Browsing Posts in Australia

Nadszedł czas na powrót w tropiki. Północ Australii, w tym także północ stanu Queensland znajduje się w już strefie klimatu równikowego. Tam nie rozdziela się już 4 pór roku, jak na południu Australii, a raczej porę suchą i deszczową. No i monsun miał właśnie nawiedzić północny Queensland, gdy my wyruszyliśmy  w jego kierunku.  Z opowieści napotkanych wcześniej osób podróżujących z północy jawiły  nam się zalane drogi północy, samochody, które utykały w wiosce na 2 dni ze względu na ulewne deszcze i nieprzejezdne drogi. Do tego zaciągnięty chmurami horyzont i strugi deszczu nie pozwalające nawet wysunąć z kieszeni aparatu.

W drodze do wodospadu Jourama

Tak więc przygotowani na najgorsze i uzbrojeni w niewielkie oczekiwania wyruszyliśmy na północ. Przez 2 dni w tej podróży towarzyszył nam Johannes, Niemiec spotkany w trakcie rejsu na Whitsunday Islands. Mimo pokonywanych stopniowo kilometrów niebo nie zasnuwało się jednak chmurami, a odwiedzone po drodze wodospady Jourama i Wallama Falls przywitały nas piękną pogodą. Słońce tak bardzo dawało się nawet we znaki, że nad wodospadem Jourama skorzystaliśmy z orzeźwiającej kąpieli w jednym z wielu naturalnych basenów. Szybki nurt kaskadowego strumienia nie pozwala wodzie za bardzo się ogrzać, więc wystarczyło szybkie zanurzenie się i już byliśmy świeży, rześcy i mieliśmy dość. Zwłaszcza, że takie nadwodne zbiorniki obfitują w wyjątkowo uciążliwe duże muchy, które podobnie do komarów żywią się krwią. Na szczęście mają jedną zaletę, są ślamazarne i zazwyczaj zanim ugryzą, zdążysz je  poczuć i szybko się ich pozbyć. Wallama Falls to najwyższy wodospad Australii. Na nas chyba jednak większe wrażenie robią rozległe, malowniczo położone, choć wcale nie wysokie kaskady. Choć malowniczego położenia nie można akurat Wallamie odmówić. Góruje sobie nad rozległą doliną porośniętą lasem tropikalnym.

Podobnej dżungli mogliśmy się z bliska przyjrzeć następnego dnia w trakcie spaceru po zawieszonych nad drzewami platformach. Ten Canopy Walk wybudowano niedawno, ponoć wzdłuż trasy cyklonu Larry, który przeszedł tędy w marcu 2008 roku, zostawiając po sobie wąski korytarz powalonych drzew, w sam raz na wybudowanie turystycznej atrakcji!

Canopy Walk

Ale skoro mowa już o cyklonach inną bardzo poważną ofiarą Larrego był odwiedzony przez nas Paronella Park – malownicza posesja, wybudowana w latach 30-tych XX wieku. Jose Paronella był ubogim barcelończykiem, którego babcia od najmłodszych lat karmiła opowieściami o tajemniczych zamkach. Gdy wyemigrował do Australii w poszukiwaniu ulic brukowanych złotem, znalazł raczej ciężką pracę na plantacji trzciny cukrowej. Jednak dzięki zaparciu i kilku spekulacjom już wkrótce mógł sobie pozwolić na kupno własnej ziemi i sprowadzenie do Australii narzeczonej. Trzeba przyznać, że determinacji mu nie brakowało, bo przez kolejnych 20 lat gołymi rękoma wybudował swój niewielki dom, mini hydroelektrownię (pierwszą w Australii), kino, salę balową, korty tenisowe, restaurację i kafejkę, a wszystko wyglądem przypominające hiszpańskie zamki. Budował sam, a w utrzymaniu pomagały mu tylko żona, a potem dwójka dzieci, więc to takie niepozorne zameczki. Jednak w Australii, gdzie o inne zamczyska trudno, robił wrażenie.

Paronella Park

Najciekawsza jest jednak nie sama,  w efekcie dość tragiczna, historia rodziny Paronella, a raczej historia samego miejsca. Porzucone i zupełnie zaniedbane zameczki w 1994 roku odnaleźli państwo Evans, którzy wraz z 3-jką dzieci byli właśnie w trakcie rocznej campervanowej podróży dookoła Australii. Zakochali się w tym miejscu, odkupili od zupełnie niezainteresowanego właściciela i powoli rozpoczęli prace renowacyjne, które dziś pozwalają turystom cieszyć się tym naprawdę urokliwym miejscem. Evansowie to prawdziwi pasjonaci, o czym mogliśmy się osobiście przekonać. Pan Evans nie tylko przywitał nas na wejściu do ogrodów, ale też nas zaczepił zaraz po wyjściu z zamku, dopytując się, jak nam się podobało, przywołując historię miejsca i miłość, którą z żoną zapałali do posiadłości, jak tylko ją ujrzeli. Po miłej pogawędce odjechaliśmy, w ręku ściskając fragment zamku: mały kawałeczek jego ściany, który podarował nam Mark Evans, aby „nasze marzenia spełniły się jak marzenie Paronelli”. Super jest spotykać na swojej drodze prawdziwych pasjonatów :)

No ale nasze odwiedziny północy nie były by kompletne, gdybyśmy nie spotkali ikony północnej Australii – krokodyla. Najlepszym do tego miejscem jest Daintree River wpływająca do oceanu nieco na północ od Cairns. Na jeden z wielu dostępnych tam rejsów rzeką najlepiej wybrać się w trakcie odpływu (ze względu na bliskość oceanu to pływowa rzeka) i nam tak właśnie się udało. Dzięki temu mogliśmy nie tylko podziwiać dwa opasłe krokodyle: potężnego samca i nieco mniejszą samicę, ale też małe krokodylki, zaledwie półroczne. Gady te żyją przeciętnie 70 lat (choć najstarszy krokodyl w jednym z australijskich zoo ma ponoć 130 lat), a dojrzałość płciową osiągają około 13-15 roku życia. Ich wzrost, rozwój płciowy przebiegają więc podobnie do rozwoju człowieka, tak więc półroczny maluszek wyglądem przypominał raczej jaszczurkę niż groźnego drapieżnika. Poza tym jako że krokodyle to z natury zwierzęta energooszczędne, z wody wynurzają się jedynie, gdy muszą znacznie podwyższyć temperaturę ciała. Dlatego też ‘nasze’ krokodyle niewzruszone leżały sobie nieruchomo przy brzegu , zupełnie nie przejmując się obecnością łódki. Tak nieruchomo, że aż zaczęliśmy żartować, że równie dobrze mogliby umieścić w wodzie 2 plastikowe atrapy, a większość turystów byłaby równie usatysfakcjonowana :)

Prawdziwy czy tylko atrapa?

Ostatniego dnia naszego pobytu w Australii udało nam się jeszcze rano odwiedzić tropikalny las Mossman Gorge. Spacer wśród drzew gigantów dawał jedynie przedsmak tego, co można spotkać dalej na północ od Cairns, gdzie nie ma już asfaltowych dróg, liczbę małych mieścinek można policzyć na palcach jednej ręki, a głównym rezydentem jest właśnie las tropikalny.

Na spacerze w Mossman Gorge

No ale my na dalszą wyprawę w głąb dżungli nie mieliśmy już czasu. I tak po pokonaniu 4048 kilometrów i doskonałej współpracy z naszym autem(no może z jednym niewielkim wyjątkiem, gdy padł nam akumulator), musieliśmy się z nim pożegnać. Po tylu noclegach na pokładzie naszego bądź co bądź ciasnego statku kosmicznego z nieukrywaną przyjemnością zaszyliśmy się w komfortowym hostelu. Delektowaliśmy się chwilowymi wygodami, wiedząc, że już niedługo wrócimy do noclegów na łonie natury wśród zielonych pagórków Nowej Zelandii.

PS. Północ Australii była jeszcze unikatowa pod innym względem. Dopiero tam zaczęliśmy zauważać aborygenów, pracujących w sklepach, przechadzających się ulicami, niestety też jak w Cairns przesiadujących niczym bezdomni na każdym krawężniku. Północ jest zdecydowanie mniej zaludniona, wygląda więc na to, że aborygeni uchowali się jedynie w miejscach, które Europejczycy uznali za niegodne swego zainteresowania.



Kolejnym etapem naszej podróży był trzydniowy rejs na Whitsunday Islands. Do tej pory kiedy nastawialiśmy się na chociaż minimalnie żeglarską przygodę, spotykało nas rozczarowanie. W Indonezji łódka okazała się totalnym nieporozumieniem, a na Fiji ponoć był za słaby wiatr i na żaglach nie wyrobilibyśmy się z harmonogramem. Tym razem miało być inaczej. I było!

Eureka II

Eureka II to nowoczesny wyścigowy jacht (tzw. Sydney 60 – długość 60 stóp, około 18,2 metra), który w swojej karierze startował w wielu prestiżowych regatach. Prawdopodobnie współcześnie łódka nie miałaby szans z najnowocześniejszymi jachtami w swojej klasie, ale dla nas była szczytem żeglarskich marzeń. Wszystko było na niej 10 razy większe niż na łódkach, na których miałem do tej pory okazję pływać. Żeglarz ze mnie taki sam jak i biker ;) , ale kilka razy na mazurach i raz na Bałtyku się było – Duck, Mar, Betel, Toh2, panowie pamiętacie jeszcze te czasy? :)

Poza żeglarską przygodą rejs miał jeszcze jeden cel: zobaczyć piękne wyspy Whitsunday. A zwłaszcza jedną z najpiękniejszych plaży – Whitehaven Beach. Trzeba przyznać, że jest to miejsce nie z tego świta. Kolor wody i piasku jest nie do opisania – o pięknych krajobrazach nie ma co pisać, trzeba to zobaczyć na własne oczy.

Whitehaven beach

W trakcie rejsu mogliśmy też poobserwować podwodny świat. Każdego dnia mieliśmy krótką przerwę na snorkelingowanie. Co ciekawe, w tych okolicach jest zakaz wchodzenia do wody bez specjalnego kombinezonu zakrywającego całe ciało. Wszystko przez ryzyko poparzenia przez meduzy – są malutkie, ale spotkanie z nimi może być bardzo bolesne. No więc pokornie przed każdym kontaktem z wodą ubieraliśmy nasze gustowne gumowe wdzianka. W jednym z miejsc oprócz snorkelingowania zrobiłem też nurka. Mimo, że nie schodziliśmy głębiej niż 13 metrów, nurkowanie było jednym z najciekawszych w mojej krótkiej karierze. Dużo zakamarków, wąskich tuneli i szczelin, przez które musieliśmy przepływać, dbając o to, by nie zahaczyć niczym o rafę. Świetna sprawa – manewrowanie w ciasnych rafach, skałach lub  wrakach, precyzyjnie regulując oddechem pływalność, to chyba to co najbardziej kręci mnie w nurkowaniu.

Na łódce trafiło nam się też doborowe towarzystwo: dwoje Irlandczyków, przesympatyczny Niemiec Johannes, z którym spędziliśmy jeszcze kilka dni po rejsie i obywatelka Jersey (ha, zna ktoś takie państwo?!), Sarnia. Dwoje ostatnich jest właśnie w trakcie podróży ‘niemal’ dookoła świata. Sarnia podróżuje już nawet od 2 lat, tylko w nieco mniej typowy sposób. Co jakiś czas wraca na wyspy odwiedzić rodzinę i przyjaciół i dopilnować swoich interesów- m.in. domu, z wynajmu którego finansuje podróż. Niektórzy to mają szczęście, co? Wystarczy niewielka nieruchomość gdzieś w okolicach Wielkiej Brytanii i można całe życie nic tylko podróżować :)

Sypialnia z widokiem na morze...

No ale wracając do równie ciekawej rzeczywistości, ostatniego dnia 3-dniowego rejsu, w drodze powrotnej mieliśmy małe regaty z konkurencyjną łódką. Była nieco większa i teoretycznie szybsza na prostych kursach. Naszym atutem były  jednak szybkie zwroty. Do portu płynęliśmy jednym halsem, mimo to przez całą drogę utrzymywaliśmy prowadzenie. Wystarczyło jednak, że na samej końcówce na chwilę straciliśmy wiatr, a rywale odrobili stratę i pokonali nas o jedną długość łodzi. Ehhh… Następnym razem się zrewanżujemy!

PS od Pauliny: Dla mnie ten rejs to w zasadzie pierwsze żeglarskie doświadczenie i kurcze spodobało mi się to dyndanie nogami i balansowanie na mocno przechylonej łódce.  Jeszcze fajniejsze okazało się szybkie stawianie żagla i małe wyścigi, kto pierwszy po drugiej stronie łódki w trakcie zwrotów. Może by te weekendowe motory skierować tak w stronę Zegrza albo Mazur?

Jedziemy dalej na północ. Kolejny przystanek to miasteczko o wdzięcznej nazwie Town of 1770. W tym właśnie roku kapitan James Cook zakotwiczył swój okręt Endeavour w zatoce, nad którą położone jest miasteczko. Miejsce bardzo urokliwe – sporo czasu spędziliśmy eksplorując okoliczne skaliste wybrzeże.

W 1770 wcieliliśmy się na kilka godzin w rolę prawdziwych chopperowyk bikerów. Jedna z atrakcji turystycznych miasteczka – skutery przerobione na choppery, do tego skórzana kurtka, sztuczne tatuaże i w drogę! Pomimo groźniejszego wyglądu skuterki są ciągle skuterkami, więc każdy może spróbować swoich sił – mała moc i automatyczna skrzynia biegów – nie potrzebne żadne prawo jazdy. Jako że Paulina nie ma jednak dużego doświadczenia z jednośladami postanowiliśmy dosiąść jednego choppera we dwójkę. Dzięki temu, że mam prawko na motor i jestem super doświadczonym bikerem ;) , mogliśmy dostać nieco silniejszą maszynę z manualną skrzynią biegów. Zabawa była przednia!

Easy riders...

Kilka godzin na dwóch kółkach i Paulina ze sceptycznie nastawionej do motocykli osoby zmieniła się w prawdziwą harlejówę ;) Tym sposobem zakup motoru po powrocie do Polski przestał być tematem tabu. Ola, kupuj motor i ćwicz zanim wrócimy (kurs już chyba masz, został tylko egzamin). Reszta to samo. Weekendowe wypady za miasto na motorach, to jest to czego zapracowane mieszczuchy jak Wy potrzebują! ;)

Królowa szos...

Fraser Island jest największą  piaszczystą wyspą świata. Położona jest wzdłuż południowego wybrzeże Queensland. Ma 120 kilometrów długości i 24 kilometry szerokości. Przez 750 000 lat piasek przenoszony przez prąd morski z południa osadzał się na skale wulkanicznej, która stała się bazą dla największej piaskownicy świata. Szacuje się, że ponad poziomem morza znajduje się około 113 km3 piachu.  W 1992 roku wyspę  wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Wcześniejsza nazwa wyspy ‘K’gari’, w języku aborygenów oznacza raj. Zgodnie z legendą aborygenów kiedy stworzono ludzi i potrzebowali oni miejsca do życia, jeden z bogów wysłał posłańca Yendingie wraz z boginią K’gari z zadaniem stworzenia lądów, gór, mórz i rzek. Bogini tak bardzo zakochała się w przepięknej ziemi, że nie chciała jej opuszczać. Yendingie zamienił ją w niebiańską wyspę – Fraser Island.

Współczesna nazwa wyspy pochodzi od Elizy Fraser. W 1836 roku statek kapitana Frasera rozbił się podczas podróży przez  Wielką Rafę Koralową. Kapitan wraz z ciężarną żoną i członkami załogi postanowili przedostać się na łodziach ratunkowych do Brisbane. Po drodze Eliza urodziła dziecko, które wkrótce zmarło. Zamiast do Brisbane dotarli do ‘K’gari’. Kapitan i wszyscy członkowie załogi zmarli z wyczerpania, głodu i miejscowych chorób. Przeżyła tylko Eliza, która zamieszkała wśród lokalnej ludności.

Autostrada na Fraser

Na wyspę dotarliśmy promem. Zaraz po zjechaniu na ląd przekonaliśmy się, że wykupienie dwudniowej wycieczki było zdecydowanie lepszym pomysłem niż przyjechanie tu na własną rękę naszym Spaceshipem, co wcześniej rozważaliśmy. Bez napędu na cztery koła ani rusz. Bezpośrednio z promu zjeżdża się na prawdopodobnie najbardziej malowniczą autostradę świata. Szeroka plaża ciągnąca się nieprzerwanie na 120 kilometrach wschodniego wybrzeża wyspy. Plaża jest również pasem startowym i lądowiskiem dla przybywających tu samolotów. Na plaży obowiązuje ograniczenie prędkości do 80km/h (wcześniej było 100, ale po kilku wypadkach nierozważnych turystów zmniejszono dozwoloną prędkość) i panuje jedna zasada – pojazdy muszą udzielić pierwszeństwa lądującym lub startującym samolotom.

Podróż zaczęliśmy w specjalnie dostosowanej ciężarówce z napędem na obie osi.  W sumie było nas 10 osób + przewodnik (Nowozelandczyk, który pełnił jednocześnie rolę kierowcy i kucharza). Jednak już po kilku godzinach szalonej jazdy naszego nieokrzesanego drivera szoferka ciężarówki zaczęła niebezpiecznie podskakiwać i wychylać się do przodu. Po krótkiej diagnozie okazało się, że cała kabina może w każdej chwili odpaść i niestety nie możemy kontynuować jazdy naszym wielkim czterokołowcem. Przez jakiś czas sytuacja była nieco stresująca, ale po tym jak udało nam się dotrzeć do pobliskiej osady, organizatorom udało się znaleźć zastępczy pojazd – stara, wysłużona Toyota Land Cruiser. 11 osób mieściło się w niej na styk. Ale zgodnie z zasadą, że w kupie raźniej, ruszyliśmy bez zająknięcia w dalszą podróż. Na Fraser Island nie ma asfaltowych dróg. Kilkakrotnie wjeżdżaliśmy w głąb wyspy, gdzie drogi były dużo trudniejsze do okiełznania niż plażowa autostrada. Szczęśliwie przewodnik stwierdził, że dany dzień jest dniem pań, więc w przypadku zakopania auta, to płeć piękna wypchnie dżipa z piachu. Jednak nasz driver okazał się mistrzem jazdy terenowej i nasze jedyne interwencje dotyczyły innych zakopanych samochodów, które blokowały nam drogę.

Jezioro Bowarrady

Pierwszego dnia zobaczyliśmy słodkowodne jezioro Bowarrady, masywne, kolorowe formacje z piaskowca oraz wrak statku Maheno. Statek zbudowano w 1905 roku jako luksusowy prom pasażerski. Później służył między innymi jako szpital wodny w czasie Pierwszej Wojny Światowej. W 1935 r. wpadł jednak w silny cyklon i zakończył swój żywot na plaży Fraser Island. W czasie II Wojny Światowej Maheno służył jako cel treningowych bombardowań lotnictwa australijskiego oraz jako poligon dla komandosów trenujących użycie ładunków wybuchowych. To co z niego zostało turyści mogą oglądać dziś na środku autostrady na Fraser. Tego dnia spotkała też nas  miła niespodzianka. Fraser jest dobrym miejscem do obserwacji wielorybów. Tylko, że sezon, w którym te wielkie ssaki odwiedzają tę okolicę niestety już się skończył. Jakimś cudem jednak dwa zagubione walenie zabawiły w okolicy nieco dłużej. Jadąc plażą, podziwialiśmy w odległości około kilometra wyskakujące z wody wielkie cielska Humbaków.

Niestety poza miłymi akcentami spotkały też nas te nieco smutniejsze. Na całym odcinku 120 kilometrowej plaży leżały tysiące martwych ptaków. Przewodnik nie miał pojęcia dlaczego, nigdy wcześniej się z tym nie spotkał. Po kilku godzinach dowiedzieliśmy się, że w okolicy przelatywało około milionowe stado ptaków migrujących na zimę z Rosji do Tasmanii. Pod koniec trasy wpadły w silny sztorm i wiele z nich padło ze zmęczenia, a morze wyrzuciło je na brzeg Fraser Island. Widok był naprawdę przygnębiający. Niektóre z nich jeszcze żyły, ale nie miały nawet siły uciekać przed nadjeżdżającymi samochodami. Ehh.. Szkoda gadać.

Na noc zatrzymaliśmy się w wiosce Dilli. Wieczór nieco się wydłużył i rozweselił, gdy organizatorzy, w zamian za utrudnienia związane ze zmianą samochodu, zafundowali nam kilka sześciopaków piwa i kilka litrów wina.  Piwo + steki + dobre towarzystwo = udany wieczór.

Drugiego dnia poranna pobudka o 6 rano i już po godzinie spacerowaliśmy po rezerwacie lasu tropikalnego wzdłuż malowniczego strumienia. Fraser jest jedynym miejscem na świecie gdzie wysoki las tropikalny rośnie na piasku. Po godzinnym spacerze, szybko wskoczyliśmy do naszego cruisera i przebiliśmy się w głąb lądu nad długo wyczekiwane Jezioro McKenzie. Widok niesamowity: krystalicznie czysta, turkusowa woda, dookoła las i bialuteńki piasek. I właśnie ten nieszczęsny piasek stał się sprawcą sporego  zamieszania. Ponoć drobinki piasku są tak malutkie i o tak idealnie okrągłym kształcie, że stanowią doskonały krem pilingujący. Gdy każdy z nas już się nim w wodzie wysmarował, Paulina, idąc za radą przewodnika, zaczęła sobie polerować nim swój srebrny naszyjnik. Po kilku minutach mozolnej pracy, efekty były widoczne. Problem polega na tym, że po kilku kolejnych minutach nie tylko efekty, ale i naszyjnik przestały być widoczne. Spuszczone na chwilę z oka, zaginęły bezpowrotnie w białym piasku. Po chwili udało się zlokalizować łańcuszek, ale wisiorek, jedyna pamiątka z Fiji, zakopał się na dobre. W poszukiwania zaangażowało się kilka osób z naszej wycieczki, a nawet kilka zupełnie obcych ludzi. Mozolne przeszukiwanie plaży nie przyniosło jednak efektu. Czas się kończył i zaczęliśmy się już zbierać, aż tu nagle… Świetlisty i dumny bohater (czyli ja) ryzykując zdrowie i życie, odnalazł zgubę swej lubej. Wszyscy bili brawo, rzucali kwiaty – piękna scena niczym z „M jak Miłość”. Miłość zawsze zwycięża! ;)

Jezioro McKenzie

Następnie piaszczystą autostradą pojechaliśmy na północ, zobaczyć tzw. Indian Head. Po wdrapaniu się na skalisty klif, mogliśmy podziwiać przepiękną panoramę wschodniej plaży oraz okolicznych wydm. Pod naszymi stopami, w morzu pływały beztrosko żółwie i płaszczki.  W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w Eli Creek – słodkowodny strumień w piaskowym  korycie to idealne miejsce do orzeźwiającej kąpieli.

W między czasie jedna z uczestniczek naszej wycieczki, mocno się rozchorowała. Początkowo podejrzewaliśmy, że to syndrom dnia poprzedniego, ale miejscowy lekarz uznał,  że sprawa jest na tyle poważna, że dziewczynę trzeba jak najszybciej przetransportować helikopterem do szpitala. Nie wiemy co dalej się z nią działo.

Fraser Island słynie również z bardzo nietypowego mieszkańca – dzikiego Dingo. Wyspa jest jednym z nielicznych miejsc, gdzie można spotkać Dingo o czystych genach, „niezanieczyszczonych” pospolitym psim DNA. Jest ich całkiem sporo chociaż jeszcze kilka lat temu przeżywały mały kryzys. W 2001 roku mały chłopiec oddalił się od swoich rodziców i wkrótce potem odnaleziono go martwego ze śladami pogryzienia przez Dingo. W reakcji na ten incydent miejscowe władze zabiły około 120 zwierzaków.  Po tym zdarzeniu wprowadzono zasady zakazujące wszelkiego kontaktu z Dingo,  między innymi za zostawianie niezabezpieczonego jedzenia grożą wysokie mandaty. Obecnie na wyspie żyje około 100 zwierzaków. Kilka z nich buszowało sobie po wiosce, gdzie spaliśmy, kilka innych zupełnie beztrosko spacerowało sobie wśród samochodów po plaży. Największy entuzjazm wśród damskiej części wycieczki wywołały rzecz jasna spotykane szczeniaki :)

Dingo

Mimo, że przewodnik podkreślił, że to pierwsza wycieczka w jego karierze, w której widział tysiące martwych ptaków, zepsuł mu się samochód, a jednego z uczestników ewakuowano z wyspy helikopterem, krajobrazy wyspy Fraser, poznanych tam świetnych ludzi i doskonałą zabawę zapamiętamy na długo.

Wspinając się na północ wzdłuż wschodniego wybrzeża naszym kolejnym przystankiem stało się Byron Bay. Nazwane tak na cześć dziadka słynnego poety, wybitnego nawigatora, jednego z oficerów wyprawy Kapitana Cooka. Niestety jakiś nieopierzony urzędnik omyłkowo założył, że musi chodzić o brytyjskiego poetę i nazwał sporą część ulic w miejscowości na cześć innych bardów. I dziś Byron Bay upamiętnia Keatsa, Shelly’ego, a o samym Lordzie Byronie niestety już zapomniano. Na szczęście o samym miasteczku nie zapomniano i dziś jest turystyczną mekką, ściągającą nie tylko wczasowiczów, ale także hipisów i miłośników zdrowego trybu życia, którzy zadomowili się tu na dobre. A Byron Bay ma sporo do zaoferowania: oprócz świeżego powietrza, przepięknych doskonałych dla surferów plaż i mnóstwa sklepów i knajp z ekologiczną żywnością, ma też najdalej na wschód wysunięty przylądek całej Australii. A wokół przylądka, latarnia morska, potężne skały i przepiękne zatoczki. Nie mylili się ci wszyscy, którzy tak bardzo namawiali na wizytę w tej niewielkiej miejscowości.

Byron Bay

Następnym przystankiem w naszej podróży miało być Goald Coast- tzw. Złote Wybrzeże. Jak się jednak okazało Złote Wybrzeże to nic innego, jak tylko nadmorski pas wieżowców, nocnych klubów i kasyn, wyglądem przypominający nieco Las Vegas. Mało to malowniczy widok, zwłaszcza po tym wszystkim, co już widzieliśmy, więc zamiast wygrzewać się na pobliskich plażach cały dzień spędziliśmy w parku rozrywki Dreamland, połączonym z Parkiem Wodnym WhiteWater World. Słońce świeciło dość mocno, jednak jak się przekonaliśmy dygocząc w kolejkach do zjeżdżalni, na wodne atrakcje było jeszcze ciut za zimno. Więc większość dnia spędziliśmy krzycząc w niebogłosy, na takich atrakcjach jak Tower of Terror. Swoją drogą, świetnie skonstruowana kolejka: duże przeciążenia, a przy tym zero dyskomfortu, czysta adrenalinowa przyjemność.

Po atrakcjach parku rozrywki nadszedł czas na odwiedziny w Brisbane, pierwszym i ostatnim dużym mieście na trasie do Cairns. Swoją drogą mieście bardzo przyjaznym, co mogliśmy dostrzec mimo strug deszczu, którymi Brisbane nas przywitało – na co najmniej połowę z nas deszcz wpływał dość destrukcyjnie.

Czasem każdego dopada kryzys...

W parku położonym w samym centrum miasta można poopalać się na plaży, następnie popływać w bezpiecznych wodach laguny (basenu wyglądem mającego jednak przypominać spokojną morską zatokę), by na koniec sącząc drinka, pospacerować wzdłuż kwiecistych ogrodów. Do tego bazary z przepysznym, organicznym jedzeniem z wielu zakątków świata, kameralne centrum rozłożone na brzegu rzeki. Udało nam się odwiedzić nawet świątynię, w której złożone są szczątki jedynej australijskiej świętej, Mary MacKillop. Pierwsza w historii australijska beatyfikacja miała się właśnie zacząć, gdy przyjechaliśmy do Australii. O MacKillop trąbiły media, na ulicach wisiały jej podobizny, w telewizji puszczano o niej programy. A samą uroczystość beatyfikacyjną śledzić można było na żywo w radiu. Jak miło było usłyszeć na radiowych falach polski głos jednego z biskupów. Wygląda na to, że my, taki religijny naród, moglibyśmy brać przykład z żarliwości bezbożnych Australijczyków.

W pracy nad blogiem...

Po tej wyczerpującym biegu przez miasto nadszedł czas na 2-dniowy wypoczynek w położnej niedaleko Noosie, gdzie zatrzymaliśmy się na 2 dni u znajomych poznanych na wyspie Tioman w Malezji. Nie wypada jednak przychodzić z pustymi rękoma, więc po drodze zatrzymaliśmy się w miejscowym „Bottle shop”, gdzie zaskoczył nas wyjątkowo szeroki asortyment polskich alkoholi.

Ehhh... Łezka w oku się kręci... ;)

Ceny też wyglądały znajomo: te same cyfry, tylko w dolarach (stosunek do złotego jak 1:3). Po godzinie zaopatrzeni w sok jabłkowy i żubrówkę pukaliśmy już do drzwi Tanii i Hughesa.  Jak się okazało Tania i Hughes, którzy, gdy ich spotkaliśmy, kończyli właśnie swoją podróż dookoła świata, wybrali sobie bardzo malownicze miejsce do zamieszkania. Na tyłach domu rzeka, z wielkich okien 3 sypialni widok na zatokę, 10 minut drogi na piechotę morze, a w okolicy niezliczony wybór plaż. Te 2 wspólnie spędzone dni były dla nas namiastką komfortowego życia niemal na łonie natury, które leży w zasięgu ręki niemal każdego Australijczyka, a także tysięcy przyjezdnych. Nic dziwnego, że Australia wciąż przyciąga tylu imigrantów. Gdyby na nas nie czekała jeszcze masa pięknych widoków i wrażeń, sami chętnie zaszylibyśmy się w takiej małej oazie. No ale po dwóch dniach domowych wygód, nocnego wędkowania przy piwku i długich nocnych rozmów, a także po najbardziej dziwacznym, przepięknym  zachodzie słońca trzeba było wracać do naszej drogowej rzeczywistości. A czekała nas największa piaszczysta wyspa świata, Fraser Island, o której w następnej odsłonie henhen.pl.

Zanim napiszemy o dalszej części naszej trasy, musimy przywołać pierwsze, najważniejsze wrażenie z podróży. To niesamowite, ile w Australii dziwacznych, niespotykanych nigdzie indziej na świecie zwierząt, które spotkać można dosłownie wszędzie: na drodze, na łące wzdłuż drogi, w przydrożnym strumyku i na kempingach.

Pierwsze nasuwają się oczywiście na myśl kangury – dziwaczne torbacze o zadziwiająco krótkich przednich łapach, za to potężnym ogonie, który służy im jako podpórka i katapulta w trakcie skoków. Spotkać je można dosłownie wszędzie, wystarczy zjechać z głównej autostrady, by między drzewami dostrzec kicające, a czasem ciekawie przyglądające się stworzenia. Jest ich tyle rodzajów, występują w najróżniejszych kolorach i rozmiarach, że trudno je zliczyć. Te mniejsze Australijczycy nazywają wallabie lub wallaroo. Do tego istnieją jeszcze kangury drzewne: takie psotne wiewiórki, które baraszkują w kempingowych kuchniach, dyndając się na swoich długich, potężnych ogonach. Niestety w ostatnich latach przez Australię przeszły fale suszy, co zmusiło kangury do poszukiwania pożywienia w okolicy miast. Miejskie jedzonko tak bardzo im posmakowało, że rozmnożyły się niekontrolowanie. To z kolei spowodowało falę groźnych wypadków na drogach. Choć teraz sytuacja się już trochę uspokoiła, wciąż wiele z wypożyczalni samochodów ma w umowach ubezpieczeniowych klauzulę, która wyklucza wszelką odpowiedzialność ubezpieczyciela w przypadku potrącenia kangura po 18 wieczorem. Kangur to potężne i szybkie zwierzę, ponoć potrącenia grożą kasacją samochodu. A po zmierzchu kangury łatwo tracą orientację i przyciągane przez światła samochodów, skaczą w ich kierunku. To niestety prawda, że zdecydowanie łatwiej zauważyć je martwe na poboczu drogi, niż kicające wzdłuż niej. Myśmy widzieli ich dziesiątki. Niestety 80% z nich martwych.

Choć misie koala w naturze dostrzec już nieco trudniej, martwego misia na poboczu też niestety widzieliśmy. To wszystko dość zadziwiające, bo Australijczycy jeżdżą z zadziwiającą ostrożnością, zawsze zgodnie z przepisami. Gdy tylko ograniczenie jest do 100 km, dosłownie nikt na drodze nie przekracza 105 km. Swoją drogą za bardzo spieszyć się nie muszą, bo drogi są niemal puste, nie ma kogo wyprzedzać. Ale prawda jest taka, że to właśnie takie przepisowe jeżdżenie gwarantuje płynny ruch (Mała uwaga od kierowcy: na drogach w Australii jest nudno. Myślę, że gdyby zrobić statystyki z tego miesiąca, okazało by się, że największą ilość przepisów na całym kontynencie złamaliśmy my – trzeba było nudziarzom zaprezentować trochę ułańskiej fantazji na drogach ;)

Ale skoro już mowa o misiach koala, najłatwiej je spotkać w parkach zoologicznych których dziesiątki wzdłuż samego wschodniego wybrzeża. My odwiedziliśmy jeden z nich na trasie do Byron Bay. Misie chowane tam podlegają specjalnej ochronie i programom rozrodczym, bo jak wiadomo to dość leniwe zwierzęta, które nawet do rozmnażania za bardzo się nie kwapią. Wszystko to wynika jednak z ich dość specyficznej diety złożonej wyłącznie z liści eukaliptusa. Eukaliptus ma działanie uspokajające, niektórzy mówią wręcz, że ogłupiające. Stąd charakterystyczna ospałość koala.

No ale tyle o australijskich symbolach. A czy ktoś z was słyszał kiedykolwiek o kazuarach? Wielkich ptakach rozmiaru emu, które żyją w tropikalnych regionach północnej Australii i w Papui Nowej Gwinei. To urokliwe bezskrzydłe ptaki o pięknych niebieskich szyjach, czerwonych gardzielach i brązowych naroślach na głowie w kształcie hełmu. Urokliwe, choć krąży wokół nich czarna legenda. Te wysokie (około 1,60-1,70 m) ptaszyska zaopatrzone są bowiem w ostry niczym brzytwa pazur, który potrafi rozpruć ludzką skórę. A że kazuary zazwyczaj walecznie bronią swego terytorium, doszło już do kilku wypadków. Choć rannych bywa sporo karmiących je turystów, odnotowano zaledwie  jeden przypadek śmiertelny. Zginął chłopiec, który w latach 20-tych poszczuł kazuara psem, a następnie próbował go zatłuc kijem. To tak na przestrogę. No, więc z szacunkiem do zwierząt!:)

Zdecydowanie więcej ofiar mają na swoim sumieniu australijskie węże. Zwłaszcza, że żyje tu najbardziej jadowity wąż świata: tajpan pustynny, który jednym ukąszeniem byłby w stanie uśmiercić 100 osób. A węży jest tu sporo. Nam udało się kilka cudem wyminąć na drogach. Mogliśmy też obserwować, jak kilka wygrzewało się beztrosko na środku głównej drogi.

Mogłoby się zdawać, że zwierzęta będą uciekać, wyczują wibracje. Nic podobnego, wędrując przez Australię ma się wrażenie, że to wciąż kraina dzikich zwierząt, że ludzie są tam jakby przy okazji. A że jest ich stosunkowo niewielu, żyją sobie w umiarkowanej symbiozie. Mówię umiarkowanej, bo niektóre ptaszyska robią się już bezczelne. Doskonałym przykładem są wszędobylskie ibisy o długich wygiętych dziobach, które wszędzie wetkną, a najchętniej w twoje śniadanie, lub obiad. Pałaszujące resztki ibisy to widok powszedni zarówno w parkach dużych miast, jak i w parkach rozrywki np. na Goald Coast (tzw. Złotym Wybrzeżu).

Ludzi nie obawiały się też spotykane nad wodą pelikany, które z chęcią krążyły wokół rybackich łódek, licząc na swój mały udział w połowach. A skoro mowa już o ptakach, to Australia jest jedynym krajem, gdzie spotkaliśmy jeszcze dzikie kury i indyki. I to setki. Mam dziwne przeczucie, że w Polsce już dawno by je wszystkie wyłapano i upieczono na ruszcie. Podobnie, choć może nie od razu na ruszcie, skończyłyby pawie, które w Australii przechadzają się po łąkach wraz z krowami i dzikimi kurami.

Nie można zapomnieć o gadach i płazach – jaszczurki i żaby można spotkać w bardzo nietypowych miejscach. W kempingowej ubikacji możesz czuć się nieswojo, gdy z każdej ze ścian łypią na ciebie zielone żaby. Wystarczy jednak wstać, by spuścić wodę, by zrozumieć, skąd to ich zakłopotane spojrzenie.

Dodawszy do tego potężne, garbate krowy i nieznane nam wiewiórkowate stworzenia harcujące nocą wokół naszego samochodu i rysuje nam się obraz prawdziwie dziwacznej Krainy Oz!

Jak tylko wydostaliśmy się z Blue Mountains z krótkim przystankiem powrotnym w Sydney (jedno z nas beztrosko zostawiło w hostelu ładującą się komórkę – kto nas zna raczej domyśli się które ;) , wyruszyliśmy na podbój wschodniego wybrzeża. Trzy tygodnie w samochodzie może się niektórym wydać dużą ilością czasu, w pełni wystarczającą by dogłębnie poznać kraj. I być może wystarcza na zgłębienie każdego z europejskich państw, lecz w Australii trzy tygodnie to zaledwie kropla w morzu, chwilka, która pozwoli co najwyżej zobaczyć namiastkę tego co ciekawe. Od początku zdawaliśmy sobie sprawę, że wszystkiego nie uda nam się zobaczyć. Na kolejny wyjazd odłożyliśmy wizytę na Tasmanii, innym razem pojedziemy też wzdłuż Great Ocean Road w południowym stanie Wiktoria, wtedy też odwiedzimy Melbourne. Na kolejną wizytę trzeba też będzie zostawić odizolowane, ale kuszące przepięknymi krajobrazami Northern Territory i Western Australię ze stolicą w Perth. To wszystko wiedzieliśmy już przed wyjazdem, na miejscu jednak musieliśmy też zrezygnować, choć nie bez żalu, z zobaczenia archetypowego dla Australii czerwonego środka – czyli świętej dla Aborygenów Ayers Rock i połaci pustyni, czyli tzw. „outbacku”- wielkiego nic. Po prostu nie mieliśmy szans dotrzeć tam wynajętym samochodem i w 3 tygodnie przedostać się na północ wschodniego wybrzeża do Cairns, skąd wylatywaliśmy. Na naszych zdjęciach nie zobaczycie więc Australii, którą kojarzycie z pocztówek: spalona słońcem ziemia, wokół kicające wesoło kangury i znak informujący, że następna stacja benzynowa za 340 km. To nie znaczy jednak, że nie zobaczycie Australii dzikiej, spektakularnej i równie zadziwiającej.

W drodze...

Wschodnie wybrzeże zostało odkryte dla potomnych przez brytyjską ekspedycję Kapitana Cooka, który dotarł tu po raz pierwszy w 1769 roku. Sama Australia była już wówczas znana Europejczykom, głównie dzięki Holendrom i ich systematycznemu zasiedleniu zachodniego wybrzeża (które z resztą dość długo pozostawało holenderską kolonią). Jednak to dopiero Kapitan Cook odkrył zdecydowanie żyźniejsze, klimatem bardziej przybliżone do europejskich warunków wschodnie wybrzeże. Wystarczyło kilka lat od jego pierwszej wyprawy, by ziemie tez zaczęto szybko zasiedlać. Początkowo koloniami karnymi, następnie farmami i rozrastającymi się plantacjami. I takiego właśnie gęsto zasiedlonego, bardzo cywilizowanego regionu spodziewaliśmy się wyruszając wzdłuż wybrzeża. Nic bardziej mylnego. Jak się okazało, poza wąziutkim nadmorskim paskiem, gdzie co pewien czas faktycznie pojawi się większa miejscowość, wschodnia Australia to skupisko malutkich wiosek i miasteczek z kilkoma mieszkańcami, a wystarczy odjechać 30 km od głównej drogi, by zupełnie stracić zasięg w telefonie.

I już pierwsze dni w drodze pozwoliły nam się o tym przekonać. Nasz pierwszy przystanek na wybrzeżu to nieduża miejscowość Swansea otoczona z jednej strony przez jezioro, z drugiej przez morze. W tych miłych ‘okolicznościach przyrody’ odbyliśmy jednocześnie chrzest dla nocowania na dziko. Trochę mieliśmy na początku obawy, ale jak się okazuje w Australii to naprawdę powszechne, a co najważniejsze powszechnie akceptowane. Przez pozostałą część podróży przez większość czasu będziemy się zatrzymywać na darmowych rest areas (gdzie znajdują się ubikacje, a czasem nawet zimny prysznic), na płatne kempingi zapuszczając się jedynie, gdy poziom baterii wszystkich naszych elektrycznych urządzeń niebezpiecznie zbliżał się ku zeru. Chrzest za nami, ale stojąc na nieznanym parkingu, wciąż czuliśmy się odrobinę nieswojo, więc zerwaliśmy się wczesnym rankiem. Jak wiecie „kto wcześnie wstaje, temu pan Bóg daje”, więc i nam sporo było dane tego dnia zobaczyć. Po pierwsze poranne spotkanie z pelikanami. Po drugie szybkie odwiedziny na miejscowej plaży i lekka konsternacja, bo choć nam było jeszcze zimno i kurtki wydawały się niezbędne, surferzy ochoczo łapali poranne fale lodowatej wody. No cóż Australia to kraj surferów i to jak widać bardzo wytrwałych i zdeterminowanych (wczesny sobotni ranek).

Swoją drogą, jak widać na znaku, plaże w Australii bywają dość niebezpieczne. Na wejściu prawdopodobnie skręcisz sobie kark, jeśli przeżyjesz, najprawdopodobniej staniesz się ofiarą rekina i zostaniesz poturbowany przez wysokie fale, kiedy jakimś cudem przetrwasz do tego momentu, zostaniesz porwany przez silny prąd, próbując się ratować, spadniesz z niebezpiecznego uskoku, a na koniec poparzą cię meduzy. Ktoś ma ochotę popływać?

Tego dnia udało nam się jeszcze zobaczyć plaże Port Stephen, rozrzucone między zatoką a jeziorami Myall, należącymi do Myall Lakes National Park. Tam po raz pierwszy spotkaliśmy się z dość powszechnym australijskim zwyczajem jeżdżenia po plaży samochodami. Wystarczy mieć napęd na 4 koła i droga wolna! W wielu częściach kraju, plaże traktowane są jak doskonała szeroka autostrada, gdzie obowiązują  normalne zasady ruchu i ograniczenia prędkości (np. 100 na godzinę). W Port Stephen właśnie próbowaliśmy walczyć z wiatrem i wdzierającym się wszędzie bezczelnie piaskiem (taka namiastka piaskowej burzy), gdy z pewnym zdziwieniem skonstatowaliśmy, że chyba znaleźliśmy się na środku jezdni. Wiatr był naprawdę silny. Straciliśmy przez niego sporo czasu, gdy okazało się, że nie możemy przeprawić się promem na drugą stronę jeziora ze względu na wysoką falę – trzeba było jechać na około.

Jakby na ten dzień mało było nam jeszcze atrakcji, po południu postanowiliśmy zjechać z głównej autostrady na rzecz malowniczej, choć nieco dłuższej drogi ciągnącej się wzdłuż autostrady. Nie pożałowaliśmy decyzji, bo droga zaprowadziła nas do rezerwatu flying foxes, tzw. latających lisów, czyli po prostu rudych, rozkosznych nietoperzy, a także do Ellenborough Falls. No właśnie nad wodospady akurat jechać nie planowaliśmy, ale skoro znaki pokazywały nam tak przystępną odległość 37 kilometrów, postanowiliśmy się skusić. Według mapy miejscowość Ellenborough znajdowała się z grubsza na naszej trasie. Droga była malownicza, więc w błogich nastrojach, przyglądaliśmy się okolicznym pagórkom.  Podpatrzyliśmy też tysiące pomysłów na ekscentryczne i oryginalne skrzynki na listy, co i raz mijając a to kask na motor, a to mikrofalówkę, a to bańkę mleka w miejscu tradycyjnych skrzynek.

Już zaczęliśmy zachwalać pomysłowość miejscowych, gdy nagle niespodziewanie znaleźliśmy się na polnej drodze. Niby nic strasznego, ale nasze ubezpieczenie (w wersji full) wyraźnie wykluczało możliwość jeżdżenia po nieasfaltowych drogach. Chwilę potem zdaliśmy sobie sprawę, że robi się już późno i niedługo będzie ciemno, a te 37 km ciągnie się w nieskończoność. Jakby tego było mało po kolejnym odcinku wijącej się stromo pod górę drogi zapaliła nam się rezerwa. No cóż mogliśmy jechać tylko w jednym kierunku, więc po prostu cierpliwie czekaliśmy końca krętej drogi. W końcu dojechaliśmy, miejscowość okazała się zbiorowiskiem może 4 widocznych z drogi domów i jednego maleńkiego sklepiku, gdzie sprzedawano też benzynę. Tylko jak na złość był zamknięty. Robiło się ciemno, po ciemku też teoretycznie nie wolno nam jeździć, więc zaczęliśmy się denerwować. Tomek gdzieś za drzewami ujrzał światełko maleńkiego domku , więc nie mając za bardzo wyjścia, podążyliśmy za światełkiem. I wtedy właśnie za drzew wyskoczył wystraszony kangur. Ha! Pierwszy kangur, jakiego ujrzeliśmy w Australii! To miejsce musiało coś w sobie mieć! I miało. Przede wszystkim przesympatycznych mieszkańców. Jak się okazało w chatce mieszkała para dawnych hipisów, Australijczyk i jego dziewczyna z Niemiec. Georgia przyjechała do Australii ponad 20 lat temu i doskonale wiedząc, co oznacza czuć się nieswojo natychmiast zaprosiła nas na herbatę. Zadzwoniła też po znajomą, która prowadzi sklep i zapewniła nas, że w ciągu 15 minut przyjedzie, by sprzedać nam benzynę. Do tego wszystkiego po pokrzepiającej rozmowie i ciepłej herbacie odwiozła nas na rest area tuż przy wodospadach, gdzie za darmo i przy kojącym dla uszu szumie wodospadu spędziliśmy noc. Podczas porannego spaceru całą okolicę mieliśmy tylko dla siebie – brak tłumów to jedna z wielu rzeczy, która tak bardzo podoba nam się w Australii.

Ellenborough Falls

Ps. Okazało się, że Ellenborough Falls leżą zupełnie gdzie indziej niż miejscowość Ellenborough, która wyznaczała nam azymut na mapie. Nieświadomie zjechaliśmy z naszego szlaku kilkadziesiąt kilometrów na zachód. Malownicze wodospady o mylącej nazwie leżą niedaleko doliny Elands: skupiska luźno rozrzuconych chatek i domów, zamieszkiwanych głównie przez artystyczne dusze i hippisów, gdzie nie dociera zasięg telefonów komórkowych, a jedyny sklep sprzedaje wszystko od benzyny, po hot dogi.

Jeszcze jedną istotną sprawą, którą zrobiliśmy w Sydney było znalezienie campervana. Po kilku godzinach sprawdzania stawek, tysiąca różnych opcji ubezpieczenia oraz przejrzeniu zawartości każdego z cacek zdecydowaliśmy się na Spaceshipa  („Statek kosmiczny”):  Toyotę Estimę w kolorze rażącego pomarańczu i o wdzięcznej nazwie ‘Kosmiczne jaja’ (Spaceballs). Nasz campervan nie był za duży, w sam raz dla niedoświadczonego w lewostronnym ruchu kierowcy, a jednocześnie posiadał wszystko, czego w podróży było nam trzeba. Tzn. lodówkę, dwie kuchenki, stolik, 2 krzesła, pełne wyposażenie kuchenne dla 4 osób, a także duże podwójne łóżko. Do tego jeszcze 10-litrowe zbiorniki z wodą, a nawet dvd. Żyć nie umierać. Dopiero później przekonaliśmy się, że naszemu maleństwu sporo brakuje do luksusowych domów na kółkach z samodzielnym prysznicem, toaletą i wielkimi ekranami telewizyjnymi, które to licznie krążą pod drogach Australii. Następnym razem weźmiemy TAKIEGO lub TAKIEGO ;)

Nasz nowy dom...

Nasze skromniejsze potrzeby spełniał jednak bez zarzutu. Tak więc po 3 dniach w Sydney, jako dumni posiadacze auta, wyruszyliśmy na podbój Australii. W naszej mechanicznej pomarańczy mieliśmy spędzić kolejne 21 dni, więc pierwsze 2 dni były dopiero rozgrzewką. Ale samochód sprawdził się bezbłędnie!

Pierwsze już nie kroki, a opony skierowaliśmy do Blue Mountains, malowniczego łańcucha górskiego na wschód od Sydney. Góry robią niesamowite wrażenie. Faktycznie w popołudniowym słońcu porastające je lasy połyskują jakby niebieskawym odcieniem. Nie wyglądają też na zbyt trudne do zdobycia (nam udało się nawet spotkać wspinających się na dziko alpinistów), więc ze zdziwieniem przyjęłam informację, że przez sto lat nie udawało się wytyczyć przez nie przejścia. Aż do 1840 roku, gdy trójka zdobywców z sukcesem przemierzyła góry, wytyczając tym samym trasę, na której dziś leżą największe miasta regionu, nazwane imieniem podróżników. I tak też dopiero w 1840 roku obalono legendę, iż za górami leżą Chiny (Australijczycy mieli ewidentne problemy z orientacją w terenie).

Blue Mountains

Mieliśmy szczęście, bo zazwyczaj tonące w mgle szczyty tego dnia skąpane były w słońcu.  Dzięki temu nie tylko mogliśmy je podziwiać w pełnej krasie, ale też, wędrując górskim szlakiem, po raz pierwszy w Australii wygrzać się trochę w słońcu.  I dobrze żeśmy się wygrzali, bo już w nocy, pierwszej nocy w campervanie, złapał nas mróz. Temperatura nie sięgała może zera, ale niebezpiecznie w tym kierunku pikowała. Jednak ku naszemu zaskoczeniu, campervan zdołał utrzymać pozwalające normalnie zasnąć ciepło. Kolejny dzień w górach, jak zapowiadała noc, nie wyglądał już równie pięknie. Więc po rozgrzewającym spacerze w górach, wyruszyliśmy w stronę zapowiadającego słoneczniejsze klimaty wschodniego wybrzeża.

Wygląda na to, że nasze loty do Australii naznaczone są jakimś fatum. Na lotnisku w Nadi pani grzecznie nas poinformowała, że według jest sytemu nie mam prawa wstępu do kraju. Na wskazaną przeze mnie e-visitor (wiza turystyczna, o którą aplikuje się online), odpowiedziała, że też tego nie rozumie i poprosiła nas o drobne, by zadzwonić do Australii, do departamentu imigracji. Było wczesny poranek, w Australii jeszcze dwie godziny wcześniej, więc przyznam, że nie liczyłam na sukces jej interwencji. Ale na szczęście zachowaliśmy boarding pasy z poprzedniego lotu, co ułatwiło szybkie załatwienie sprawy. Okazało się, że według departamentu imigracji wciąż przebywałam na terenie Australii (a byliśmy tam ledwie 1,5 godziny). W obliczu oczywistości swojej pomyłki, skapitulowali i rekordowo szybko nanieśli zmiany w systemie. Wyruszyliśmy!

Pierwsze 15 minut w Sydney i stało się jasne, że pierwszy raz od ponad 3 miesięcy trzeba będzie wyjąć kurtki, a po drugie koniec z łaskawymi dla kieszeni cenami Azji. Tanio nie będzie! I nie było. Oj, pierwsza lekkomyślnie zakupiona butelka wody za 15 zł dała do myślenia. No i więc styl naszego podróżowania musi się trochę zmienić.

Pierwsze kroki w stolicy to krótkie rozeznanie tego, co miasto ma nam do zaoferowania. A miało do zaoferowania piękne nocne widoki Darling Harbour, Harbour Bridge i słynnego już chyba budynku opery. Najciekawszy, jak dla mnie, jest fakt, że główny architekt budynku zmuszony opuścić Australię w samym centrum jakiegoś finansowego skandalu, nigdy nie zobaczył swego ukończonego dzieła. No cóż, grunt, że my je widzieliśmy. No i chyba jak większość wykreowanych światowych ikon na miejscu trochę rozczarowuje. Ot i ładny „klocek” z lat 80-tych ;)

W sumie nie taki klocek...

Kolejne dni włóczyliśmy się odrobinę po mieście, m.in. odwiedzając Cackatoo Island, pobliską wysepkę – dawne więzienie i stocznię dziś przeistoczone w muzeum (te wszystkie dziwne industrialne zdjęcia zostały zrobione właśnie tam). Poszwędaliśmy się też po the Rocks, najstarszej dzielnicy Sydney, tuż obok zatoki Darling Harbour. Może i jest to miejsce, gdzie założono pierwszą ludzką osadę w zatoce, ale od tamtej pory tętniące miejskie życie przeniosło się zdecydowanie w głąb lądu. W rezultacie, the Rocks to dziś taka turystyczna atrapa, najstarszy pub w mieście, kilka wąskich uliczek i niebotycznie drogie turystyczne knajpki. Sydnyjczycy przestrzegają nawet przed tym „the oldie worldie trap”, czyli turystyczną pułapką. Mimo wszystko the Rocks okazało się być miłą odskocznią od zabieganego centrum.  A ‘zabieganego’ dosłownie, bo pierwsze, co rzuciło nam się w oczy, to sportowa natura Australijczyków. Mimo chłodnej temperatury i nawracającej mżawki Sydnyjczycy biegają, surfują, uprawiają jogę, boks, aerobik, a wszystko to na świeżym powietrzu. Miło tak przyglądać się dbającej o zdrowie nacji, zwłaszcza po zupełnie zaniedbujących się Indonezyjczykach. Niestety nasze wysokie zdanie o wysokiej dbałości o zdrowie Australijczyków zostanie obalone, jak tylko opuścimy Sydney. Poza stolicą, zdecydowanie większy procent to otyli, przejedzeni Australijczycy…

Pierwsze spotkanie z kangurami i misiami koala...

No ale oprócz typowego zwiedzania, zgodnie z przysłowiem „When in Rome, do as the Romans do”, po polsku chyba mniej wdzięcznie „Gdy wejdziesz między wrony, kracz jak i one”, postanowiliśmy wybrać się na plażę. Miejski prom malowniczą trasą wzdłuż klifów wieńczących ujście zatoki do morza zabrał nas do Manley. Plaża jak to plaża, ale zaskoczyła mnie sportowa determinacja Sydnyjczyków:  15 stopni, woda lodowata, wokół tablice ostrzegające przed rekinami, a oni dziarsko kąpali się w oceanie. Jak widać, pogoda Australijczykom nie straszna. O czym przekonaliśmy się też, przepychając się przez tłumy Sydnyjczyków, stojących w kolejce po jedzenie, by zaraz potem spałaszować je w smugach deszczu. Październik to miesiąc licznych, ulicznych festiwali jedzenia. My trafiliśmy akurat na, nomen omen, tydzień kuchni azjatyckiej. Ale zgodnie z „When in Rome…” ochoczo pałaszowaliśmy w deszczu kluski.

Festiwal jedzenia

Październik to też miesiąc, w którym na ulice wylegają artyści, zaczynają się liczne uliczne wystawy, także wystawy zdjęć. Te, które podglądaliśmy w Sydney były głównie autotematyczne,  ich głównym tematem było samo Sydney, jego międzykulturowość i codzienne życie w mieście. I choć Aborygenów w centrum miasta raczej się nie spotyka (nawet na gorzej płatnych posadach, supermarketach etc.), to wszystkie inne nacje świata i owszem. Uderza zwłaszcza ogromna ilość Azjatów.

"Typowa" rodzina z Sydney :)

Zgodnie z tą samą zasadą, w Sydney po raz pierwszy od dłuższego czasu wybraliśmy się do supermarketu. Widok utęsknionego, zapomnianego przez ostatnie 3 miesiące sera żółtego wywołał u nas atak euforii. Do tego jabłka i pachnący chleb. Niczego więcej nam do szczęścia nie było trzeba…

No może tylko dostępu do Internetu. A z tym okazało się być krucho. Już na Fiji jeden ze spotkanych Anglików mieszkający obecnie w Melbourne przestrzegał nas przed ‘zacofaniem’ Australii w tym względzie. I rzeczywiście hot spot dostępny był jedynie w McDonaldzie, ale połączenie jest tam tak wolne, że trudno doczekać się otwarcia skrzynki emailowej. Obiecywany w hostelu wifi nie działał: „przeciążenie sieci”, załamywali ręce na recepcji, a ceny w mieście za godzinę wifi to ponad 15 zł. No nic trzeba było przywyknąć, bo jak się wkrótce okazało, Internet jest w Australii dobrem luksusowym. I będziemy mieli do niego ograniczony dostęp aż do końca naszej australijskiej przygody.

I wszystko byłoby cudownie, gdyby przez cały ten czas nie bolała mnie głowa. Dziwny był to ból, taki nie dający spokoju. Ale jak to wyjaśnił mi szybko Tomek: nic dziwnego, każdego w końcu rozbolałaby głowa od tak długiego chodzenia do góry nogami… Takie uroki życia na antypodach.

Zanim zaczniemy pisać o naszej przygodzie z Australią, warto wspomnieć kilka ciekawostek związanych z tym osobliwym krajem. Po pierwsze nazwa: Terra Australis, z łaciny Ziemia Południowa. Czyż nie prosta?  Oczywiście to perspektywa Europejczyka, ale taka nazwa się przyjęła i była używana już przez pierwszych odkrywców Australii, Portugalczyków. Potem dotarli tu jeszcze Holendrzy, którzy założyli osady głównie na zachodnim brzegu Australii. Wschodnie wybrzeże musiało poczekać na swoje szczęście/nieszczęście i ekspedycję kapitana Cooka, która dotarła tu po raz pierwszy w 1770 roku. Na wschodnim wybrzeżu jest nawet bardzo sympatyczne miasteczko: The Town of 1770, nazwane na cześć daty odkrycia, ale o nim później…

To że potem przeistoczyło się w kolonię karną to większość z was doskonale pamięta. Tak jak i pewnie to, że większość z nazw miast nadawano na cześć brytyjskich oficerów i nawigatorów: członków załogi kapitana Cooka, lub pozostałych w Wielkiej Brytanii oficjeli. I tak np. Byron Bay nosi imię dziadka buńczucznego poety, ponoć genialnego nawigatora, a Sydney nosi nazwę Lorda Sydneya- ówczesnego brytyjskiego ministra spraw wewnętrznych. Nie wiem jednak, czy wszyscy pamiętają, że oficjalnie Australia nigdy nie odzyskała niepodległości, wciąż jest dominium Wielkiej Brytanii. Owszem 1 stycznia 1901 roku ogłosiła się Federacją, ale oficjalnie nazywać się może jedynie Związkiem Australijskim, na czele którego stoi gubernator generalny reprezentujący Królową Australii, Elżbietę II. Zabawne to, zwłaszcza, że w 1999 roku przeprowadzono w Australii referendum, które miało przesądzić o dalszych losach bądź co bądź monarchii. Pomimo zdecydowanego poparcia idei republikańskich, większość Australijczyków zagłosowała przeciwko wszelkim zmianom.

I to właśnie w niechęci do zmian tkwi problem. Australijczykom obojętne będzie, czy będą niezależnym krajem, czy tylko dominium, o ile tylko nie będą musieli wprowadzać czaso- i pracochłonnych zmian do konstytucji. Taka niechęć do zmian objawia się też w kilku absurdalnych zapisach prawnych, które są w użyciu nieprzerwanie do kilkudziesięciu lat. Jednym z nich jest prawo umożliwiające wysyłanie za darmo pocztówek do Niemiec i Francji. Zapis wprowadzono w trakcie II Wojny Światowej, by ułatwić kontakt z walczącymi na froncie australijskimi żołnierzami (wspierali Wielką Brytanię). Tyle tylko, że nikomu nie przyszło do głowy przez kolejne 70 lat go zlikwidować. A wiemy z pierwszej ręki, od napotkanego w trakcie podróży Niemca. Sam nie wierzył, wysłał kilka pocztówek bez śladu znaczka. Dotarły po 6 dniach. Gdyby tylko w trakcie wojny pocztówki docierały w takim tempie…

Taką niechęcią do zmian można wytłumaczyć też inny dość osobliwy fakt. Po prostu szukając w Australii zakwaterowania, zaglądając do australijskich „hoteli”, moglibyśmy się srogo zawieść. Większość ładnych, XIX-wiecznych budowli noszących nazwę hotelu, to nic innego jak puby, gdzie oprócz tysiąca rodzajów piwa, niewiele można zaoferować wyczerpanemu turyście. Takie nazewnictwo pochodzi jeszcze z XIX wieku, gdy przez pewien krótki czas alkohol można było serwować jedynie obcokrajowcom. W związku z tym co sprytniejsi właściciele pijalni dobudowali na Pietrze kilka pokoi, domalowali napisy hotel, dzięki czemu mogli całkiem legalnie serwować alkohol. Nazewnictwo pozostało, a niektóre hotele-puby to dziś najlepiej zachowane przykłady XIX wiecznej architektury, a w mniejszych miejscowościach niejeden pub to najstarsza budowla w mieście.

Skoro już mowa o pubach, to trzeba wspomnieć inną refleksję z podróży. Mianowicie przemierzając Australię samochodem, często zatrzymywaliśmy się w małych miasteczkach, przypominających siebie nawzajem jak dwie krople wody. Cechą wspólną był jednak nie tylko wygląd: rozmieszczenie wszystkich budynków użytkowych wokół głównej ulicy, ewentualnie głównego skrzyżowania, ale też fakt, że życie w każdym z nich zamierało między godziną 16-tą a 17-tą. I nie mówimy tylko o biurach, bankach, czy poczcie, ale także o sklepach spożywczych, kafejkach, stacji benzynowej. Jedynym miejscem, gdzie wieczorową porą zawsze można było spotkać żywą duszę były puby, lub miejscowe ‘alkoholowe’- tzw. „bot tle shops”.

Te małe miejscowości, gdzie mieszka zaledwie garstka ludzi to z resztą taki typowy krajobraz Australii. Nawet wzdłuż najgęściej zaludnionego wschodniego wybrzeża, większe miejscowości dzielą setki kilometrów, przetykane jedynie malutkimi mieścinkami. Swoją drogą zaludnienie Australii to też ciekawa sprawa. W kraju o powierzchni prawie 24-krotnie większej od Polski żyje nieco ponad 22 miliony ludzi. Daje to gęstość zaludnienia 2,8 osoby/km2. W porównaniu do odwiedzonego przez nas wcześniej Tokyo, z gęstością zaludnienia 5930 osób/km2, tłoku w Australii nie mają. Warto też wspomnieć, że co czwarty mieszkaniec urodził się za granicą.

Wrażenia i zdjęcia z naszej podróży po wschodnim wybrzeżu Australii  już wkrótce w kolejnych odsłonach henhen!