjnego chilijskiego brandy Przepyszny!

Laguna Tebinquiche

Po raz kolejny przekonaliśmy się też o tym, że świat jest mały. Nasz przewodnik okazał się być dobrym znajomym Barbary, u której zatrzymaliśmy się w Santiago. Na wycieczce poznaliśmy też przeuroczą Węgierkę i Islandkę, które zaprosiły nas na grilla – perspektywa kontynuacji wieczoru rozpoczętego przepięknym zachodem słońca wydała się kusząca :) Wieczór był bardzo udany. Do tego stopnia, że spotkamy się jeszcze w Santiago kilka tygodni później.

Lagunas altiplanicas

Kolejna wycieczka zaczęła się od laguny Chaxa pełnej flamingów. Dzięki wczesnej porze i bezwietrznej pogodzie flamingi odbijały się w tafli wody niczym w lustrze – bardzo przyjemny początek dnia. Szybkie śniadanie z poznanymi Australijczykami i jedziemy dalej. Głównym punktem programu są dwie laguny (Miscanti i Miniques) położone na ponad 4000 m. n.p.m.. Co tu dużo pisać – widoki, widoki i widoki (no może jeszcze jakiś lis się trafił).

Zatrzymaliśmy się też w dwóch wioskach: Socaire i Toconao. W tej pierwszej obalono zasłyszaną wcześniej teorię związaną ze sposobem budowania kościołów. We wszystkich kolonialnych kościołach w tym regionie wieże z dzwonnicą budowano obok głównego budynku. W Putre Justino tłumaczył to tradycyjnymi wierzeniami kultury Ajmara, w której wyraźnie odróżnia się element żeński i męski. Wieża to symbol męski i wstęp do niej mieli wyłącznie mężczyźni, a kościół symbolizował kobietę.

Teoria naszego nowego przewodnika była nieco bardziej prymitywna: zbudowanie kościoła ze zintegrowaną wierzą było zbyt dużym wyzwaniem dla ówczesnych konstruktorów. Dwie osobne konstrukcje były łatwiejsze i bezpieczniejsze.

Sandboarding

Okazuje się, że między śniegiem a piaskiem nie ma aż tak dużej różnicy. Dzień przed wigilią zapakowaliśmy nasze snowboardy do auta i ruszyliśmy do Doliny Śmierci – czy nie jest to idealne miejsce dla Pauliny na rozpoczęcie przygody z tym jakże niebezpiecznym sportem? ;) Snowboard i wiązania te same, tylko zamiast butów snowboardowych używamy naszych trekkingowych.

Krótki marsz na szczyt wydmy i zaczynamy (niestety wyciągów jeszcze tu nie wybudowali). Pierwsze próby Pauliny… hmmmm…. powiedzmyyy…. udane ;) Na piachu jeździ się podobnie jak na bardzo puszystym puchu. Przód deski zapada się pod ciężki  piach i ciężko jest wykonać jakikolwiek skręt. Zatem pierwsza nauka – ciężar ciała na tył dechy i jazda. Kolejne próby wychodzą coraz lepiej. Zaletą piachu w stosunku do śniegu jest jego miękkość i to że jest suchy – obie cechy przydatne dla początkującego snowboardzisty. Ale kto tu mówi o początkujących… spójrzcie na te zdjęcia!

Ostry zakręt na krawędzi na pełnej prędkości ;)

Po przygodzie z piaskowym śniegiem ruszyliśmy do Doliny Księżycowej na zachód słońca. Piękne, księżycowe widoki, dobre towarzystwo i szklaneczka Pisco Sour zagwarantowały nam udany wieczór przedwigilijny. A skoro już mowa o towarzystwie to warto wspomnieć o szalonym (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) Niemcu, który podróżuje od kilku miesięcy ze swoim Alfem. Pamiętacie Amelię i zdjęcia krasnala robione w różnych miejscach świata? Krasnal może się schować przy wielkiej maskotce z dzieciństwa ubranej w ulubioną koszulkę jeszcze z dziecięcych lat. Alf był już pełnoletni (około 20 lat) i nieco naruszony zębem czasu. Ale najważniejsze, że właściciel ciągle szczerze go kochał.

Zapraszamy na krótki film z naszych sandboardowych poczynań :)

Gejzery El Tatio

Gejzery El Tatio są hitem okolicy, więc nie mieliśmy wyjścia, trzeba je było zobaczyć. Jedyny problem polegał na tym, że hitem hitów jest oglądanie ich o wschodzie słońca. Pobudka o 3:30 , 2,5 godzinna jazda autokarem i naszym oczom ukazały się… gejzery. Większość z nich uśpiona, a więc innymi słowy naszym oczom ukazało się dużo dymiących dziur ;)

Nasz brak entuzjazmu spowodowany był zapewne kilkoma czynnikami:

1.       Pobudka o 3:30 nie należy do naszych ulubionych, a należy dodać, że był to dość szczególny dzień – 24.12.2010.

2.       Było zimno! U nas jest lato – średnie temperatury w ciągu dnia to 30-35°C (zimą jest podobnie). Jednak nocą temperatury spadają poniżej zera! Potrafi być nawet -10°C.

3.       Hity mają to do siebie, że przyciągają masy turystów. Na naszej wycieczce było ponad 20 osób. Wycieczek takich jak nasza było kilkanaście. Tłumy, tłumy, tłumy… Do tego przewodnik wyjątkowo irytujący :)

4.       Gejzery widzieliśmy już wcześniej w Nowej Zelandii – a to dla nas chyba jedna z tych rzeczy, którą wystarczy zobaczyć raz. No… może te w parku Yellowstone w USA są wyjątkiem – tam chętnie byśmy się wybrali… no i może na Islandię… no i jeszcze na Alasce są ponoć ładne :)

Dodajmy, że El Tatio znajdują się na wysokości 4200 m. n.p.m. i są trzecim największym polem gejzerów na świecie (największym na półkuli południowej). Erupcje nie są wysokie – najwyższe zanotowane to 6 metrów.

Jak zazwyczaj w tego typu miejscach nie zabrakło historii o nieuważnych turystach ugotowanych w gorących basenach lub tych gotowanych na parze ;)

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w dolinie kaktusowej – przez chwilę poczuliśmy się jak na dzikim zachodzie.

Dolina Śmierci i Dolina Księżycowa

Na tę wycieczkę Paulina wybrała się sama. Niby przemknęliśmy już tędy na sandboardach, ale czasem warto wrócić, pstryknąć kilka zdjęć i na spokojnie pokontemplować zachód słońca nad Wielką Wydmą. Cóż… Niezwykłe formacje skalne i co najważniejsze, po raz kolejny Pisco Sour! ;)

Pustynia Atacama jest uznawana za najsuchszą pustynię świata. Niektóre ze stacji pogodowych w tym regionie nigdy nie odnotowały nawet jednej kropli deszczu. Jakimś cudem naukowcy wyliczyli, że są miejsca w których nie padało od 1570 roku. Na szczytach górskich sięgających nawet 6885 metrów nie ma śladu lodowców, czy chociaż małych kupek śniegu. Nie ma co się wdawać w geograficzno-meteorologiczne szczegóły, ale mądrzy ludzie tłumaczą to specyficznym położeniem pustyni między Andami i pasmem górskim Cordillera de la Costa. Góry odcinają pustynię od reszty świata ze wschodniej i zachodniej strony. Do tego zimny prąd morski Humboldta na Pacyfiku oraz południowo pacyficzny wyż i najsuchsze miejsce świata gotowe.

Atacama wcieliła się w kilku filmach w rolę Marsa, a NASA testuje na niej swoje urządzenia przeznaczone do przyszłej misji marsjańskiej. Część z Was pewnie kojarzy też wielkie chilijskie obserwatoria astronomiczne. Obecnie budują tu najpotężniejszy teleskop świata – ALMA. Dlaczego akurat w San Pedro? Brak deszczu oznacza też brak chmur i suche powietrze. Gdy dodamy do tego dużą wysokość i praktycznie zerowe zanieczyszczenie powietrza, otrzymamy fenomenalne miejsce do podglądania kosmosu.

Poza obserwatoriami w okolicy można też znaleźć kopalnie. Pamiętacie historię 33 górników uwięzionych 700 metrów pod ziemią? Cały świat śledził ich los. Pierwszy kontakt nawiązano 17 dni po katastrofie. Wszystkich uratowano po 69 dniach spędzonych pod ziemią – historia jak z filmu. Wszystko działo się właśnie tu – na pustyni Atacama.

A w jej środku leży mała miejscowość – San Pedro de Atacama. Spędziliśmy tu 6 dni  – więcej niż planowaliśmy. Miasteczko nie wyróżnia się niczym szczególnym, choć w okolicy jest sporo do zobaczenia. Powód, dla którego zostaliśmy tu dłużej był inny – w San Pedro de Atacama spędziliśmy nasze pierwsze w życiu Święta poza domem. Okoliczności przyrody nieco odmienne: 30°C w cieniu, za oknem zamiast śniegu piach, piach i jeszcze raz piach. A najśmieszniejsze, że cały świat używa tych samych zeuropeizowanych symboli wigilijnych co my – choinka, święty mikołaj z wielką brodą i ciepłym kożuchem, śnieżne sanie. Jakby nie mogli sobie wymyśleć czegoś swojego. Płatki śniegu w sklepowych witrynach, choinka obok palmy, a między tym wszystkim gość w kożuchu, gdy wszyscy dookoła gotują się w krótkim rękawku. Wygląda to cudacznie.

Cmentarz w San Pedro de Atacama

Jak wyglądały nasze święta? Podobnie jak większość z Was spędziliśmy je z rodziną. Wystarczył notebook, internet, skype, kamerka internetowa, mikrofon i głośniki by z dalekiej Atacamy przenieść się na kilka godzin do mieszkania mamy Pauliny, gdzie spotkała się cała rodzina. Brakowało tylko wirtualnych kubków smakowych, które pozwoliłyby nam skosztować wigilijnych pyszności – może za kilka lat. Odległość nie była też problemem dla Świętego Mikołaja, w którego rolę wcieliła się moja mama. W środku imprezy zniknęła na kilka minut pod jakimś tam pretekstem, by powrócić triumfalnie z paczką pełną prezentów z Chile, Nowej Zelandii i Chin. Operacja pod kryptonimem „paczka” była rzecz jasna tajna (do współpracy zwerbowaliśmy tylko moją mamę), więc rodzinka miała niespodziankę. Z tego miejsca jeszcze raz dziękujemy naszemu agentowi o pseudonimie „Hanka” za perfekcyjne przeprowadzenie akcji. :) Swoją drogą, ze względu na procedury celne, misja o mały włos nie zakończyła się fiaskiem – przedstawiciel DHL zapukał do drzwi mamy z przesyłką w ręku 23 grudnia po południu. Tu z kolei należą się ukłony agentom „Olek” i „Igor”, którzy zrobili dla paczki rzeczy tak tajne, że nie możemy o nich pisać ;)

Jak wigilię spędzali miejscowi? Tutaj dzień ten przyjmuje bardziej charakter imprezowo-towarzyski niż sentymentalno-rodzinny: duża impreza plenerowa do białego rana przy rytmach nieco żwawszych niż nasze rodzime kolędy. Ale San Pedro de Atacama nie jest dobrym miejsce do podpatrywania tradycyjnych chilijskich zwyczajów. Przez ostatnich kilka lat miasto stało się mekką dla tysięcy turystów – zaryzykuję stwierdzenia, że w sezonie jest tu więcej przyjezdnych niż miejscowych.

Decyzja nie jest prosta, gdyż pewnie duża część z Was przyzwyczaiła się do przeglądania zdjęć za pomocą pokazu slajdów w PicLensie (żeby go uruchomić trzeba było kliknąć na mały link nad galerią zdjęć).

PicLens ma jednak jedną dużą wadę – ignoruje wszystkie ograniczenia związane z rozdzielczością zdjęć ustawione w opcjach bloga. Na stronę wrzucamy zdjęcia o maksymalnej rozdzielczości 800 pixeli – większe zdjęcia wczytywałyby się jeszcze dłużej. PicLens nie zważając na oryginalną wielkość zdjęcia, powiększa je do maksymalnej rozdzielczości ekranu, na którym jest wyświetlany.

Na naszym 10 calowym monitorze jest OK, ale zdjęcia wyświetlone na dużym np. 17-calowym ekranie są rozciągane i „rozjeżdżają się”. Jakość jest słaba, widać pojedyncze piksele i naszym zdaniem nie wygląda to dobrze.

Dlatego postanowiliśmy zostawić tylko prostą aplikację do przeglądania zdjęć. Wystarczy kliknąć na wybrane zdjęcie (najlepiej pierwsze w galerii), a potem za pomocą strzałek przemieszczać się dowolnie po galerii. By zamknąć przeglądarkę zdjęć i wrócić do treści bloga, należy kliknąć na zdjęcie.

W razie jakichkolwiek problemów technicznych z tą formą przeglądania zdjęć, prosimy o maila. Zależy nam na tym, żeby wszystko działało, jak należy.

Za utrudnienia i zmianę przyzwyczajeń przepraszamy,

Paulina i Tomek

PS: Jeśli ktoś spotkał się z podobnym problemem i ma pomysł jak zmusić PicLensa do współpracy, dajcie znać.