Browsing Posts in Argentyna

Kilka miesięcy temu zastanawialiśmy się na blogu, jaka będzie „nasza” Ameryka Południowa. Dziś już wiemy – była cudowna! Ostatnie tygodnie spędzaliśmy daleko od współczesnej cywilizacji i czuliśmy się z tym wspaniale. Najbardziej przypadła nam chyba do gustu Lauca na północy Chile i dzikie góry Patagonii.

Jednak chwilowo nasz czas na tym kontynencie dobiegł końca (spokojnie wracamy). Przed nami nowy rozdział i nowa przygoda – AFRYKA! Podobnie jak o Ameryce Południowej, historie o krajach Afryki Południowej słyszeliśmy różne. Z jakiegoś powodu większość podróżników omija ten kontynent. Czy faktycznie są ku temu powody? Jaka będzie „nasza” Afryka? Przekonajcie się sami – już niedługo na henhen pierwsze relacje z naszej podróży po Czarnym Lądzie!

Na pożegnanie z Ameryką Południową zapraszamy na krótkie filmy znanego francuskiego reżysera, Stana Costera. Jak wiecie, ze Stanem i Flo spędziliśmy 7 tygodni, wspólnie przemierzając  bezdroża Patagonii.

Volcan actif

Wspinaczka na wulkan Villarrica

Zone de Rupture

Lodowiec Perito Moreno w akcji

Patagonia Trek

Podsumowanie trekingów w Patagonii

Stan, wielkie dzięki za udostępnienie tych unikatowych materiałów ;)

Jeżeli chcecie zobaczyć więcej filmów Stana, znajdziecie je TUTAJ.

Blog Stana i Flo z ich podróży dookoła świata możecie zobaczyć w polskiej wersji językowej. Tłumaczenie nie jest doskonałe, ale… zawsze coś.

www.letempsdunvoyage.fr

O stolicy tanga, pysznych lodów i włoskiej kawy można by pisać godzinami. Można by, ale… Po pierwsze my w trakcie tej podróży odwykliśmy już od wielkich miast i dużymi aglomeracjami, nawet tak malowniczych jak Buenos Aires, coraz trudniej nam się cieszyć. Po tylu tygodniach spędzonych z dala od cywilizacji, w surowych górach Patagonii, na bezludnej północy Chile, czy wśród bezdroży Nowej Zelandii widok z lotu ptaka na połyskujące tysiącem świateł Buenos Aires trochę nas przeraził. Czegoś takiego nie widzieliśmy prze ostatnie 3 miesiące. Po wyjściu z samolotu stało się też jasne, że tak gorącym, dusznym powietrzem także dawno już nie oddychaliśmy.

Duszne, zanieczyszczone powietrze dało się we znaki nie tylko nam...

Była w końcu połowa marca, koniec tutejszego dusznawego i mokrawego lata. Poza pogodą od razu uderzyła nas atmosfera miasta. Stało się jasne, że znaleźliśmy się w samym sercu wiernie śledzącego europejskie trendy miasta. Bo i też do Europy Porteños wyjątkowo blisko. Większość mieszkańców Buenos Aires ma bowiem europejskie korzenie: włoskie lub hiszpańskie. Na ulicach spotkać też można potomków Portugalczyków, Niemców, Francuzów, czy Chorwatów. A nawet Polaków. Największa polonia w Ameryce Południowej mieszka właśnie w Buenos. I trzeba przyznać, że to mieszanie się genów wyszło Porteños na dobre, bo w żadnym zakątku świata nie widzieliśmy jeszcze tylu atrakcyjnych ludzi, zwłaszcza kobiet. Ulicami Buenos przechadzają się  śledzące najnowsze trendy mody piękne, długonogie Argentynki. Raj dla łowców modelek.

No ale my nie przyjechaliśmy z misją znalezienie nowej top, a raczej, jak to zwykle bywa przed kolejnym etapem podróży, z zamiarem załatwienia kilku spraw, zrobienia przedwyjazdowych zakupów. Po całym dniu biegania wzdłuż zatłoczonej Calle Florida i uliczkach Recolety daliśmy jednak za wygraną. Buenos Aires tanie nie jest, do tego znalezienie dokładnie tego, czego się szuka w turystycznym centrum miasta graniczy z cudem. Uspokoiliśmy więc nadwyrężone nerwy w trakcie koncertu muzyki filmowej w wykonaniu Orkiestry Filharmonii Buenos Aires, który odbywał się akurat pod gołym niebem Placu San Martin i wróciliśmy do domu, obiecując sobie, że kolejne dni będą bardziej produktywne.

Dzielnica San Telmo...

I były. Po pierwsze udało nam się odwiedzić słynny cmentarz La Recoleta, który poprzedniego dnia zamknięto nam dosłownie przed nosem. La Recoleta to miejsce spoczynku argentyńskich elit. Znaleźć tu można grobowce narodowych bohaterów, pisarzy, dawnych prezydentów, a także po prostu sławnych i bogatych. To tu spoczywa m. in. Evita. Ale także cała rzesza biedaków, których groby zdewastowano, uczyniwszy z nich przytulną melinkę na zimniejsze dni. Zszokowało nas, jak wiele grobowców jest otwartych, gdzieniegdzie walają się puste butelki wina, niedopałki papierosów, a okazjonalnie z grobu wystaje jakaś zagubiona kość. Makabra.

Cmentarz La Recoleta

No ale nie wszystkie zakątki Buenos Aires będę się nam tak posępnie kojarzyć. A już na pewno nie będzie jednym z nich kolorowa dzielnica La Boca i jej główna uliczka Caminito. Ta dawna dzielnica biedoty, zwłaszcza najmujących się do pracy w rzeźniach i magazynach imigrantów, to dziś tętniący życiem jarmark. Jarmark z jego feerią kolorów, ale także tanią rozrywką i typowym turystycznym badziewiem: komercyjnymi pokazami tanga i pozującymi do zdjęć gaucho. Okolica La Boci zaś niewiele się przez ostatnie 100 lat zmieniła. Wciąż żyje tu biedota, a zboczenie z głównych turystycznych arterii grozi utratą aparatu lub zęba (to pierwsze przytrafiło się z resztą dwójce poznanych przez nas w Boliwii Polaków).

Kolorowa dzielnica La Boca...

I choć drogę do La Boci pokonaliśmy pieszo, przezornie wrócić postanowiliśmy już autobusem. A ten wysadził nas w samym sercu niedzielnego Jarmarku San Telmo. Można by rzec, że San Telmo to nasza baza w Buenos Aires. To tu już dwukrotnie się zatrzymaliśmy w trakcie każdego z naszych pobytów w argentyńskiej stolicy. Mimo to w gwarze niedzielnego targu trudno jest rozpoznać naszą spokojną, cichą dzielnicę. Sprzedawcy przekrzykują się nad swoimi głowami, kupujący głośno targują się o niższą cenę, a w tle słychać akompaniament sprzedających płyty tango kwartetów i sekstetów. Nad całością króluje żółta wieża kościoła Nuestra Señora de Belén. Do tego ogrzewające promienie słońca i zapach ciepłych strudli z jabłkiem roznoszony przez ulicznych sprzedawców i aż żal, czegoś nie kupić. My targ opuściliśmy jako dumni posiadacze m.in. noża gaucho z rękojeścią z pazura ñandu. A dla wszystkich zmęczonych zakupami turystów, San Telmo oferuje błogi wypoczynek przy pysznym lunchu w jednej z tysiąca małych, klimatycznych knajpek, którymi usłane są brukowane ulice dawnej dzielnicy arystokracji.

Jarmark w dzielnicy San Telmo...

No właśnie dawnej, bo dziś San Telmo to raczej siedziba argentyńskiej bohemy. To tu na każdym kroku znaleźć można klub tango umiejscowiony w piwnicy postkolonialnej kamienicy. Bo pięknych, choć starzejących się budowli tu co niemiara. Są pozostałością po nobliwej przeszłości San Telmo. Dawniej arystokratyczna dzielnica opustoszała w 1871 roku, gdy w wyniku wybuchu epidemii żółtej gorączki elity Buenos Aires przeniosły się na północ do dzisiejszej dzielnicy Recoleta. Recoleta to do dziś siedziba argentyńskich elit, eleganckie kamienice przeplatają się tu  z butikami Louis Vuitton i Prady. A gdzieniegdzie pojawiają się ekskluzywne lodziarnie. W jednej z nich: Una Altra Voltra skosztowaliśmy pysznych argentyńskich lodów. Smak był iście arystokratyczny, ceny niestety też.

Oczywiście w Buenos Aires jest jeszcze wiele innych malowniczych i historycznych zakątków, przez które przemknęliśmy w pośpiechu, takich jak np. centralnie położony Plaza de Mayo. To tu w kwietniu 1977 roku po raz pierwszy zgromadziły się Matki z Placu Majowego. W akcie desperacji przeciwko rządzącej wówczas juncie, domagały się jakiejkolwiek informacji na temat swych zaginionych dzieci i mężów. Dziś to już legendarna, opozycyjna organizacja. Z resztą w niedawnym numerze Polityki można znaleźć całkiem interesujący artykuł na ich temat. Dla chętnych:  Matki z Placu Majowego w Polityce. Przy odrobinie szczęścia można je jeszcze dziś spotkać, jak przemaszerowują się wzdłuż Plaza de Mayo w każdy czwartek o 3.30 po południu.

Jedna z tabliczek wpadła w nasze ręce...

My przez Plac przemknęliśmy w piątek. No nic, spóźniliśmy się. Nie udało nam się też wybrać na żaden z pokazów tanga. Wstyd się przyznać przed naszymi wspaniałymi przedślubnymi nauczycielami tanga: Pauliną i Jankiem. Ale na swoje usprawiedliwienie musimy powiedzieć, że wszechobecne uliczne show, przechadzające się alejami pary pozujące do zdjęć napawają odrobinę zniesmaczeniem. Taka turystyczna masówka, która odrzuca. Kolejnym razem przydaliby się nam profesjonalni przewodnicy. Ale już w niedzielę wylatywaliśmy do Kapsztadu. Wszystkie niespełnione plany i zamiary zostawiliśmy więc za sobą. Myślami byliśmy już bowiem jedną stopą w Afryce!

A tak powitała nas Afryka... Później było już tylko lepiej... ;)

San Telmo i La Boca

Cmentarz La Recoleta


Według jednych (zwłaszcza tych z wpisem narodowość: argentyńska w paszporcie) Ushuaia to najdalej wysunięte na południe miasto świata. Dalej już tylko nic tylko kanał Beagle, niewielkie chilijskie wysepki, skały zamieszkane przez lwy morskie i pingwiny i owiana legendami Antarktyka. Tylko, że na jednej z tych chilijskich wysepek o nazwie Isla Navarino leży nieduża osada, Puerto Williams. Puerto Williams to dawna baza militarna. Według niektórych założona po to, by konkurować z statusem Ushuai jako najdalej na południe wysuniętego miasta świata. Kto wie? Grunt, że osada się rozrosła, a dzięki coraz popularniejszemu trekkingowi: Los Dientes de Navarino, który rozpoczyna się w Puerto Williams, wioska co roku przeżywa najazd turystów. Pierwotnie również i my planowaliśmy wędrówkę po surowych górach Isly Navarino. Jednak po pierwsze Patagonia wymroziła nam już wystarczająco kości, poza tym zaczął nas naglić czas. Za kilka dni wylatywaliśmy do Afryki.

Ushuaia

Czasu pozostało nam więc tyle, aby poświęcić się eksploracji Ziemi Ognistej i jej najsłynniejszego miasta, Ushuai. Owiany legendami archipelag cieszy się dość ponurą reputacją. To na tym niewielkim skrawku ziemi, obmywanym od północy wodami Cieśniny Magellana, od południa Kanału Beagle, swój żywot zakończyło setki marynarzy. Do dziś wybrzeże usiane jest wrakami statków, czasem sprzed kilkudziesięciu lat. To tu osiedlali się kolejni brytyjscy misjonarze niosący pochodnię cywilizacji tubylczym plemionom Yámana (Yaghan) i Selk’nam (Ona). Skutek tej cywilizacyjnej misji był raczej opłakany. Yamana, którym udało się przetrwać 6000 lat bez kontaktu z zachodnią cywilizacją, w wyniku nieznanych dotąd chorób niemal zupełnie wymarli. Ani odrobinę nie pomogły im także wprowadzone przez misjonarzy europejskie zwyczaje. Yámana byli bowiem przyzwyczajeni stawiać czoło srogiej pogodzie ubrani, tak jak ich Pan Bóg stworzył. Naoliwiona wielorybim tłuszczem skóra stanowiła znacznie lepszą ochronę przed nieustającymi deszczami i śniegami niż wiecznie schnące zwierzęce skóry, czy inne materiały. Przejęcia ziemi przez nowych osadników: wielorybników i poszukiwaczy złota jedynie pogorszyło sytuację niewielkiej garstki ocalałych tubylców. Dziś na Isle Navarino żyje ostatnia pełnokrwista potomkini plemienia Yámana. Staruszka ma 97 lat i jest ostatnią osobą posługująca się tubylczym językiem Yaghan. Wraz z nią nastąpi koniec pewnej cywilizacji, którą z taką żarliwością misjonarze chcieli ocalić.

Okolice Ushuai...

To z resztą z plemionami Yámana wiąże się pochodzenie nazwy  archipelagu Ziemia Ognista. Ponoć gdy Magellan opływał tutejsze wyspy, tysiące rozpalonych przez Yámana ognisk (według jednej z tradycji Yámana utrzymywali ogień wiecznie żywy, przenosząc niewielkie paleniska z szałasów na łodzie i z powrotem na ląd) i unoszący się z nich nad wybrzeżem dym kazały mu nazwać archipelag Ziemią Dymną. Król Hiszpanii uznał tę nazwę za niezbyt poetycką i przemianował wyspę na Ziemię Ognistą. Takie pochodzenie nazwy zdecydowanie bardziej przypadło nam do gustu niż wersja nauczycielki geografii naszego znajomego Gorana. Gdy tylko przekroczyliśmy Cieśninę Magellana i naszym oczom ukazała się płaska jak naleśnik północ wyspy, Goran ze śmiechem przypomniał sobie tłumaczenie swojej dawnej pani profesor, iż nazwa Ognista pochodzi od dziesiątków dymiących wulkanów, którymi usłany jest archipelag. My mamy jeszcze swoją własną teorię co do pochodzenia nazwy. Jak dotąd nigdzie indziej na świecie nie widzieliśmy tak rozpalonego nieba o wschodzie i zachodzie słońca. Zdecydowanie ognistość to jedna z cech tych okolic.

Ziemia ognista...

A co na tej Ziemi Ognistej można zobaczyć? Przede wszystkim Park Narodowy Tierra del Fuego, gdzie na każdego co bardziej wytrwałego trekkera czeka szczyt Cerro Guanaco, skąd rozciągają się przepiękne widoki na całą okolicę. My byliśmy już w drodze do parku, ale… No właśnie dopadł nas dziwny argentyński fenomen. Ktokolwiek był w Argentynie, ze zdziwieniem przyglądał się pewnie gigantycznym kolejkom do bankomatów. Otóż od czasu do czasu argentyńskie bankomaty cieszą się takim powodzeniem, jakby wypłacały co najmniej dwukrotność sumy, którą obciążone jest konto. Gdy nadchodzi taki dzień tygodnia (czasem nawet kilka razy w tygodniu) do bankomatów ustawiają się kolejki około 40 osób pokornie oczekujące na swoją kolej. A czekać można nawet i godzinę. I żeby dotyczyło to tylko bankomatów jednego banku. Nie, Argentyńczycy zmawiają się chyba i na raz zaczynają okupować każdy dostępny w mieście bankomat. Jeśli ktokolwiek może mi wytłumaczyć to zjawisko, czekam na oświecenie. W każdym razie jednego z takich pięknych dni potrzebowaliśmy właśnie gotówki na gwałtu rety. Wejście do parku to spory wydatek, a my odkryliśmy brak pieniędzy na godzinę przed odjazdem autobusu. Niby to dużo czasu, ale… nie zdążyliśmy. Autobus odjechał bez nas. Ale w ciągu godziny tak bardzo się rozpadało, że przestaliśmy już żałować. Zamiast wspinaczki na Cerro Guanaco Tomek wspiął się na pobliski szczyt Cerro del Medio. Widoki też ciekawe, choć głównie na Ushuaię i Kanał Beagle.

Ushuaia widziana ze szczytu Cerro del Medio

Poza parkiem spora część przybywających tu turystów traktuje Ushuaię jako port startowy wyprawy na Antarktydę. My też chętnie byśmy tędy po prostu przemknęli w drodze do Wielkiego Lodu. Jest tylko mały problem. Po takiej wyprawie musielibyśmy natychmiast wracać do domu. Koszt 11-12-dniowej wyprawy na Antarktydę to 3900 dolarów od osoby w ofercie last minute. Wycieczka wykupiona z wyprzedzeniem to dwukrotność tej sumy. Z takim wydatkiem poczekamy więc czasu, kiedy zaczniemy porządnie zarabiać.

No ale skoro w Ushuai nie zrobiliśmy żadnego z najbardziej popularnych turystycznych wypadów, to co my tam porabialiśmy? Po pierwsze wypożyczyliśmy z Goranem (poznanym jeszcze w Puerto Natales Londyńczykiem z Czarnogóry) samochód i postanowiliśmy zjechać kawałek Ziemi Ognistej. Plan był ambitny. W ciągu 12 godzin pokonaliśmy ponad 400 kilometrów. W poszukiwaniu? No właśnie głównie tych autentycznych  surowych krajobrazów. Krajobrazy są faktycznie surowe, tylko, że niestety też monotonne. Po 180 kilometrach w drodze do Puerto San Pablo trochę już nam się znużyły widoki Jeziora Fagnano i stepowego pustkowia. Górzyste okolice zaczynają się bowiem na samym południowym koniuszku Ziemi Ognistej. Na północy i wschodzie wyspy króluje płaski jak deska step. Na szczęście podróż wynagrodził nam spacer wokół porzuconego w okolicy San Pablo wraku.

Wrak w okolicach Puerto San Pablo...

Morale podniosła nam też droga powrotna. Zboczywszy z głównej drogi, postanowiliśmy odwiedzić Estancię Harberton. Ta dawna rezydencja legendarnego już misjonarza, Thomasa Bridgesa (autora jedynego słownika języka yaghan) okazała się mieć malownicze położenie na południowym wybrzeżu wyspy. Widok na okoliczne wzgórza i rozciągające się po przeciwnej stronie zatoki Puerto Williams w pełni wynagrodziły te dłużące się godziny w samochodzie. A zachód słońca po powrocie do miasta to już czysta poezja.

W drodze do Estanci Harberton...

Poza tym postanowiliśmy na Ushuaię zerknąć też z wody. Z niewielką agencją Patagonia Adventure Traveler wyruszyliśmy w rejs po grafitowych wodach Kanału Beagle. Kolejne przystanki w okolicy Latarni Les Eclaireurs, Wyspy de Los Lobos (Wyspa Lwów Morskich), Wyspy de los Pájaros (Wyspy Ptasiej) i spacer po wyspie Bridges pozwoliły przyjrzeć się z bliska mnogości zwierzyny. Poza lwami morskimi, podglądaliśmy jeszcze kormorany niebieskookie, kormorany skalne, albatrosy i rodzinki fok. Na wysepce Bridges mogliśmy też zobaczyć jedyną pozostałość po zamieszkujących tę okolicę Yámana, tzw. ‘concheros’. Conchero to nic innego jak okrąg usypany z pozostałości muszelek rozsypywanych wokół typowego okrągłego szałasu Yámana. Takich concheros wokół Ushuai wciąż można spotkać setki. Szkoda tylko, że tego samego nie można powiedzieć o ich twórcach.

Wyspa Lwów Morskich...

A skoro o muszelkach już mowa, to i my nie mogliśmy się oprzeć owocom morza, których, sądząc po menu wszystkich ushuaiskich restauracji, w okolicznych wodach jest pod dostatkiem. Mogę nawet chyba powiedzieć, że to, iż Ushuaia tak bardzo przypadła nam do gustu to w dużej mierze sprawka jednej malutkiej knajpki o nazwie Chicho’s (dla chętnych, Calle Rivadavia 72). Serwowana nam tam niemal codziennie paella z owoców morza wraz z przepysznym białym winem utrzymywała nas w permanentnie szampańskim nastroju. Do tego jeszcze pyszne czekoladowe lody pałaszowane w wychylającym się co pewien czas zza chmur słońcu i moglibyśmy zadomowić się tu na dłużej. No ale lody pyszne mają też ponoć w Buenos Aires. Lecimy to sprawdzić!

Nasz samolot do Buenos Aires...

Ushuaia i okolice

Wycieczka autem

Wycieczka łódką

Gdy po obejrzeniu na naszym blogu zdjęć lodowców Nowej Zelandii Dominika napisała, żebyśmy poczekali, aż zobaczymy Perito Moreno, bo dopiero wtedy „witki nam opadną”, nie do końca jej wierzyłam. Zwłaszcza po zobaczeniu lodowca O’Higgins, sądziłam, że niewiele nas już zaskoczy. Myliłam się!

Perito Moreno widziany z łódki...

Lodowiec Perito Moreno to jeden z niewielu turystycznych hitów, które ani odrobinę nie zawodzą. Już sam widok giganta z dystansu nie ma sobie równych. Jeden rzut oka i panoramiczna perspektywa, którą daje wijąca się w dół zbocza droga i faktycznie witki opadają. Do tego godzinny rejs łódką, który pozwala podpłynąć pod samą pionową ścianę lodowca i trudno chcieć więcej. Pewnie istnieją tysiące piękniejszych lub równie malowniczych lodowców, ale mało który oferuje turystom taaaką perspektywę.

No i mało który jest tak aktywny. Ta gigantyczna, szeroka na 5 km, długa na 30 km i wznosząca się na wysokość 60 metrów bryła lodu postępuje około 2 metrów dziennie. I nie oznacza to bynajmniej, iż wkracza coraz głębiej w ląd. Zdarzyło się to co prawda kilka razy w historii, ale zablokowane wówczas wody ramienia Brazo Rico jeziora Argentino szybko dopomniały się o przepływ. Malowniczy lodowy łuk łączący lodowiec z lądem to właśnie ich sprawka. Tak jak i spektakularne zawalenie się tej ogromnej bryły lodu. Dziś lodowiec utrzymuje się w bezpiecznej odległości 3, 4 metrów od lądu. I to dzięki temu niewielkiemu dystansowi można dziś bezpiecznie podziwiać Perito Moreno z dziesiątków rozrzuconych na półwyspie Magallanes pomostów i tarasów. Ale nie zawsze tak było. Wizyta nad Perito Moreno kosztowała życie kilkadziesiąt osób – w wyniku osunięcia się ogromnych brył lodu zginęło 36 osób.

Dziś te giganty wciąż się osuwają, co jakichś czas z hukiem grzmotu pioruna do wody osuwa się kawał przedniej ściany lodowca. Wywołana w ten sposób fala zalewa wybrzeże półwyspu. Dlatego dziś tarasy umiejscowione są znacznie wyżej. A przy odrobinie szczęścia można ujrzeć osunięcie się wielkich feagmentów lodowca. Nam udało się jeden z takich widoków uchwycić na filmie! Nie żeby była to bułka z masłem. Przyznaję, że trochę na ten film ‘polowaliśmy’. Nie trudno zgadnąć, gdzie nastąpi kolejne załamanie. Lodowiec bez przerwy wydaje z siebie prorocze odgłosy: mruczy, charczy, porykuje. Co chwila z jego wnętrza dochodzi charakterystyczny dźwięk łamania się lodu. Wystarczy wytężyć wzrok i słuch i czekać,

czekać,

czekać, aż wydarzy się to…

Nam ten jeden widok zadowolił wszelkie lodowcowe potrzeby :)

Perito Moreno

Skoro znaleźliśmy się już w argentyńskiej mekce trekkingu w samym sercu Parku Narodowego Los Glaciares, nie pozostało nam nic innego jak wyruszyć w góry. Tak jak z resztą chyba wszyscy, którzy akurat przebywają w El Chalten. W ciągu dnia niewielkie miasteczko się wyludnia, po to by wieczorem znów przeobrazić się w tętniący turystycznym życiem kurort. Dni w górach bywają więc tłoczne. O bezludnych szlakach chilijskiej Patagonii możemy zapomnieć, jednak taki stan rzeczy ma swoje plusy. Już pierwszego dnia, po zaledwie godzinie wędrówki Stan i Flo spotkają na szlaku znajomą z Paryża.

Zaczynamy trekking pod Fitz Roya...

Tego dnia pogoda nam nie sprzyja, więc tutejszy skarb, Fitz Roya (3375 m n.p.m.) zostawiamy sobie na kolejny dzień. Pochmurne niebo nie przeszkodzi nam jednak w spokojnym kontemplowaniu lodowca Piedras Blancas, który opada malowniczo do laguny o tej samej nazwie. Ale to dopiero po godzinnej wędrówce w górę rzeki, a na ostatnim odcinku wspinaczce po ogromnych głazach torujących ujście laguny. Wysiłek zostaje wynagrodzony. Nad laguną brak żywej duszy, więc spektakl obracających się wokół własnej osi gór lodowych mamy tylko dla siebie.

Nad lodowcem Piedras Blancas...

Podobnie jak z resztą kemping Rio Blanco, gdzie rozbijamy się na noc. Trochę nas nawet dziwi ten brak ludzi, zwłaszcza, że położony 15 minut dalej kemping Poincenot pęka w szwach. Odpowiedź przynosi wieczorna lektura niewielkiej tabliczki, którą  wcześniej przeoczyliśmy: ”Solo escaladores” (wyłącznie dla alpinistów). To wyjaśnia też pytanie poznanego przy kolacji Hiszpana, Pépe, czy od dawna się wspinamy. No cóż… My się nie wspinamy, za to Pep jak najbardziej. Wraz ze znajomym z Niemiec przygotowują się właśnie do zdobycia Fitz Roya. Potwornie zmęczeni (ostatni dzień w pełni poświęcili pośpiesznym przygotowaniom) gotują właśnie ostatni posiłek. Znajomy Pepa próbuje swoich sił z górą po raz drugi. Poprzednio na ściance było 11 osób, wysoko w górach to tłok. Szczyt zdobyły zaledwie 2. Ostatnie dwa dni pogoda nie pozwalała na wspinaczkę, jutro rano ma się jednak przejaśnić. Dzięki temu oknu pogodowemu powinni być sami, powinno się udać. Przed nimi jeszcze tylko kilka godzin wspinaczki pod lodowiec, trawers po lodzie i atak szczytowy. Razem 30 godzin bez zmrużenia oka. Wysiłek ponad ludzkie siły? Pepe brał już udział w wyprawach w Himalaje. W trakcie z jednej z nich poznał Wojtka Kurtykę. Okazuję się też, że uwielbia nie tylko polskich himalaistów, ale Polaków w ogóle (miał polską dziewczynę), polską kuchnię i język. Tę wspólną kolację wykorzystujemy, żeby poćwiczyć polski Pepa :)

Fitz Roy

Następnego dnia o poranku niebo jest wciąż zachmurzone. Przejaśnia się dopiero około 10-tej, gdy sami docieramy do stóp Fitz Roya. Naszym oczom ukazuje się surrealistyczny widok: wystrzeliwujący w górę niczym trójząb szczyt skąpany w słońcu, u jego stóp gładka tafla Laguny de los Tres. Na pionowej ścianie za pomocą lornetki wypatrujemy Pepa i jego kumpla. Jeśli im się udało, powinni już schodzić. Później, otrzymamy emaila, w którym Pep wyjaśnia, że tego dnia przejaśniło się za późno. Nie ryzykowali wspinaczki w gęstej mgle, zawrócili.

Laguna de los Tres.

Tymczasem nad Fitz Royem wciąż aureola z chmur. Szczyt odsłonił się dosłownie na tyle, byśmy mogli go ujrzeć. Nieco później w parku Torres del Paine spotkamy Anglików, który El Chalten odwiedzili trzykrotnie. Wszystko po to, by zobaczyć Fitz Roya. Bezskutecznie. Mamy szczęście. Szczęście też, że Eli polecił nam jakichś czas temu spacer poza wytyczoną ścieżkę wzdłuż Laguny de los Tres. Po przeciwnej stronie niewielkiego wzgórza z boku Fitz Roya czeka nas bowiem widok ukrytej Laguny Sucia. Jej ciemno-turkusowe wody, do których opada lodowiec, jak dla mnie biją nawet Lagunę de los Tres.

Laguna Sucia

W efekcie pod Fitz Royem trochę się zasiedzieliśmy. Jest już niemal południe, a przed nami jeszcze co najmniej 8 godzin wędrówki w dół doliny Río Blanco, wzdłuż soczyście zielonych Lagun Madre i Hija (Matka i Córka), by jeszcze tego samego dnia dotrzeć nad Lagunę Torre, u stóp lodowca i szczytu o tej samej nazwie. Cerro Torre (3128 m n.p.m.) to drugi zaraz po Fitz Royu cel przybywających tu wspinaczy, ponoć nawet nieco trudniejszy. My podziwiamy go tylko z należytym respektem znad brzegu laguny i ruszmy z powrotem do cywilizacji. To były piękne 2 dni w górach, ale ostatnio więcej czasu spędziliśmy pod namiotem w lodowatych górach niż w zaciszu ciepłych hosteli. Poza tym nie ma to jak porządna porcja pysznej pizzy w ofercie „all you can eat”. Po 11 godzinach wędrówki zasłużyliśmy sobie na pyszną ucztę i to chyba właśnie ta wizja daje nam kopa energii tak, że zamiast w przewidywanym czasie 3 godzin docieramy do El Chalten po 1 godz. 25 minutach.

W drodze powrotnej do El Chalten...

Kolejnego dnia planowaliśmy wspólny trek na Loma del Pliegue Tumbado, niewysoki choć dość stromy szczyt, skąd rozciągają się panoramiczne widoki na cały park. Wszyscy jesteśmy jednak jeszcze zmęczeni. Organizmy dopominają się o chwilę wytchnienia. Flo zrobił się na nodze gigantyczny odcisk, mnie też nie bardzo chce się ruszać z łóżka. Do tego 2,5 tygodnia w chilijskiej Patagonii bez dostępu do netu zwiększyło tylko zaległości na blogu. Podejmujemy decyzję. Flo i Tomek zostaną w El Chaltén, a w góry pójdziemy tylko ja i Stan. Jednak osobno. Nie sposób mi konkurować z triatlonistą, zwłaszcza, że Stan postanawia wykorzystać okazję i zamiast wspinaczki decyduje się na wysokogórski maraton. Ja zdobywam szczyt w swoim tempie.

Na szczycie Loma del Pliegue Tumbado

Mimo braku motywacji w postaci Tomka, sama się zaskakuję, pokonując trasę w 3 zamiast zapowiadanych 4 godzin :) A na górze widoki wynagradzają cały wysiłek. To jedyne miejsce skąd widać nie tylko Cerro Fitz Roy, ale też Cerro Torre i leżącą u jego stóp lagunę. Do tego po bokach rozciągają się doliny Río Blanco i Río Tunel, a po przeciwnej stronie rozciąga się El Chalten i gigantyczna tafla błękitnego jeziora Viedma. 1,5 godziny spędzone na szczycie to piękna konkluzja wizyty w El Chalten. Kolejnego dnia z samego rana opuszczamy argentyńską stolicę alpinizmu. W miasteczku zostawiamy też Stana i Flo. Nie po raz pierwszy jednak i nie po raz ostatni. Tymczasem kierunek: El Calafate, na spotkanie z królem wszystkich lodowców – Perito Moreno!

Trekking pod Fitz Roya

El Chalten i Loma del Pliegue Tumbado


Bydło przyjechało do Argentyny razem z pierwszymi kolonizatorami z Europy. Skoro współczesna argentyńska krowa jest potomkiem prababki z Europy, jak to jest, że wołowina w tym kraju jest najlepsza na świecie, a jej smaku nie sposób opisać słowami?

Miejscowi mówią, że kluczem do sukcesu jest dieta. Argentyńskie krowy zajadają się wyśmienitą patagońską trawą pozbawioną wszystkich świństw (takich jak antybiotyki i hormony wzrostu), którymi faszerowane są amerykańskie i europejskie siostry. Dodajmy do tego duże otwarte przestrzenie, nieskazitelnie czyste powietrze, piękne widoki – czegóż krowa może chcieć więcej? Wszystko to przekłada się na jakość i smak. Ponoć mięso zwierzęcia umierającego w cierpieniach i stresie smakuje gorzej niż tego zabitego w „cywilizowany” sposób. Cóż… tutejsze krowy pod opieką lokalnych gauchos za dużo stresów w życiu nie mają… Nie to co owce w Nowej Zelandii… ;)

Po lekturze menu lokalnej parrilli (argentyński steak house) przeciętny nielatynoski konsument może być nieco zmieszany. Zamiast jednego steka wołowego znajdziecie tam co najmniej 10 różnych odmian wołowiny. W lokalnych „mięsnych” jest jeszcze gorzej. Na ścianach każdego sklepu wisi wizerunek krowy podzielonej na kilkadziesiąt segmentów. Obok znajduje się rozpiska, który z segmentów nadaje się do gotowania, grillowania, pieczenia, itd.

Każdy różni się smakiem, soczystością, konsystencją – niektóre smakują jak niebo w gębie, inne jak dwa nieba, a jeszcze inne jak trzy!

Ale pyszne mięso nie wystarczy – trzeba je jeszcze pysznie przygotować. I tu po raz kolejny Argentyna nie ma sobie równych. Barbecue jest rytuałem – odnoszę wrażenie, że każdy Argentyńczyk perfekcyjną sztukę grillowania ma zapisaną w genach.

Po pierwsze, do barbecue zawsze używa się tu węgla – nie tak jak np. w Australii blachy rozgrzanej palnikiem gazowym. Grille są wielkie, najczęściej domowej roboty – beczka, kilka prętów, łańcuch, spawarka i do roboty. Bardzo ważny jest precyzyjny system regulacji wysokości rusztu nad żarem – odpowiednia temperatura jest kluczem do sukcesu.

Polski grillowicz przygotowując karkówkę na grilla zawsze pamięta o marynacie – kotlety umaziane w dziesiątkach sosów i przypraw moczy się przez kilka godzin. W Argentynie za takie potraktowanie mięsa prawdopodobnie zostalibyście ukamieniowani. Tutaj na grilla trafia mięso „prosto od krowy” – żadnych przypraw. Wielkość grillowanego kawałka zależy od rodzaju wołowiny i ilości osób, ale najczęściej jest to jeden wielki kawał mięcha – 5, 7, 10 kilo nie stanowi problemu.

http://www.loupiote.com/photos_m/4462077258-meat-chorizo-barbecue.jpg

Wielkość kawałka decyduje o tym ile czasu będziemy grillować. Podstawowa zasada barbecue – zero pośpiechu! Odpowiednie rozgrzanie węgla i przygotowanie mięsa zajmuje dużo czasu, więc rytuał zaczynamy zanim poczujemy się głodni, tak aby pospieszające nas głodne brzuchy nie zaprzepaściły całej procedury. W USA czy Australii pokrojone steki grilluje się krótko w wysokiej temperaturze. Tutaj wołowina potrafi „dojrzewać” na grillu około 40 minut. Jedna z zasad mówi, że właściwa temperatura jest na tej wysokości, na której możemy trzymać dłoń przez 5 sekund zanim zacznie nas parzyć. Ale tutaj wchodzimy już w szczegóły, którymi poszczególne szkoły argentyńskie mogą się różnić.

A co z przyprawami? Jedynym „ciałem obcym” dodawanym do mięsa jest sól. Solimy w końcowym procesie grillowania lub na talerzu – sól sprawia, że mięso twardnieje i traci soczystość, a tego przecież nie chcemy.

Na koniec dodam, że przeciętny Argentyńczyk zjada około 70kg wołowiny rocznie, więc możemy chyba uznać ich za ekspertów i przy następnych weekendowym grillu spróbować argentyńskiej szkoły grillowania.

SMACZNEGO!

Po przeciwnej stronie granicy do Pucón leży górska miejscowość Bariloche – argentyńskie Zakopane pulsujące życiem przez okrągły rok. Teraz jest akurat szczyt letniego sezonu trekkingowego, więc postanawiamy spróbować swoich sił po argentyńskiej stronie Andów. Najpierw zatrzymamy się jednak w Villa La Angostura – mniejszym górskim miasteczku na trasie do Bariloche. Choć to dosłownie rzut beretem dotrzeć z Pucón do Bariloche wcale nie jest łatwo. W Osorno, gdzie mieliśmy sie przesiąść, pani proponuje nam 2 ostatnie tego dnia bilety, ale teraz jesteśmy w czwórkę :) Trudno, kupujemy więc miejscówki na kolejny dzień i ruszamy w poszukiwaniu noclegu. Osorno to wyjątkowo mało urodziwa miejscowość, więc szczęście, że nie utknęliśmy tu na dłużej. A o tym jak niewiele do tego brakowało przekonujemy się kolejnego dnia, gdy nasz autobus utknął na granicy i opóźnia się w nieskończoność. Kilka godzin później przemoczone pupy od mokrych foteli autokaru, przypominają nam, że jedziemy do Argentyny.

Villa La Angostura

Pisaliśmy już, że Argentyna nie zrobiła na nas ostatnio najlepszego wrażenia? Tym razem zaczęło się od cieknącego autokaru. Szczyt sezonu w Argentynie wciąż trwa, a Argentyńczycy zupełnie jak Chińczycy ubóstwiają swój kraj. Zaraz po przyjeździe do Villa la Angostura okazuje się więc, że wszystkie hostele są zabukowane, w prywatnych kwaterach brak wolnych łóżek, a kolejka do informacji turystycznej zapowiada godzinę czekania. Nie mamy wyjścia, bierzemy co dają, czyli poddasze w prywatnym domu jakiegoś spotkanego Argentyńczyka. Jak na złość taksówkarz odmawia zabrania 4 osób, więc po godzinie drałowania w deszczu z ciężkim plecakiem pukamy do drzwi. W środku pustka. Wezwany przez sąsiada właściciel przyjeżdża po pół godzinie wyraźnie wkurzony. Jak się okazuje pod naszą nieobecność, widząc nasze niezdecydowanie, zdążył już załatwić sobie kolejnych lokatorów. I to ilu? Dzielimy malutki domek z 8 osobami. O poddaszu na wyłączność możemy zapomnieć. Na szczęście ułagodzony właściciel przestaje buchać złością, po chwili z szerokim uśmiechem zaczyna nam nawet opowiadać historię swojego życia.

A okolice Villa la Angostura? Wejście do parku narodowego Los Arrayanes okazuje się nieziemsko drogie: 50 pesos dla obcokrajowców wobec 10-20 pesos dla Argentyńczyków. O nie, nie damy tak z siebie zedrzeć. Zadowalamy się więc widokiem jeziora Nahuel Huapi z pobliskich punktów widokowych. Z nieba siączy deszcz, na pocieszenie więc zaopatrujemy się w cały asortyment kakaowych pyszności. Villa la Angostura słynie z wyrobów czekoladowych. Witryny sklepowe kuszą słodkościami, a w co poniektórych można podejrzeć cukierników, przygotowujących pyszności :)

Z pełnymi brzuchami ruszamy więc do Bariloche. Nauczeni doświadczeniem zabukowaliśmy wcześniej nocleg. Tym razem nasze powitanie jest więc nieco bardziej przyjazne. Bariloche to piękna górska miejscowość po drugiej stronie jeziora Nahuel Huapi. Niczym Pucón słynie z licznych pobudzających adrenalinę atrakcji. Aż trudno się zdecydować. W końcu postanawiamy adrenalinę dostarczyć sobie sami. Na rowerach przemierzymy tzw. Circuito Chico, malowniczą 25-kilometrową trasę zataczającą pętlę wzdłuż półwyspu Llao-Llao. Nie obejdzie się oczywiście bez licznych odbić na punkty widokowe, leniwych przystanków na plaży na lunch, a także pysznego obiadu w położonym na trasie browarze. Ważone lokalnie piwo pyszne, tylko jak tu po nim wdrapać się z powrotem na rower? Stan i Tomek wydają się nim nie wzruszeni, więc i mnie udziela się adrenalina towarzysząca ostatniemu odcinkowi trasy. Tak bardzo, że niemal przegapiam metę i z wyraźną chęcią zaczynam pętelkę od nowa. Nie wiem, czy to już kwestia wprawy, czy motywujących współcyklistów, ale nie odczuwam zmęczenia.

Zmęczenie pojawi się za to dopiero kolejnego dnia, gdy z samego rana zwlekamy się z łóżka z misją szybkiego pakowania plecaków. Ruszamy w góry. Pierwszy patagoński trekking przed nami! Trasa prowadzi przez Refugios Grey i Jacob i kończy się po drugiej stronie gór, jakieś 5 kilometrów od drogi, która zabierze nas z powrotem do miasta. Według podanych czasów czeka nas co najmniej 6-9 godzin wędrówki dziennie. Na szczęście okazuje się, że Argentyna to nie Nowa Zelandia i czasy uda nam się znacznie skrócić.

Pierwszy odcinek trasy prowadzi wzdłuż jeziora Gutierrez. W oddali rozciąga się Bariloche, biało-szarawe gałęzie martwych drzew kontrastują z błękitem jeziora. Pięknie! A to dopiero sam początek.

Przez kolejne 3 dni spędzimy 2 noce pod rozgwieżdżonym patagońskim niebem, na brzegu lagun Tonchek i Jakob, przemierzymy kilkadziesiąt kilometrów, wdrapując się po żółtawych głazach, czołgając się po pionowych granitowych ściankach lub z dziecięcą frajdą ześlizgując się kilkaset metrów na sam dół doliny w wulkanicznym pyle. Kilkakrotnie przekroczymy wartką rzekę, o własnych siłach, bądź wspierając się na rozwieszonych linach, korzystając z okazji, by uzupełnić zapasy pitnej wody. Ale przede wszystkim będą to 3 dni obcowania z pięknem przyrody Cerro Catedral i doliny Casa de Piedra, a także mniejszych lagun Los Tempanos i Schmoll, 3 dni kontemplowania wszystkich odcieni błękitu napotkanych lagun i bezchmurnego nieba, a także nieskazitelnej bieli dryfujących gdzieniegdzie kawałków lodu.

Nad laguną Tonchek..

Jako, że pierwszego dnia głównie się wspinaliśmy, drugi dzień spędziliśmy w przepięknej wysokogórskiej scenerii, trzeciego dnia trzeba było zacząć schodzić. I to ten odcinek dał nam najbardziej w kość. Biorąc po uwagę wrodzoną niechęć Tomka do ciągnących się w nieskończoność dolin i moje pogarszające się z każdą minutą samopoczucie, ostatnie 21 kilometrów zdawało się nie mieć końca. Na szczęście na ostatnim odcinku 4 kilometrów zlitowała się nad nami wojskowa ciężarówka, która podrzuciła nas do drogi, skąd autobusem wróciliśmy już do Bariloche. I choć ten ostatni dzień na szlaku odchorowałam bólami mięśni i wysoką gorączką, było warto! 3 dni z dala od cywilizacji dały nam przedsmak piękna Patagonii. Złapaliśmy bakcyla, w patagońskich górach spędzimy jeszcze niejedną noc!

Villa La Angostura

Na rowerach w Bariloche

Treking w Bariloche

Po przeciwnej stronie granicy do Pucón leży górska miejscowość Bariloche – argentyńskie Zakopane pulsujące życiem przez okrągły rok. Teraz jest akurat szczyt letniego sezonu trekkingowego, więc postanawiamy spróbować swoich sił po argentyńskiej stronie Andów. Najpierw zatrzymamy się jednak w Villa La Angostura – mniejszym górskim miasteczku na trasie do Bariloche. Choć to dosłownie rzut beretem dotrzeć z Pucón do Bariloche wcale nie jest łatwo. W Osorno, gdzie mieliśmy sie przesiąść, pani proponuje nam 2 ostatnie tego dnia bilety, ale teraz jesteśmy w czwórkę J Trudno, kupujemy wiec miejscówki na kolejny dzień i ruszamy w poszukiwaniu noclegu. Osorno to wyjątkowo mało urodziwa miejscowość, wiec szczęście, że nie utknęliśmy tu na dłużej. A o tym jak niewiele do tego brakowało przekonujemy sie kolejnego dnia, gdy nasz autobus utknął na granicy i opóźnia się w nieskończoność. Kilka godzin później przemoczone pupy od mokrych foteli autokaru, przypominają nam, że jedziemy do Argentyny.

Foto villa

Pisaliśmy już, że Argentyna nie zrobiła na nas ostatnio najlepszego wrażenia? Tym razem zaczęło się od cieknącego autokaru. Szczyt sezonu w Argentynie wciąż trwa, a Argentyńczycy zupełnie jak Chińczycy ubóstwiają swój kraj. Zaraz po przyjeździe do Villa la Angostura okazuje się więc, że wszystkie hostele są zabukowane, w prywatnych kwaterach brak wolnych łóżek, a kolejka do informacji turystycznej zapowiada godzinę czekania. Nie mamy wyjścia, bierzemy co dają, czyli poddasze w prywatnym domu jakiegoś spotkanego Argentyńczyka. Jak na złość taksówkarz odmawia zabrania 4 osób, więc po godzinie drałowania w deszczu z ciężkim plecakiem pukamy do drzwi. W środku pustka. Wezwany przez sąsiada właściciel przyjeżdża po pół godzinie wyraźnie wkurzony. Jak się okazuje pod naszą nieobecność, widząc nasze niezdecydowanie, zdążył już załatwić sobie kolejnych lokatorów. I to ilu? Dzielimy malutki domek z 8 osobami. O poddaszu na wyłączność możemy zapomnieć. Na szczęście ułagodzony właściciel przestaje buchać złością, po chwili z szerokim uśmiechem zaczyna nam nawet opowiadać historię swojego życia.

Foto skok

A okolice Villa la Angostura? Wejście do parku narodowego Los Arrayanes okazuje się nieziemsko drogie: 50 pesos dla obcokrajowców wobec 10-20 pesos dla Argentyńczyków. O nie, nie damy tak z siebie zedrzeć. Zadowalamy się więc widokiem jeziora Nahuel Huapi z pobliskich punktów widokowych. Z nieba siączy deszcz, na pocieszenie więc zaopatrujemy się w cały asortyment kakaowych pyszności. Villa la Angostura słynie z wyrobów czekoladowych. Witryny sklepowe kuszą słodkościami, a w co poniektórych można podejrzeć cukierników, przygotowujących pyszności J

Z pełnymi brzuchami ruszamy więc do Bariloche. Nauczeni doświadczeniem zabukowaliśmy wcześniej nocleg. Tym razem nasze powitanie jest więc nieco bardziej przyjazne. Bariloche to piękna górska miejscowość po drugiej stronie jeziora Nahuel Huapi. Niczym Pucón słynie z licznych pobudzających adrenalinę atrakcji. Aż trudno się zdecydować. W końcu postanawiamy adrenalinę dostarczyć sobie sami. Na rowerach przemierzymy tzw. Circuito Chico, malowniczą 25-kilometrową trasę zataczającą pętlę wzdłuż półwyspu Llao-Llao. Nie obejdzie się oczywiście bez licznych odbić na punkty widokowe, leniwych przystanków na plaży na lunch, a także pysznego obiadu w położonym na trasie browarze. Ważone lokalnie piwo pyszne, tylko jak tu po nim wdrapać się z powrotem na rower? Stan i Tomek wydają się nim nie wzruszeni, więc i mnie udziela się adrenalina towarzysząca ostatniemu odcinkowi trasy. Tak bardzo, że niemal przegapiam metę i z wyraźną chęcią zaczynam pętelkę od nowa. Nie wiem, czy to już kwestia wprawy, czy motywujących współcyklistów, ale nie odczuwam zmęczenia.

Foto pailina

Zmęczenie pojawi się za to dopiero kolejnego dnia, gdy z samego rana zwlekamy się z łóżka z misją szybkiego pakowania plecaków. Ruszamy w góry. Pierwszy patagoński trekking przed nami! Trasa prowadzi przez Refugios Grey i Jacob i kończy się po drugiej stronie gór, jakieś 5 kilometrów od drogi, która zabierze nas z powrotem do miasta. Według podanych czasów czeka nas co najmniej 6-9 godzin wędrówki dziennie. Na szczęście okazuje się, że Argentyna to nie Nowa Zelandia i czasy uda nam się znacznie skrócić.

Pierwszy odcinek trasy prowadzi wzdłuż jeziora Gutierrez. W oddali rozciąga się Bariloche, biało-szarawe gałęzie martwych drzew kontrastują z błękitem jeziora. Pięknie! A to dopiero sam początek.

Foto drzewa

Przez kolejne 3 dni spędzimy 2 noce pod rozgwieżdżonym patagońskim niebem, na brzegu lagun Tonchek i Jakob, przemierzymy kilkadziesiąt kilometrów, wdrapując się po żółtawych głazach, czołgając się po pionowych granitowych ściankach lub z dziecięcą frajdą ześlizgując się kilkaset metrów na sam dół doliny w wulkanicznym pyle. Kilkakrotnie przekroczymy wartką rzekę, o własnych siłach, bądź wspierając się na rozwieszonych linach, korzystając z okazji, by uzupełnić zapasy pitnej wody. Ale przede wszystkim będą to 3 dni obcowania z pięknem przyrody Cerro Catedral i doliny Casa de Piedra, a także mniejszych lagun Los Tempanos i Schmoll, 3 dni kontemplowania wszystkich odcieni błękitu napotkanych lagun i bezchmurnego nieba, a także nieskazitelnej bieli dryfujących gdzieniegdzie kawałków lodu.

foto

Jako, że pierwszego dnia głównie się wspinaliśmy, drugi dzień spędziliśmy w przepięknej wysokogórskiej scenerii, trzeciego

Po przeciwnej stronie granicy do Pucón leży górska miejscowość Bariloche – argentyńskie Zakopane pulsujące życiem przez okrągły rok. Teraz jest akurat szczyt letniego sezonu trekkingowego, więc postanawiamy spróbować swoich sił po argentyńskiej stronie Andów. Najpierw zatrzymamy się jednak w Villa La Angostura – mniejszym górskim miasteczku na trasie do Bariloche. Choć to dosłownie rzut beretem dotrzeć z Pucón do Bariloche wcale nie jest łatwo. W Osorno, gdzie mieliśmy sie przesiąść, pani proponuje nam 2 ostatnie tego dnia bilety, ale teraz jesteśmy w czwórkę J Trudno, kupujemy wiec miejscówki na kolejny dzień i ruszamy w poszukiwaniu noclegu. Osorno to wyjątkowo mało urodziwa miejscowość, wiec szczęście, że nie utknęliśmy tu na dłużej. A o tym jak niewiele do tego brakowało przekonujemy sie kolejnego dnia, gdy nasz autobus utknął na granicy i opóźnia się w nieskończoność. Kilka godzin później przemoczone pupy od mokrych foteli autokaru, przypominają nam, że jedziemy do Argentyny.

Foto villa

Pisaliśmy już, że Argentyna nie zrobiła na nas ostatnio najlepszego wrażenia? Tym razem zaczęło się od cieknącego autokaru. Szczyt sezonu w Argentynie wciąż trwa, a Argentyńczycy zupełnie jak Chińczycy ubóstwiają swój kraj. Zaraz po przyjeździe do Villa la Angostura okazuje się więc, że wszystkie hostele są zabukowane, w prywatnych kwaterach brak wolnych łóżek, a kolejka do informacji turystycznej zapowiada godzinę czekania. Nie mamy wyjścia, bierzemy co dają, czyli poddasze w prywatnym domu jakiegoś spotkanego Argentyńczyka. Jak na złość taksówkarz odmawia zabrania 4 osób, więc po godzinie drałowania w deszczu z ciężkim plecakiem pukamy do drzwi. W środku pustka. Wezwany przez sąsiada właściciel przyjeżdża po pół godzinie wyraźnie wkurzony. Jak się okazuje pod naszą nieobecność, widząc nasze niezdecydowanie, zdążył już załatwić sobie kolejnych lokatorów. I to ilu? Dzielimy malutki domek z 8 osobami. O poddaszu na wyłączność możemy zapomnieć. Na szczęście ułagodzony właściciel przestaje buchać złością, po chwili z szerokim uśmiechem zaczyna nam nawet opowiadać historię swojego życia.

Foto skok

A okolice Villa la Angostura? Wejście do parku narodowego Los Arrayanes okazuje się nieziemsko drogie: 50 pesos dla obcokrajowców wobec 10-20 pesos dla Argentyńczyków. O nie, nie damy tak z siebie zedrzeć. Zadowalamy się więc widokiem jeziora Nahuel Huapi z pobliskich punktów widokowych. Z nieba siączy deszcz, na pocieszenie więc zaopatrujemy się w cały asortyment kakaowych pyszności. Villa la Angostura słynie z wyrobów czekoladowych. Witryny sklepowe kuszą słodkościami, a w co poniektórych można podejrzeć cukierników, przygotowujących pyszności J

Z pełnymi brzuchami ruszamy więc do Bariloche. Nauczeni doświadczeniem zabukowaliśmy wcześniej nocleg. Tym razem nasze powitanie jest więc nieco bardziej przyjazne. Bariloche to piękna górska miejscowość po drugiej stronie jeziora Nahuel Huapi. Niczym Pucón słynie z licznych pobudzających adrenalinę atrakcji. Aż trudno się zdecydować. W końcu postanawiamy adrenalinę dostarczyć sobie sami. Na rowerach przemierzymy tzw. Circuito Chico, malowniczą 25-kilometrową trasę zataczającą pętlę wzdłuż półwyspu Llao-Llao. Nie obejdzie się oczywiście bez licznych odbić na punkty widokowe, leniwych przystanków na plaży na lunch, a także pysznego obiadu w położonym na trasie browarze. Ważone lokalnie piwo pyszne, tylko jak tu po nim wdrapać się z powrotem na rower? Stan i Tomek wydają się nim nie wzruszeni, więc i mnie udziela się adrenalina towarzysząca ostatniemu odcinkowi trasy. Tak bardzo, że niemal przegapiam metę i z wyraźną chęcią zaczynam pętelkę od nowa. Nie wiem, czy to już kwestia wprawy, czy motywujących współcyklistów, ale nie odczuwam zmęczenia.

Foto pailina

Zmęczenie pojawi się za to dopiero kolejnego dnia, gdy z samego rana zwlekamy się z łóżka z misją szybkiego pakowania plecaków. Ruszamy w góry. Pierwszy patagoński trekking przed nami! Trasa prowadzi przez Refugios Grey i Jacob i kończy się po drugiej stronie gór, jakieś 5 kilometrów od drogi, która zabierze nas z powrotem do miasta. Według podanych czasów czeka nas co najmniej 6-9 godzin wędrówki dziennie. Na szczęście okazuje się, że Argentyna to nie Nowa Zelandia i czasy uda nam się znacznie skrócić.

Pierwszy odcinek trasy prowadzi wzdłuż jeziora Gutierrez. W oddali rozciąga się Bariloche, biało-szarawe gałęzie martwych drzew kontrastują z błękitem jeziora. Pięknie! A to dopiero sam początek.

Foto drzewa

Przez kolejne 3 dni spędzimy 2 noce pod rozgwieżdżonym patagońskim niebem, na brzegu lagun Tonchek i Jakob, przemierzymy kilkadziesiąt kilometrów, wdrapując się po żółtawych głazach, czołgając się po pionowych granitowych ściankach lub z dziecięcą frajdą ześlizgując się kilkaset metrów na sam dół doliny w wulkanicznym pyle. Kilkakrotnie przekroczymy wartką rzekę, o własnych siłach, bądź wspierając się na rozwieszonych linach, korzystając z okazji, by uzupełnić zapasy pitnej wody. Ale przede wszystkim będą to 3 dni obcowania z pięknem przyrody Cerro Catedral i doliny Casa de Piedra, a także mniejszych lagun Los Tempanos i Schmoll, 3 dni kontemplowania wszystkich odcieni błękitu napotkanych lagun i bezchmurnego nieba, a także nieskazitelnej bieli dryfujących gdzieniegdzie kawałków lodu.

foto

Jako, że pierwszego dnia głównie się wspinaliśmy, drugi dzień spędziliśmy w przepięknej wysokogórskiej scenerii, trzeciego dnia trzeba było zacząć schodzić. I to ten odcinek dał nam najbardziej w kość. Biorąc po uwagę wrodzoną niechęć Tomka do ciągnących się w nieskończoność dolin i moje pogarszające się z każdą minutą samopoczucie, ostatnie 21 kilometrów zdawało się nie mieć końca. Na szczęście na ostatnim odcinku 4 kilometrów zlitowała się nad nami wojskowa ciężarówka, która podrzuciła nas do drogi, skąd autobusem wróciliśmy już do Bariloche. I choć ten ostatni dzień na szlaku odchorowałam bólami mięśni i wysoką gorączką, było warto! 3 dni z dala od cywilizacji dały nam przedsmak piękna Patagonii. Złapaliśmy bakcyla, w patagońskich górach spędzimy jeszcze niejedną noc!

Foto pailina strum

dnia trzeba było zacząć schodzić. I to ten odcinek dał nam najbardziej w kość. Biorąc po uwagę wrodzoną niechęć Tomka do ciągnących się w nieskończoność dolin i moje pogarszające się z każdą minutą samopoczucie, ostatnie 21 kilometrów zdawało się nie mieć końca. Na szczęście na ostatnim odcinku 4 kilometrów zlitowała się nad nami wojskowa ciężarówka, która podrzuciła nas do drogi, skąd autobusem wróciliśmy już do Bariloche. I choć ten ostatni dzień na szlaku odchorowałam bólami mięśni i wysoką gorączką, było warto! 3 dni z dala od cywilizacji dały nam przedsmak piękna Patagonii. Złapaliśmy bakcyla, w patagońskich górach spędzimy jeszcze niejedną noc!

Foto pailina strum

Cóż… Co tu dużo pisać… wstyd i tyle. U Was wiosna a my na henhen dopiero świętujemy sylwestra. W Nowej Zelandii tłumaczyliśmy się szalonym tempem i godzinami spędzonymi za kółkiem naszego kampera, w Ameryce Południowej miało być inaczej, no i masz babo placek… ;) Trzeba przyznać ze spuszczoną głową, że nie jesteśmy chyba najbardziej systematycznymi blogerami świata – taka już widać nasza natura. Nie będę zatem usprawiedliwiał naszego nieprzyzwoitego i wręcz niedopuszczalnego zacofania (a wierzcie mi – miałbym parę argumentów) i przejdę do rzeczy.

Po ucieczce z Boliwii trafiliśmy do Salty. Duża miejscowość na północy Argentyny – jak dla nas nic specjalnego, ale ostatnimi czasy stała się dość popularna wśród turystów. Po przeprawie przez boliwijskie bezdroża potrzebowaliśmy trochę odpoczynku, dodatkowo był już koniec grudnia, więc to tu postanowiliśmy powitać nowy rok. Cóż… Musimy przyznać, że nie byłą to najhuczniejsza impreza w naszym życiu, ale doświadczenie bezcenne – niecodziennie witamy nowy rok w latynosko-europejskim towarzystwie, przy 25°C za oknem i najlepszym barbecue na świecie.

W Salcie poza sylwestrem nie działo się nic nadzwyczajnego – sporo czasu poświęciliśmy na pisanie bloga (to tam powstał między innymi wpis o lodowcach w Nowej Zelandii – kiedy to było ;)

Aaaa… No może był jeszcze jeden wyjątek. Okazało się, że 30km od Salty, 4 stycznia przejeżdżać będzie ekipa rajdu Dakar! Jak wszyscy pewnie wiecie po 2008 roku, gdy Dakar odwołano ze względu na zagrożenie terrorystyczne, organizatorzy postanowili przenieść największy rajd terenowy świata do Ameryki Południowej. Z tego co wiemy kierowcy nie są do końca z tej decyzji zadowoleni, ale szeroko pojęty biznes stracił w Afryce zbyt dużo pieniędzy i nie chciał ponownie podejmować ryzyka.

No to jesteśmy! Etap nie jest pustynny, zawodnicy ścigają się na „cywilizowanej” szutrowej drodze. Może nie jest to prawdziwe Dakarowe przeżycie, ale zawsze coś. Tłumy Argentyńczyków czekają na czołówkę rajdu – nikt do końca nie wie kiedy pojawią się pierwsi zawodnicy. Piwo, prowizoryczne barbecue, leżaczki – piknikowa sielanka. Czekamy… każdy szuka dobrego punktu obserwacyjnego, namioty rozstawione wzdłuż drogi sprawiają wrażenie jakby najlepsze miejsca były zagospodarowane przez zagorzałych kibiców już od kilku dni. Czekamy.

Czekamy… Ponad 30°C daje popalić..

Czekamy…

Gorąco jak w piekle, ale wszyscy czekamy…

Czekamy…

Płyniemy i padamy z nóg, ale ciągle czekamy…

Rajd Dakar jak na razie nie wydaje się najbardziej fascynującym widowiskiem świata, ale dalej czekamy…

Ciągle czekamy…

Tumany kurzu na horyzoncie!! Jeeeeest! Jedzie!!!!

Chmura kurzu coraz bliżej!

Jedzie! Motor! Wrrrrrrrrrrrrrrrr… Aplauz! Krzyki radości! Entuzjazm! Chmura kurzu na nas… Przejechał…

Entuzjazm opada.. Znowu czekamy…

Czekamy…

Czekamy…

Kolejna chmura kurzu!!!

Jest jedzie! Drugi motor! Aplauz i entuzjazm! Wrrrrrrrrrr! Przejechał… Kurz na nas…

Czekamy…

No i tak to mniej więcej wyglądało :) Największy entuzjazm wzbudzały oczywiście samochody. Po kilku razach byliśmy już specjalistami i wiedzieliśmy co jedzie: mała chmura kurzu – motor, średnia chmura kurzu – quad, wielka chmura kurzu – samochód. Auta były też najszybsze więc wrrrrrrr było najkrótsze ;)

No ale widzieliśmy Hołka! Znaczy Hołka oczywiście nie widzieliśmy, bo przemkną za szybko i do tego przyciemnił sobie szyby, ale widzieliśmy jego wypasione BMW. Nie chcemy się chwalić, ale podejrzewamy, ze to dzięki naszemu znakomitemu dopingowi Krzysztof Hołowczyc zajął na tym etapie znakomite 4 miejsce.

Hołek w akcji!

Nie zabrakło też motocyklistów: Czachora i Dąbrowskiego. Polskiego quada z Łukaszem Łaskawcem na pokładzie niestety nie widzieliśmy. Rafał Sonik, który W 2009 rokuj był trzeci, miał wypadek pierwszego dnia i żeby go zobaczyć musielibyśmy pojechać do szpitala. Ale Łukasz spisał się wyśmienicie i w końcowej kwalifikacji rajdu zajął 3 miejsce! Tu pewnie też mieliśmy swój udział.

Po 5-6 godzinach na Dakarze zgodnie uznaliśmy, że do klubu kibica się nie zapisujemy. W decyzji utwierdziła nas informacja, że na starcie rajdu stanęło 170 motocykli, 30 quadów i 140 samochodów – dla nas około 30 wrrrrrrrr które widzieliśmy było wystarczające.

Byliśmy na polnej drodze mniej więcej 30km od Salty, więc jedynym sposobem na powrót był autostop (przyjechaliśmy taxi). Po chwili pędziliśmy już na pace pick-upa do miasta. Przyjechaliśmy w samą porę. Ulicami przejeżdżały właśnie ciężarówki – największe pojazdy w rajdzie. Nie był to wyścig, tylko przejazd do parku maszyn gdzieś w okolicach Salty. Po zobaczeniu kilku z 67 ciężarówek uznaliśmy, że nic specjalnego i zaskakującego się już nie wydarzy i z poczuciem pełnego spełnienia Dakarowego  udaliśmy się na stację autobusową kupić bilety na kolejny etap naszej podróży – jedziemy do El Cafayate!

No i przyjechaliśmy. Co jako pierwsze podróżnik powinien zrobić po przybyciu do nowego miejsca? Znaleźć miejsce do spania. Z nami bywa to różnie – czasem rezerwujemy coś z 1-2 dniowym wyprzedzeniem, czasem nie. Generalnie zależy to od trzech czynników – wielkość miasteczka, popularności wśród turystów i godziny o której przyjeżdżamy. Przykładowo w dużym mieście do którego przyjeżdżamy o północy, zawsze staramy się mieć coś zarezerwowanego. Ale Cafayate nie było duże, a dotarliśmy do niego wczesnym popołudniem – musieliśmy coś znaleźć na miejscu.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Podczas naszej kilkumiesięcznej już podróży, nie zdarzyło nam się tak długo błądzić  w poszukiwaniu łóżka i dachu nad głową! Argentyńczycy mają właśnie wakacje i na nasze nieszczęście spora część narodu zdecydowała się spędzić urlop w tej okolicy. Szczyt lokalnego sezonu odczuliśmy też w abstrakcyjnie wygórowanych cenach biletów autobusowych. W Argentynie cena biletów jest całkowicie uzależniona od popytu – zmienia się z dnia na dzień, a jej górna granica nie istnieje.

A okolica niczego sobie. Cała prowincja ze stolicą w Salcie słynie z przepięknych, bajkowych krajobrazów. Małą cząstkę tego cuda mieliśmy okazję zobaczyć podczas wycieczki „zorganizowanej”. Kolorowe doliny Quebrada de las Conchas i Quebrada de Cafayate, cudaczne formacje skalne i wąwozy takie jak Diabelskie Gardło i Amfiteatr z niesamowitą akustyką. Ale to znowu krajobrazy, krajobrazy i krajobrazy, więc lepiej na nie popatrzeć w galerii niż poczytać w poście :)

Zapraszamy na krótki film z wytwórni henhen :)

Rajd Dakar

El Cafayate